Serialowa alternatywa: "Nobel", czyli wojna według Norwegów
Mateusz Piesowicz
31 maja 2017, 21:02
"Nobel" (Fot. NRK)
Od czasu do czasu skandynawscy twórcy telewizyjni przypominają nam, że znają się nie tylko na mrocznych kryminałach. "Nobel" to właśnie przykład na to, że inne serialowe gatunki wychodzą im równie dobrze.
Od czasu do czasu skandynawscy twórcy telewizyjni przypominają nam, że znają się nie tylko na mrocznych kryminałach. "Nobel" to właśnie przykład na to, że inne serialowe gatunki wychodzą im równie dobrze.
Zrobić thriller polityczny to niełatwa sprawa. Po pierwsze, przydałby się oryginalny temat, najlepiej odpowiednio współczesny, by widz nie musiał wyszukiwać informacji o nim w sieci, a jeśli już historyczny, to koniecznie z bezpośrednimi odniesieniami do aktualnej sytuacji. Po drugie, historia nie może być ani szczególnie banalna, by oglądający nie pomyślał, że twórcy mają go za idiotę, ani zbyt skomplikowana, bo momentalnie straci połowę widowni. Po trzecie wreszcie, inteligentny scenariusz powinien być również odpowiednio wciągający – wszak co może być gorszego, niż nudny serial o polityce?
Norwescy twórcy odpowiedzialni za serial "Nobel" (ośmioodcinkowy sezon jest dostępny w Netfliksie) wyraźnie zrozumieli zasady rządzące gatunkiem, za który się zabrali, bo udało im się wcielić je w życie ze stuprocentową skutecznością. A wcale nie było to takie pewne, bo o ile do tego, że duńskie i szwedzkie produkcje są gwarancją wysokiego poziomu, zdążyliśmy się już przyzwyczaić, o tyle Norwegowie aż tak skuteczni do tej pory nie byli. Pomijając może młodzieżowy "Skam", serialom z tego akurat zakątka Skandynawii czegoś zwykle brakowało, by skutecznie rywalizować z konkurencją. Nie wiem, czy "Nobel", który miał tam premierę w zeszłym roku, będzie początkiem nowego trendu, ale z pewnością mogę powiedzieć, że to jedna z najbardziej udanych skandynawskich produkcji, jakie ostatnio widziałem.
W czym rzecz? Głównym bohaterem "Nobla" (znaczenie tytułu wyjaśnia się w późniejszych odcinkach) jest niejaki Erling Riiser (w tej roli świetny, przykuwający wzrok Aksel Hennie), żołnierz norweskiego oddziału Międzynarodowych Sił Wsparcia Bezpieczeństwa stacjonujących w Afganistanie. Poznajemy go w trakcie jednej z misji, podczas której dochodzi do sytuacji dającej początek prawdziwemu efektowi domina, którego konsekwencje sięgają daleko poza afgańskie wioski i zwykłe działania militarne. Zrozumienie sieci subtelnych powiązań i drobnych wydarzeń poruszających całą lawinę nie jest zadaniem prostym, ale fabułę skonstruowano w taki sposób, by jak najbardziej nam to ułatwić.
Przeskakujemy zatem pomiędzy teraźniejszością, którą nasz bohater spędza na przepustce w Oslo u boku syna i żony Johanne (Tuva Novotny), pracowniczki norweskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, a afgańskimi retrospekcjami. W ten sposób stopniowo odkrywamy, jaki wpływ może mieć instynktowne działanie żołnierza na politykę na najwyższym szczeblu. Twórcom serialu udało się bardzo zgrabnie połączyć obydwie linie czasowe, nigdy więc nie są one od siebie kompletnie oderwane. Jedna uzupełnia drugą, sprawiając, że niezrozumiałe przed chwilą wydarzenia zaczynają szybko nabierać kształtu. Trudno to uznać za szczególnie odkrywcze podejście, ale wątpię, by jakiekolwiek inne sprawdziłoby się w tej sytuacji równie dobrze.
Udało się bowiem dzięki temu zachować równowagę pomiędzy sekwencjami afgańskimi (czy raczej marokańskimi, gdzie powstawała część serialu) i norweskimi, mieszając wojnę z polityką w idealnych proporcjach. Możemy się zatem na własne oczy przekonać, jak bardzo są te tematy ze sobą powiązane, a jednocześnie zwyczajnie nie mamy czasu za bardzo się znudzić którymkolwiek wątkiem. Te może nie pędzą do przodu jak oszalałe, ale bez obaw – akcja zachowuje w miarę wysokie tempo, a czasem zdarza się je jeszcze podkręcać sięgającym zenitu napięciem. Jak choćby w jednej z pierwszych sekwencji w Afganistanie, dosłownie trzymającej na krawędzi fotela. Co ciekawe, wojenne fragmenty wcale nie mają tutaj na takie historie monopolu, bo po zaledwie kilku minutach przekonacie się, że także na politycznych salonach błyskawiczne reakcje są w cenie.
To jednak raczej nic szczególnie zaskakującego, wiadomo przecież, że współczesna polityka i jej meandry są, zwłaszcza na małym ekranie, szalenie ekscytujące. "Nobel" nie jest w tym wyjątkiem, przedstawiając nam świat dyplomacji i biznesu, w którym z każdym, najdrobniejszym posunięciem trzeba się liczyć w równie dużym stopniu, co z decyzją o naciśnięciu spustu na polu bitwy. Zestawienie tych dwóch rzeczywistości wyszło tu naprawdę przekonująco i pytanie o to, która z nich jest tak naprawdę bardziej niebezpieczna, szybko staje się całkiem zasadne.
Powiązania pomiędzy biznesem naftowym, organizacjami humanitarnymi, norweskim rządem i przestępczymi organizacjami układają się w bardzo złożoną mozaikę, w której poszczególni ludzie są niczym więcej, niż tylko pionkami na planszy geopolitycznego spisku. "Nobel" nie przekracza jednak granic zdrowego rozsądku, nigdy nie zamieniając się w historię godną filmowego blockbustera. U jej fundamentów leży bowiem założenie, że polityka i będąca jej efektem przemoc to nie temat na rozrywkową opowieść, ale bardzo realne zagrożenie, z jakim stykamy się na co dzień, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
Takie podejście pozwala twórcom serialu na ostre komentarze polityczne, które w stu procentach zrozumiałe mogą być oczywiście tylko dla zorientowanych w norweskich realiach, ale i bez tej wiedzy nie stracimy niczego z przyjemności oglądania. Dramat ludzki pozostaje czytelny pod każdą szerokością geograficzną, a nie da się ukryć, że to na nim w dużej mierze skupia się tutejsza historia. Widać też momentami, że serial robiono także z myślą o międzynarodowej publice i nie chodzi mi tylko o Baracka Obamę rozpoczynającego bardzo ładną czołówkę. "Nobel" mógłby spokojnie być produkcją amerykańskiej kablówki, ale – choć w tym przypadku to komplement – dobrze, że tak nie jest.
***
Najwyższa pora, by Serialowa alternatywa zmieniła kontynent. Za dwa tygodnie będziemy w Australii i zajmiemy się serialem "Seven Types of Ambiguity", w którym jedną z głównych ról zagrał Hugo Weaving.