Szpiedzy na skraju załamania. "The Americans" – recenzja finału 5. sezonu
Andrzej Mandel
1 czerwca 2017, 22:32
"The Americans" (Fot. FX)
Po sezonie "The Americans" pełnym wybitnych momentów dostaliśmy finał aż kipiący od emocji. Czekanie na szósty, ostatni już sezon zdecydowanie będzie się dłużyć. Uwaga na spoilery.
Po sezonie "The Americans" pełnym wybitnych momentów dostaliśmy finał aż kipiący od emocji. Czekanie na szósty, ostatni już sezon zdecydowanie będzie się dłużyć. Uwaga na spoilery.
W pierwszej chwili wydawało mi się, że "The Soviet Division" nie zakończyło się niczym ważnym, po czym dotarło do mnie, co Philip powiedział do Elizabeth. Ale tak naprawdę dotarło, że to nie są przelewki. I że od lat obserwujemy, jak Philip powoli dochodzi do stanu, w którym może nie być już w stanie poprawnie funkcjonować w swoim zawodzie. Nawet o wiele twardsza Elizabeth ma swoje momenty słabości, o które nie podejrzewalibyśmy jej jeszcze parę lat temu.
Cały sezon, o czym zresztą zaświadczył dobitnie finał, to przygotowanie pod ostatnią, szóstą odsłonę "The Americans". Joe Weisberg i Joel Fields spokojnie zbudowali nam napięcie przed finiszem i nie wydaje się, by przejmowali się głosami, że w 5. sezonie "nic się nie działo". Co zresztą jest nieprawdą, bo zakończony właśnie sezon rozbudował nam główne postacie i zbudował takie napięcie, że czas do finałowego sezonu będzie się dłużył nieprzyzwoicie.
Nawet wątki, które niektórzy bagatelizowali, jak podróż Miszy, syna Philipa, do Ameryki i przechwycenie go przez Gabriela, były ważne. Po pierwsze, mogliśmy zobaczyć trochę dawnych demoludów, a po drugie, dowiedzieliśmy się trochę więcej o tym, co Philip zostawił za sobą, wyjeżdżając na misję do USA. Poznaliśmy też lepiej Gabriela i jego dobrą stronę. Można rzec, że był tu, na swój sposób, dobrym aniołem chroniącym Miszę przed negatywnymi konsekwencjami nielegalnego wyjazdu z ZSRR, a Philipa przed dekonspiracją. Ową dobrą stronę Gabriel pokazał raz jeszcze, ale o tym później.
Najważniejszym wątkiem 5. sezonu było powolne rozsypywanie się Philipa oraz rosnące zmęczenie Elizabeth. Oni naprawdę chcą wrócić do ZSRR, choć mają problem, by z niektórymi rzeczami się rozstać (wymowna była scena, w której Elizabeth patrzyła na buty, telewizor, zmywarkę…). Chcą jednak "zostawić to całe g***no" i żyć spokojnie. Tyle że, czego dowiodła ostatnia scena, nie będzie im to dane. Tak się bowiem złożyło, że cenne źródło, do którego Philip ma dostęp poprzez naiwną nastolatkę, stało się jeszcze cenniejsze. Miny obojga bohaterów były tu wymowne – to ludzie, którzy mają dosyć i chcieliby się wyplątać. Tylko jak?
Podobny problem ma Stan Beeman, który od dawna już ma kłopot z konsekwencjami, jakie niesie jego praca dla innych ludzi. Sądzę, że nadal (podobnie jak Oleg) nie może przeboleć śmierci Niny. Śmierci, której można było uniknąć. To jest też powód, dla którego naprawdę zrobił w 5. sezonie wszystko, by ocalić od podobnego losu Olega. Sam Burow ma już na karku własny kontrwywiad i sądzę, że w 6. sezonie będą z tego tytułu konsekwencje. Ciężko w tym momencie stwierdzić jakie, ale nawet w normalnych krajach za zdradę w środowisku wywiadu nikogo nie głaszczą.
