Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
11 czerwca 2017, 22:03
"Pozostawieni" (Fot. HBO)
To już serialowe ostatki, więc w tym tygodniu nasza lista jest krótka. Doceniamy m.in. finał "Pozostawionych", poetycką masakrę w "Fargo" czy – nie bez pewnych zastrzeżeń – powrót "Orange Is the New Black".
To już serialowe ostatki, więc w tym tygodniu nasza lista jest krótka. Doceniamy m.in. finał "Pozostawionych", poetycką masakrę w "Fargo" czy – nie bez pewnych zastrzeżeń – powrót "Orange Is the New Black".
HIT TYGODNIA: Wielki mały finał "Pozostawionych"
Skoro "Pozostawieni" są serialem, przy którym czasem brakuje odpowiednio dużych słów, by go właściwie opisać, to rozsądnie byłoby zbyć finał milczeniem i po prostu w niemym zachwycie obejrzeć go jeszcze raz. A potem kolejny i następny, za każdym razem odkrywając coś nowego. Może odnajdując znaczenie w słowie, które wcześniej mogło wydawać się nieistotne? Może w drobnym geście, który poprzednio umknął naszej uwadze? A może nie odnajdując niczego, ale ponownie przeżywając dokładnie te same emocje, które towarzyszyły nam, gdy za pierwszym razem poznawaliśmy zwieńczenie historii przeklętej Nory Durst?
To ostatnie można uznać za pewnik, bo "The Book of Nora" to odcinek skonstruowany właśnie tak, byśmy odbyli emocjonalną wędrówkę razem z jego tytułową bohaterką. Wędrówkę, która wcale nie obfitowała w żadne fajerwerki, ba, jej znaczna część została nam po prostu opowiedziana, tak zwyczajnie, w prostych, niczym nieubarwionych słowach. A mimo to zapadała w pamięć tak mocno, jakby dotyczyła najbliższej nam osoby. Jakbyśmy to my, a nie Kevin, siedzieli naprzeciwko i wsłuchiwali się w każde zdanie, nie dopuszczając do siebie myśli, że któreś z nich może nie być prawdziwe.
Lindelof doskonale wiedział, co robi, stawiając w finale na prostotę i wiarę – to w końcu dwa fundamenty serialu, które wybrzmiały na koniec pełną mocą. Czy wierzycie w historię Nory, pozostaje sprawą indywidualną i w gruncie rzeczy nieistotną. O wiele ważniejszy jest fakt, że na wiarę nie trzeba brać emocji towarzyszących jej przy ponownym spotkaniu Kevina. Podobnie jak nie ma potrzeby podważać prawdziwości jego słów, gdy wyznaje jej o swojej wierze. Uczucie między tą dwójką było w serialu kwestionowane, całkiem niedawno padły przecież bardzo gorzkie słowa, ale w tym momencie nie miały one żadnego znaczenia. Bo właśnie teraz, gdzieś pośrodku australijskiego odludzia spotkała się dwójka ludzi, którym zwyczajnie na sobie zależy i nie ma w tym ani grama fałszu.
"To jest historia miłosna" – tak banalne zdanie wypowiedział o "Pozostawionych" ich twórca, a my nie mamy absolutnie żadnych podstaw, by w te słowa wątpić. Można tylko dopisywać do nich kolejne epitety: piękna, satysfakcjonująca, poruszająca i co najważniejsze, prawdopodobnie nieco inna dla każdego widza, odbierającego to wszystko na swój własny sposób. Telewizja? Nie drodzy państwo, to już coś więcej. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Trzy dni chwały w "Orange Is the New Black"
Widzę, że 5. sezon "Orange Is the New Black" budzi skrajne emocje, i choć mnie też nie wszystko w nim się podobało, będę go bronić. Zwłaszcza że jeszcze nigdy w serialu Netfliksa nie mieliśmy tylu palących problemów społecznych zestawionych obok siebie. Od braku podstawowej opieki medycznej czy edukacji, przez problemy związane z oddawaniem więzień w prywatne zarządzanie i nadużywaniem siły przez niewłaściwie wyszkolonych strażników, aż po tak palące kwestie jak brak tamponów czy jedzenia, które faktycznie byłoby jedzeniem – dziewczyny miały o co walczyć. A przy okazji przekonały się, że choć demokracja nie zawsze jest najlepszym systemem, to prawdziwe dramaty rozgrywają się, kiedy jedna osoba próbuje podjąć decyzję za wszystkich i wbrew wszystkim. Skąd my to znamy.
