Między ziemią a niebem. "Pozostawieni" – recenzja finału znakomitego serialu HBO
Marta Wawrzyn
5 czerwca 2017, 21:28
"Pozostawieni" (Fot. HBO)
Bez wielkiego bum, szalonych twistów i godzinnych wyjaśnień zakończyli się "Pozostawieni", raz jeszcze udowadniając, że siła najlepszych historii tkwi w prostocie i emocjach, które wywołują. Uwaga na finałowe spoilery.
Bez wielkiego bum, szalonych twistów i godzinnych wyjaśnień zakończyli się "Pozostawieni", raz jeszcze udowadniając, że siła najlepszych historii tkwi w prostocie i emocjach, które wywołują. Uwaga na finałowe spoilery.
Trzy sezony i 28 odcinków – tyle nam musi w tym przypadku wystarczyć, choć nie mam wątpliwości, że Damon Lindelof, gdyby tylko został o to poproszony, potrafiłby wypełnić równie fantastyczną treścią znacznie więcej czasu antenowego. Bo "Pozostawieni" to niekończąca się podróż w głąb nas samych, wypełniona pytaniami o to, w co wierzymy, co odrzucamy i jak ten nasz jako tako poukładany świat zmienia się pod wpływem nieprzewidzianych wydarzeń, nawet jeśli niekoniecznie zmieniamy się my sami. Możemy mieć więc relację z Bogiem – albo z Manchesterem United – możemy być przekonani, że znamy wszelkie odpowiedzi i dobrze wiemy, czym się różni dobro od zła. Możemy myśleć, że w sytuacji egzystencjalnego chaosu potrafilibyśmy się odnaleźć. Mamy prawo czuć się pewni siebie i swoich racji. Do czasu.
"Pozostawieni" nie wierzą w jednoznaczne odpowiedzi. Przeciwnie, powtarzają nam, że tak naprawdę nic nie wiemy i że cała nasza ziemska wędrówka jest jednym wielkim poszukiwaniem własnego miejsca. A kiedy już się skończy, nie wiemy, co nas spotka – nie wiemy, czy istnieje jakiś drugi świat, gdzie będą na nas czekać nasze psy i zmarli dziadkowie, i czy jeśli umrzemy jako starzy ludzie, to wszyscy, w sensie my, psy i dziadkowie, będziemy w takim wieku, że pozostanie nam tylko trwająca całą wieczność gra w bingo.
"Pozostawieni" zadają pytania. Zadają pytania i mówią, że jeśli istnieje jakaś stała, jakiś drogowskaz, który zawsze, w każdych okolicznościach będzie miał wpływ na nasze działania, to jest nim miłość. Niekoniecznie romantyczna – w samym finale widzieliśmy ją nie tylko w oczach dwójki poturbowanych przez życie ludzi, którzy odnaleźli się po latach, ale także zdeterminowanej Nory wybierającej się w podróż w kierunku swoich dzieci czy Matta piszącego absurdalny nekrolog dla swojej siostry, jak na najlepszego gekona przystało. Ale to ta romantyczna miłość w końcu nadała finałowi taką, a nie inną barwę.
Sam Lindelof powiedział nam tuż przed startem tego sezonu, że "Postawieni" to w najprostszej wersji historia miłosna. Opowieść o tym, że cokolwiek by się nie działo, wciąż zakochujemy się, i że choć miłość powoduje więcej cierpienia niż czegokolwiek innego, nadal jest tego warta albo po prostu nie potrafimy nic na to poradzić. To najbardziej zachwycająca myśl na świecie – albo, jeśli wolicie, najbardziej przerażająca. W tym przypadku zakończyło się optymistyczną nutą, bo Kevin – chłopiec, który za swoją dziewczyną podążył na koniec świata – w końcu odnalazł tę jedną, jedyną rzecz, bez której nie mógł żyć, i wszystko, co przeszedł, w jednej chwili przestało mieć znaczenie.