Wątek Olega podobał mi się w całym 5. sezonie najbardziej. Po pierwsze, mogliśmy obserwować ZSRR od środka (choć od strony mocno uprzywilejowanej osoby), a po drugie, sceny między nim a jego matką były niezwykle emocjonalne i świetnie zagrane. W pamięć zapadła mi też scena obiadu, w czasie którego cała "rozmowa" między Olegiem a jego matką odbyła się bez słów. To, co jednak było najważniejsze, to zderzenie dość idealistycznie nastawionego młodego człowieka z cyniczną machiną aparatu "sprawiedliwości" ZSRR. Z której, co najlepsze, wychodził chwilami zwycięsko, jak w przypadku pewnej kierowniczki sklepu.
W finale miałem też okazję do użycia chusteczek i wcale się tego nie wstydzę. Mam nadzieję, że scena, w której Martha obserwuje sierotę (którą zapewne adoptuje), jest happy endem dla tej postaci (fantastyczna Alison Wright!), happy endem, na który ta nieszczęśliwa, samotna dziewczyna w pełni zasłużyła. Ciekawe, że to właśnie Gabriel podsunął taki pomysł swoim kolegom. Co dowodzi, że dobre serce można mieć nawet wtedy, gdy robiło się straszne rzeczy w czasach stalinowskich czystek. Swoją drogą, nie wiem czy sobie uświadamiacie, ale technicznie rzecz ujmując, Martha jest macochą Miszy, a Philip bigamistą…
Ciekawym wątkiem było również zderzenie Jenningsów z Tuanem. Wietnamski agent od samego początku budził we mnie mieszane uczucia i finał, w którym niemal doprowadził do śmierci Paszy, sprawił, że czuję odrazę do tej postaci. Nie zrozumiał on niczego z wątpliwości Jenningsów, tylko skrytykował ich za burżuazyjne poglądy. Coś, czego zresztą trudno będzie się Elizabeth i Philipowi wyprzeć, bo choćby nie wiem jak się starali, nie ukryją, że będzie im się ciężko rozstać z domkiem na przedmieściach.
Nadal relatywnie słabo wypada wątek Henry'ego. Młody Jennings nie jest (na razie) postacią wzbudzającą emocje, ot, taki dzieciak z pewnymi ambicjami (i niewątpliwie zdolny), który jednak powoli się rozwija. Pozostaje rozkosznie nieświadomy prawdziwej tożsamości rodziców i na jego wdrożenie (lub nie!) przyjdzie nam czekać do finałowego sezonu.
Z kolei Paige przeszła naprawdę ciężką szkołę życia i przy okazji nawiązała silną więź z matką, w czym pomógł jej trening samoobrony. W finale sezonu zwraca uwagę duma, z jaką Paige prezentowała solidny siniak i rozbitą wargę. Na dojrzałość córki Jenningsów wskazuje również sposób, w jaki rozwiązała problem, jaki dla niej i jej rodziny stanowił pastor Tim. Sprytne, niepozbawione finezji zagranie (oraz własna inicjatywa w zdobywaniu informacji) z pomysłem na to, by pastorowi znaleźć pracę daleko od USA, to było coś.
W finałowym odcinku nie zabrakło mocnych momentów – od sceny ratowania Paszy, poprzez Philipa nad wodą i nieustraszoną Paige, aż po ostatnią scenę. Gdzieś pomiędzy nimi była jeszcze Renee, dziewczyna Stana, która albo jest bardzo wspierająca kobietą, albo została nasłana przez Moskwę. Obstawiam to drugie, bo ona po prostu jest zbyt idealna dla Beemana i coś mi tu zdecydowanie nie gra.
Zachwyca mnie sposób, w jaki Weisberg i Fields konstruują historię Jenningsów. W "The Americans" nie ma żadnego pustego czy zbędnego wątku. Wszystko, co pojawia się na ekranie, ma znaczenie, podobnie jak wszystko to, co już się pojawiało. Oczywiście, zdarzają się słabsze momenty, jednak wynikają one głównie z wysoko postawionej poprzeczki. Mam takie wrażenie, że 6. sezon może okazać się szaloną jazdą bez trzymanki, co by świetnie współgrało z tym, że sezon przedostatni, choć pełen emocji, to jednak budował napięcie w dość powolny sposób.