To był też bardzo emocjonalny sezon. Daya chwyciła za broń i musiała ponieść tego konsekwencje. Glorię spotkał osobisty dramat, który zmienił dla niej wszystko. Brook i Taystee otworzyły nową bibliotekę, która zresztą długo miała nie przetrwać. Suzanne przeszła koszmar, podobnie jak Red. Alex i Piper wreszcie TO zrobiły. Dowiedzieliśmy się, że Piscatella też kiedyś był człowiekiem. Człowiekiem okazał się także młody strażnik, który zabił Poussey. "Orange Is the New Black" pokazało, że było i pozostaje emocjonalną mozaiką, w której nigdy nie wiadomo, co się znajdzie.
Podobnie zresztą było z szaleństwami. Kiedy dziewczyny odzyskały wolność, puściły wszelkie hamulce, w związku z czym zostaliśmy świadkami rzeczy wdzięcznych, zabawnych i absolutnie paskudnych. Tych ostatnich może było nawet trochę za dużo, ale udało się to w miarę zrównoważyć typowym dla serialu humorem, w którym jest miejsce na zabawy słowne, groteskę, absurd i czysty slapstick. Pomimo sporej wagi poruszanych spraw sezon oglądało się więc szybko i z przyjemnością. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Krew na śniegu i kręgielnia nie z tego świata, czyli "Fargo" na właściwych torach
Całkiem słuszne są narzekania na "Fargo" w 3. sezonie, ale nikt nie powinien mieć wątpliwości, że nie jest to serial, który należy ot tak porzucić po kilku słabszych momentach. W każdej chwili może bowiem wznieść się na wyżyny niedostępne większości konkurencji – dokładnie tak, jak to uczynił w odcinku "Who Rules the Land of Denial?". Godzinie tak wypełnionej atrakcjami, że otrucie Sy'a, przeskok czasowy i dręczenie biednego Emmita przez nieznanego sprawcę (choć wiele wskazuje na to, że to raczej znana sprawczyni) muszą zejść na bok. Istotniejsze są bowiem inne sprawy.
Zacznijmy od początku, a więc krwawej jatki na białym tle, do której "Fargo" zdążyło nas już przyzwyczaić, ale której bardzo w tym sezonie brakowało. Zaległości zostały nadrobione w kapitalny sposób, bo rozpaczliwa ucieczka skutych ze sobą Nikki i Pana Wrencha (tak, tego Pana Wrencha) to horror i groteska w najlepszym wydaniu à la Noah Hawley. Ciemny las, zabójcy z kuszami w zwierzęcych maskach i skórach, utrata ucha albo i nieco więcej, a to wszystko skąpane we krwi malowniczo rozlewającej się po śniegu. Istna makabra lub brutalny poemat, nazwijcie to jak chcecie.
Po takich emocjach tym, którzy wyszli z nich żywcem, bez wątpienia należy się chwila wytchnienia. A gdzie odpocząć lepiej, niż w kręgielni? Zwłaszcza gdy przy okazji można porozmawiać z Rayem Wise'em i przytulić kotka? Na pierwszy rzut oka – czysta abstrakcja, przywodząca na myśl przede wszystkim "Big Lebowskiego" (jest tam nawet bardzo podobna scena), ale wystarczy nieco poszperać, by odkryć, że bliżej tu do "Poważnego człowieka", bo cała barowa sekwencja jest wręcz skąpana w judaistycznej symbolice.
