Wszystko i nic. "Twin Peaks" – recenzja 5. odcinka
Mateusz Piesowicz
5 czerwca 2017, 23:03
"Twin Peaks" (Fot. Showtime)
Różnie można patrzeć na to, co zobaczyliśmy w 5. odcinku "Twin Peaks". Jedni powiedzą, że nie działo się nic, inni stwierdzą, że wręcz przeciwnie. Wszyscy będą mieć w pewnym stopniu rację. Spoilery.
Różnie można patrzeć na to, co zobaczyliśmy w 5. odcinku "Twin Peaks". Jedni powiedzą, że nie działo się nic, inni stwierdzą, że wręcz przeciwnie. Wszyscy będą mieć w pewnym stopniu rację. Spoilery.
Choć za nami niespełna 1/3 sezonu, kilka pewnych tez na temat nowego "Twin Peaks" można już postawić. Nie można mieć wątpliwości, że Lynch znów zrobił wszystko po swojemu i za nic ma obowiązujące zasady. Nie da się też ukryć, że zdołał w dużej mierze wskrzesić magię oryginalnego serialu, dodając do niego jednocześnie nowe elementy, które wydają się idealnie do tego świata pasować. Oczywistym jest wreszcie fakt, że trzeba wyjątkowo złej woli, by nazwać ten powrót nieudanym. Czy to jednak wystarczy, by móc odtrąbić absolutny sukces?
Niekoniecznie i wcale mnie nie zdziwi, jeśli ten stan rzeczy będzie się utrzymywał do samego końca. Coraz wyraźniej widać bowiem, że dając Lynchowi wolną rękę, Showtime stworzył serialowego potwora, który wszelkie zdroworozsądkowe zasady i związane z nimi oczekiwania ma w głębokim poważaniu. Nie mam tu wcale na myśli surrealistycznych wstawek i innych dziwności, tego akurat należało się spodziewać. Chodzi raczej o absolutną narracyjną swobodę, którą Lynch wykorzystuje bez umiaru, jak szalony dobierając kolejne sceny, sekwencje i wątki, po czym łącząc je w odcinki według sobie tylko znanego klucza. Pytanie brzmi, czy my kiedykolwiek ten klucz poznamy?
Na ten moment niewiele na to wskazuje, bo "Twin Peaks" podąża ścieżką, której kierunku nie sposób określić, w dodatku co rusz dodając kolejne odgałęzienia, których istotności możemy się tylko domyślać. Czy ta scena ma znaczenie? A może raczej tamten dialog? Warto zapamiętywać tego bohatera, czy lepiej nie zaprzątać sobie nim głowy, bo i tak już go nie zobaczymy? A może to kluczowa dla sprawy postać? Tylko co to właściwie za sprawa? Przyznam szczerze, że w tym momencie, po zaledwie pięciu odcinkach, zaczynam się już nieco w tym wszystkim gubić i poważnie rozważam wypisywanie sobie wszystkiego na kartce i studiowanie jej co tydzień przed kolejnymi odsłonami serialu.
Zwłaszcza że Lynch nie daje absolutnie żadnych wskazówek co do tropów, jakimi moglibyśmy podążać przy próbach interpretacji tej historii. Czyni to z "Twin Peaks" prawdziwy recenzencki koszmar – serial, który może wyprowadzić w pole w każdym momencie, podsuwający mnóstwo intrygujących fragmentów pod nos, ale uparcie niechcący złożyć ich w całość. Przez to możemy w gruncie rzeczy dyskutować tylko o pojedynczych elementach, a nie większej historii. Ta pozostaje bowiem nieczytelna, a próby jej ułożenia z dostarczonych fragmentów mają szanse na powodzenie mniej więcej takie, jak Agent Cooper na samodzielne trafienie do toalety.
Należy jednak podkreślić, że fragmentaryczność serialu nie zachwiała ani moją wiarą w to, że Lynch ma na to szaleństwo konkretny pomysł, ani faktem, że nadal co najmniej dobrze się to wszystko ogląda. Bo pod tym względem "Twin Peaks" utrzymuje stałą formę od początku sezonu, bawiąc czy to oryginalnymi pomysłami, czy sentymentalnymi wycieczkami, czy po prostu nieskrępowaną wyobraźnią swojego twórcy. A także jego poczuciem humoru, bo jak inaczej wytłumaczyć choćby wątek doktora Jacoby'ego (Russ Tamblyn)? Nie wspominałem o jego dziwacznych scenach w tekstach po wcześniejszych odcinkach z prostego powodu – nie miałem bladego pojęcia, co one oznaczały. I wyszło mi to na dobre, bo zamiast związku z jakąś mistyczną tajemnicą dostaliśmy niejakiego "Doktora Ampa", teorie spiskowe i złote szpadle za 29,99 $. Jak w takich warunkach udawać mądrego?
Nie da się, a wątek Jacoby'ego tylko to dobitnie potwierdził. Lynch do spółki z Frostem wręcz śmieją się nam w twarz, ostrzegając, byśmy nawet nie próbowali rozwiązywać tego na własną rękę. Wygląda na to, że nic w "Twin Peaks" nie wyjaśni się bez ich zgody, a wszystkiego dowiemy się dokładnie wtedy, gdy ci dwaj tego zechcą i ani chwili wcześniej. W porządku, nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby nie jedna, dręcząca mnie wątpliwość. Czy przypadkiem nie będzie to zbyt ciężka próba dla naszej cierpliwości? Czy poszatkowane wątki, wolno zazębiające się historie i obracające wszystko w żart podejście Lyncha nie okaże się dla tej historii zgubne?