A kiedy już był w stanie jej opowiedzieć swoją prawdziwą historię, była to najbardziej romantyczna opowieść, jaką można sobie wyobrazić. Wierzył, że ona żyje, więc co roku spędzał urlop w Australii i przetrząsał ją kawałek po kawałku. I tak przez jakąś dekadę, może nawet więcej. Aż ją odnalazł i znaleźli się razem na pięknym weselu dwójki sympatycznych ludzi, i ona zgodziła się z nim zatańczyć, i kiedy spojrzeliśmy na jego twarz i zobaczyliśmy, jak chcąc nie chcąc zalewa się łzami, musiała zniknąć ta resztka wątpliwości, ta głupia myśl, że to się nie dzieje naprawdę, albo że Kevin doznał dziwnego przypadku amnezji, albo że w rzeczywistości to jego identyczny brat bliźniak. Nawet jeśli już przyzwyczailiśmy się do skuteczności, z jaką "Pozostawieni" odpalają bomby emocjonalne, Carrie Coon i Justin Theroux, zapłakani i wtuleni w siebie na australijskim weselu, musieli złamać nawet największych twardzieli. To już nie była zwykła bomba, tylko atomówka. Atomówka odpalona pośród wszelkiego rodzaju dziwności, piosenek Bille Holiday i Otisa Reddinga oraz rzucanych na marginesie informacji o tym, jak zakończyły się historie innych bohaterów.
"The Book of Nora" to w dużej mierze The Carrie Coon Show. Ta fantastyczna aktorka nie opuściła ekranu ani na moment. Z taką samą pewnością siebie poruszała się nago po wnętrzu maszynerii rodem z filmu science fiction, jeździła z klatkami gołębi, ubrana w skórzaną kurtkę rodem z postapokaliptycznej opowieści o motocyklistach, i rozpadała się na tysiąc kawałków w towarzystwie człowieka, którego kiedyś zostawiła. Choć wyglądała już inaczej i przeszła jakąś tajemniczą drogę, której nigdy nie poznamy, to wciąż była "nasza" Nora. Charakterna, sceptyczna, sarkastyczna, głośno odmawiająca wiary we wszelkie bajki.
Nigdy się nie dowiemy, czy historia o tym drugim świecie, który miała odwiedzić, to czysta prawda, czy bajka, którą sobie powtarzała, żeby przetrwać, czy może jeszcze coś innego. To nie ma znaczenia, bo "Pozostawieni" to opowieść o tym, w co się wierzy, a nie o tym, jak naprawdę jest. Koncept "drugiego świata", który byłby dokładną kopią tego naszego i w którym żyłoby brakujące 2% ludzkiej populacji, na pierwszy rzut oka wydaje się bardzo atrakcyjny. Zwłaszcza że Lindelof podszedł do sprawy w pewnym sensie realistycznie, to znaczy ustami Nory nakreślił nam wizję takiego samego świata, tylko z ich punktu widzenia. Jak żyć w świecie, w którym zniknęło 98% ludzi? Jak się dostać z Melbourne do Mapleton w stanie Nowy Jork? Co się stało z pustymi domami? Nora miała odpowiedź na wszystko, była w stanie pięknie wyrecytować całą historię i zapewnić Kevina, że jej rodzina jest szczęśliwa, bo nie są samotni, tak jak większość ludzi na "tamtym" świecie. A ona to zobaczyła na własne oczy i uciekła, nawet się z nimi nie przywitawszy, bo poczuła, że tam nie przynależy, po czym wybrała się w długą wędrówkę powrotną.
I on jej wierzy, a my z kolei możemy mu uwierzyć, kiedy ją o tym zapewnia – w końcu widzieliśmy, jakie dziwne oblicza potrafił przybierać jego eskapizm. Widzieliśmy cały rozbudowany świat, gdzie był jednocześnie prezydentem USA i jego bratem bliźniakiem, zgodnie podejmującymi decyzję o wysadzeniu tego wszystkiego w powietrze. Wędrówki Kevina nie tyle po zaświatach, ile – pewnie, być może, prawdopodobnie – po jakimś drugim świecie, który sobie stworzył, stanowią integralną część jego historii. To samo można powiedzieć o Norze i jej finałowej opowieści, która wcale nie musi być pojmowana w kategoriach prawdy i kłamstwa. Owszem, możemy myśleć, że to wierutne bzdury i że ona tak naprawdę w ostatniej chwili zmieniła zdanie albo na przykład została naćpana, okradziona i porzucona na parkingu pośrodku niczego – ale to nie czyni naszych podejrzeń prawdą. Nie ma znaczenia ani to, co się wydarzyło naprawdę, ani to, co my myślimy, że się wydarzyło.