Postać grana przez Wise'a, Paul Marrane (jedno z wielu imion Żyda Wiecznego Tułacza) wygląda tu na swego rodzaju Boskiego posłańca, który odwraca losy bohaterów, sprowadzając na niektórych zagładę (Yuri najwyraźniej odpowie za Rzeź humańską w imieniu wszystkich Kozaków), a na innych wręcz przeciwnie. Pamiętacie przecież na pewno, że wcześniej wpadł już na Glorię w Los Angeles, tu natomiast ucina sobie pogawędkę z Nikki, być może znacząco zwiększając jej szansę na przeżycie całej tej afery. Dziwne? Na pewno nie bardziej niż UFO w poprzednim sezonie. Bo właściwie dlaczego tutejszy przypadek nie może być tak naprawdę Boską interwencją? [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Opowieść podręcznej" i ta głupia dziewczyna na moście
Serialowa "Opowieść podręcznej" cały czas poszerza świat znany z książki Margaret Atwood. W odcinku "The Bridge" na pierwszy plan wysunęła się historia Janine – czy też Ofwarren, a może Ofdaniel, naprawdę niełatwo czasem nadążyć – jednookiej podręcznej, która urodziła dziecko i nie będzie za to noszona na rękach do końca świata. Niestabilnej psychicznie dziewczynie nie tylko dziecko bardzo szybko odebrano, ale jeszcze wysłano ją do nowego domu, gdzie miał ją gwałcić nowy miły pan razem ze swoją uśmiechniętą żoną.
Janine spotkała taka radość, że aż przeżyła załamanie psychiczne, które objawiło się ucieczką i próbą samobójczą. To samo w sobie pewnie jeszcze nie byłoby aż tak przerażające, oczywiście jak na ten serial. Naprawdę zmroziło mnie to, co nastąpiło potem. "Głupia dziewczyna", która w dramatyczny sposób postanowiła pożegnać się z życiem, została "uratowana", żeby mogła dalej służyć koszmarnemu państwu. Nie zostawili jej w spokoju, nie pozwolili jej umrzeć, jej horror będzie trwał. A my jeszcze będziemy mogli podziwiać świetną Madeline Brewer, która skradła ten odcinek Elisabeth Moss. [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: Nuda, schematy i banały, czyli wtórne do bólu "I'm Dying Up Here"
Miała być inspirowana faktami rozrywka na wysokim poziomie, wyszła kolejna pozbawiona wyrazu historia, o której zapomina się zaraz po obejrzeniu. "I'm Dying Up Here" miało duże ambicje i słusznie, bo świat stand-upowej komedii lat 70., czyli okresu, w którym zaczynało wiele współczesnych komediowych legend, to z pewnością temat oferujący mnóstwo świetnego materiału. Problem w tym, że serial Showtime kompletnie go nie wykorzystuje, nurzając się w schematach, stereotypach i banalnych rozwiązaniach.
Mamy tu do czynienia z ogólną historią grupy młodych komików próbujących się przebić do pierwszej ligi (oznaczającej w tym wypadku zarówno sławę i występ w "Tonight Show" u Johnny'ego Carsona albo po prostu fakt, że będą ci płacić za występ) i mniejszymi wątkami poszczególnych osób, które w gruncie rzeczy obracają się wokół tematu ciężkiego życia stand-upowca. Wtórność motywu nie byłaby niczym złym, gdyby tylko twórcy mieli na niego choćby minimalnie oryginalny pomysł. Zamiast tego dostajemy jednak zbiór plastikowych postaci i zwyczajnie nudnych wątków, które w teorii powinny nas poruszać.
Nic takiego jednak nie następuje, a całość ogląda się kompletnie beznamiętnie. Cóż z tego, że wygląda to ładnie (klimat lat 70. chyba nigdy się nie znudzi, nawet gdy te wyglądają na mocno przerysowane) i że niezła obsada radzi sobie całkiem dobrze (prowadzona przez Melissę Leo), skoro wszystko to widzieliśmy już w znacznie bardziej atrakcyjnych wersjach? Kalkulacja i wyrachowanie skutecznie zabiją nawet najlepszy materiał, wie to z pewnością każdy stand-upowiec, a i w serialu podobne rady padają nieraz. Szkoda tylko, że nie zastosowali się do nich sami twórcy. [Mateusz Piesowicz]