Bardzo bym tego nie chciał, ale już tydzień temu można było dostrzec, że twórca "Twin Peaks" wydaje się zatracać w niektórych pomysłach. Weźmy Dale'a Coopera w wersji Dougie Jones, którego przygody w kasynie i w domu zyskały w dzisiejszym odcinku przedłużenie w firmie ubezpieczeniowej. Całkiem to było zabawne, nie przeczę (choć logiki tu jeszcze mniej niż poprzednio), ale już to przecież widzieliśmy. Jasne, szansa, że wątek "dobrego" Coopera wróci wkrótce na właściwe tory jest spora (za sprawą wrzuconego do skrzynki pocztowej klucza z pewnego, dobrze nam znanego motelu), ale czy w takim razie koniecznie trzeba było mu poświęcać tyle czasu w tym odcinku? Zwłaszcza że dosłownie wszędzie działo się ciekawiej?
Dostaliśmy choćby powiązanie między morderstwem w Dakocie a Jonesami, no i zajrzeliśmy do Twin Peaks, gdzie najwyraźniej przypadek Laury Palmer zdążył się już na tyle zatrzeć w pamięci, że nie przemawia do rozsądku młodych blondynek z nowego pokolenia. Skojarzenie ze sprawą sprzed lat pojawiało się automatycznie na sam widok Amandy Seyfried w roli Becky (córka Shelly) beztrosko zabawiającej się narkotykami – ktoś tu się prosi o towarzystwo Boba. A skoro już o nim mowa, to wygląda na to, że choć nie będziemy go widywać we własnej osobie (grający go w oryginale Frank Silva nie żyje od przeszło 20 lat, co nie przeszkodziło pojawieniu się jego odbicia w lustrze), to złowroga postać ma się bardzo dobrze i szykuje coś wyjątkowo paskudnego za sprawą "złego" Coopera.
Ten zresztą wydaje się w tej chwili jedynym bohaterem, który dokładnie wie, o co w tym wszystkim chodzi. Cała reszta błądzi po omacku, podobnie zresztą jak my, no chyba, że czarna skrzynka w Buenos Aires mówi Wam coś więcej niż mnie (tak, wiem, że to właśnie tam zaginął Phillip Jefrries, grany w "Twin Peaks: Ogniu krocz ze mną" przez Davida Bowie agent, którego nazwisko już się tu pojawiło – nadal niestety nic z tego nie rozumiem). Nie da się jednak ukryć, że powoli zaczynają się pojawiać pewne połączenia pomiędzy poszczególnymi historiami. Czasem ledwie zaznaczone, czasem nieco wyraźniejsze, ale bez wątpienia istniejące i dowodzące prostego faktu, że David Lynch jednak nie oszalał.
Potwierdza to zresztą nie tylko opornie klejąca się fabuła, ale przede wszystkim zmysł do opowiadania nieraz bardzo krótkich historii, które, choć umieszczone w ramach zamkniętej całości odcinka, żyją swoim własnym życiem. Wspominałem o Lynchu dobierającym konkretne sceny według sobie tylko znanego klucza – i owszem, ich zestawienie pozostaje dla mnie zagadką, ale do jakości przyczepić się absolutnie nie mogę. Wręcz przeciwnie, muszę przyklasnąć z podziwem. Tym większym, że Lynchowi kompletnie nie sprawia różnicy, czy akurat robi komedię, groteskę, dramat obyczajowy, kryminał czy coś wymykającego się klasyfikacjom – to zawsze jest tak samo dobre.
Jest paru telewizyjnych twórców potrafiących bezbłędnie żonglować stylami i konwencjami, ale takiej różnorodności w ciągu niecałej godziny nie spotkałem nigdzie indziej. Wypisanie wszystkiego zajęłoby znacznie dłużej, więc pozwólcie, że użyję tego, co mi zostało w pamięci. Groteska z bezgłowym ciałem. Cięcie. Horror z sobowtórem Coopera. Cięcie. Gangsterska historia w kasynie (witamy Jima Belushiego i Roberta Kneppera). Cięcie. Becky na haju. Cięcie. Doktor Jacoby sprzedający szpadle. Cięcie. Komedia z Cooperem. Uff… przecież to jakieś szaleństwo!
Nie wiem, czy jest w nim metoda, ale nie sposób nie docenić zręczności Lyncha. A trzeba jeszcze wspomnieć, że w niektórych przypadkach poziom trudności jeszcze się zwiększa, bo jesteśmy skutecznie wyprowadzani w pole. Jak w barowej sekwencji, która momentalnie z niegroźnego podrywu zamienia się w coś znacznie mroczniejszego. Cały Lynch. Swoją drogą, jak ujawniają napisy końcowe, niesympatyczny typ z papierosem grany przez Eamona Farrena nazywa się Richard Horne – to sporo wyjaśnia, czyż nie?
Trudno nie zachwycić się takimi scenami, jeszcze trudniej o nich zapomnieć. Bo zapadających w pamięć momentów było w 5. odcinku całe mnóstwo, a żeby wybrać spośród nich ulubiony, trzeba by chyba urządzić plebiscyt. Główny problem z "Twin Peaks" polega jednak na tym, że w dalszym ciągu jest serialem składającym się w znacznej mierze tylko z takich, nieskładających się w jedną całość momentów. Stąd właśnie możliwe są skrajne opinie – ci zachwycający się pojedynczymi fragmentami powiedzą, że odcinek obfitował w wydarzenia, ci szukający czegoś więcej, stwierdzą, że fabularnie nadal stoimy w miejscu. Wszystko albo nic? W przypadku "Twin Peaks" raczej jedno i drugie jednocześnie.