Znaczenie ma to, w co wierzy Nora. Znaczenie ma droga, którą ta bohaterka przebyła, by w końcu odnaleźć jedyną pewną rzecz na świecie – miłość. Dokładnie to samo można powiedzieć o Kevinie. Zauważcie, że żadne z nich nie przeszło gwałtownej przemiany, nie zyskało nowej osobowości. Ona jak była, tak pozostała sceptyczna, z tą tylko różnicą, że pozwoliła sobie na komfort uwierzenia w coś, co jej przynosi ulgę. On zaliczył kilka dziwnych wędrówek, widział po drodze cuda i przemierzył całą kulę ziemską dla miłości, ale wciąż jest w nim dużo pragmatyzmu. To człowiek, który nie wierzy w cuda w Jarden ani w świat bez Nory. Ten sam facet z krwi i kości, którego poznaliśmy na początku, tyle że po przejściach. I tych dwoje idealnie do siebie pasuje. Nawet teraz, kiedy spotykają się po latach i mogą spojrzeć sobie w oczy i oznajmić "wierzę ci".
Ponieważ "Pozostawieni" okazali się przede wszystkim historią miłości dwojga pogubionych ludzi, Kevina i Nory, pozostali bohaterowie zostali w finale zepchnięci na margines. O Tommym, Jill, ojcu Kevina czy Murphych dowiadujemy się tylko tyle, że żyją i albo jakoś to życie poukładali, albo niekoniecznie. Matt nie musi już okłamywać ludzi w kościele, że zna wszelkie odpowiedzi, bo ostatecznie pokonał go rak. Laurie nie popełniła samobójstwa za pierwszym razem i za drugim też nie – zaskoczenie czy niekoniecznie*? Na pewno wiemy, że też się nie zmieniła i dalej jest tą samą twardą, mocno stąpającą po ziemi osobą, która potrafiła latami strzec sekretu Nory, widząc jednocześnie, co się dzieje z Kevinem.
(*Wywiad TVLine z Lindelofem trochę rozjaśnia sprawę – początkowo rzeczywiście chciano pozwolić Laurie popełnić samobójstwo w Austrialii, ale twórcy uznali po obejrzeniu gotowego odcinka, że nie wyszło to do końca wiarygodnie, i zmienili zdanie. Co moim zdaniem jest ciekawe, bo kiedy oglądałam finałowy sezon "Pozostawionych" po raz pierwszy, jednym ciągiem, po tym jak HBO udostępniło nam screenery, byłam przekonana, że Laurie zrezygnowała z pójścia w ślady Judasza. Za drugim razem, dwa tygodnie temu, byłam dla odmiany prawie pewna, że jednak się zabiła. To może oznaczać, że i jedną, i drugą wersję da się usprawiedliwić.)
Lindelof i spółka zafundowali mi tak szaloną dawkę emocji, że trudno jest mi pozbierać myśli i ocenić na chłodno to, co widziałam. Czy to był najlepszy odcinek "Pozostawionych"? Czy dało się zrobić ten sezon i ten finał zupełnie inaczej? Nie wiem. Na pewno szkoda, że dostaliśmy tylko osiem odcinków – skoro rozmawiamy o wierze, to ani przez moment nie uwierzyłam w bajkę, że to sami twórcy chcieli już kończyć serial – bo świetnych historii o tej wielkiej egzystencjalnej dezorientacji, która zapanowała w świecie "Pozostawionych", prawdopodobnie dałoby się opowiedzieć znacznie więcej. Nie miałabym nic przeciwko temu, żebyśmy posiedzieli jeszcze jeden sezon w Jarden i odłożyli Australię na później. Odnoszę wrażenie, że dokonano pewnych skrótów. Wolałabym zobaczyć więcej, nawet gdyby to oznaczało nieco słabsze odcinki.
Bo nie ma drugiego serialu, który działałby tak jak "Pozostawieni". Serialowi scenarzyści, z Lindelofem na czele, przemienili opartą na ciekawym koncepcie, ale przeciętnie napisaną książkę Toma Perrotty, w iście liryczną opowieść, poruszającą wszystkie struny. Niezależnie od tego, po jakich światach akurat błądzili nasi zagubieni bohaterowie, to było interesujące. Wszystkich ich poprowadzono bezbłędnie, wszyscy byli ludźmi takimi jak my i z wszystkimi chciało się być na dobre i na złe. Prawie nie ma seriali, które wywołują tyle emocji, smakują jak najlepsza literatura i potrafią zaskakiwać widza na każdym kroku. Nawet w tej złotej erze seriali, której jesteśmy świadkami, dominuje raczej dobre rzemiosło, niż przełomowe historie, zmieniające w jakiś sposób rzeczywistość. Pod tym względem "Pozostawieni" to perełka.
A ileż to zobaczyliśmy cudownych rzeczy w samym finale! Była sekwencja jak z filmu science fiction z nagą Norą, było sporo humoru, przebijającego się często przez łzy, było jedno z najfajniejszych wesel, jakie kiedykolwiek widziałam na ekranie – Aggie i Eddie, rządzicie! – były gołębie i miłość w powietrzu, surrealistyczny wątek z kozą, nowoorleańskimi koralami i grzechami w roli głównej czy wreszcie ten magiczny, odrealniony, świetnie skomponowany obrazek na końcu.
Zdjęcia Australii w "Pozostawionych" to coś niesamowitego. Widać, że Damon Lindelof nie tylko naoglądał się starych australijskich filmów, ale i potrafił wychwycić to, jak czuli się ich bohaterowie i oglądający je widzowie, a następnie uczynić to uczucie częścią swojej opowieści. Choć "jak koniec świata, to tylko w Australii" mogło brzmieć jak fanaberia i z pewnością przyczyniło się do skrócenia tego sezonu, nie mamy czego żałować. Doskonałym od pierwszej do ostatniej minuty finałowym sezonem i prostym, wypakowanym po brzegi emocjami ostatnim odcinkiem "Pozostawieni" zapewnili sobie miejsce wśród najlepszych seriali w historii telewizji. A to oznacza, że Australię Lindelofa podziwiać będą widzowie, którzy dziś pewnie nawet nie wiedzą o istnieniu Nory i Kevina.
Max Richter w naszej kwietniowej rozmowie powiedział, że "Pozostawieni" go zainteresowali, bo to serial o samych wielkich rzeczach. Ja bym dodała, że to bardzo skromny serial o rzeczach wielkich. Subtelna, prosta historia kilkunastu zwykłych osób, które znalazły się w niezwykłej sytuacji – podobnie jak wszyscy mieszkańcy naszej planety. Opowieść skupiająca się na emocjach, na małych, intymnych światach ludzi, poszukujących jakiegoś punktu zaczepienia, w momencie kiedy przytrafia się coś nieprzewidzianego, niewyobrażalnego i niewytłumaczalnego. W tym tkwi z jednej strony jej ogromna siła, a z drugiej, przyczyna, dla której serial został opuszczony przez nastawioną na sensację publiczność i w efekcie przetrwał tylko trzy sezony.
Nie mam wątpliwości, że "Pozostawieni" wyprzedzili swoją epokę. Kolejni twórcy będą kopiować Lindelofa. Niektórzy z nich może nawet wymyślą coś w podobnym stylu, ale bardziej dostosowanego do mainstreamowej publiki. Ktoś pewnie dostanie Emmy – i nie będzie to ani Carrie Coon, ani Justin Theroux, tylko jakieś młodsze ich wersje. HBO raz jeszcze stworzyło serial wybitny, który doceniony zostanie dopiero po latach. Z jednej strony, szkoda. Z drugiej, nie ma żadnego powodu, abyśmy nie mieli obejrzeć całości jeszcze raz. A potem jeszcze jeden, i jeszcze…