Burza nad Litchfield. "Orange Is the New Black" – spoilerowa recenzja 5. sezonu
Mateusz Piesowicz
12 czerwca 2017, 21:03
"Orange Is the New Black" (Fot. Netflix)
Serialowe eksperymenty bywają bardzo ryzykowne nawet na przestrzeni jednego odcinka, o całym sezonie nie wspominając. W "Orange Is the New Black" nikt się jednak ryzyka nie boi – czy słusznie? Spoilery!
Serialowe eksperymenty bywają bardzo ryzykowne nawet na przestrzeni jednego odcinka, o całym sezonie nie wspominając. W "Orange Is the New Black" nikt się jednak ryzyka nie boi – czy słusznie? Spoilery!
Za nami najbardziej eksperymentalny sezon w historii serialu, pora więc zadać sobie pytanie, czy przedstawienie trzydniowego buntu w Litchfield na przestrzeni 13 odcinków zdało egzamin. Odpowiedź, jak to zwykle bywa, nie będzie prosta, a w dużej mierze zależeć będzie od tego, czego dokładnie się po nowej odsłonie "Orange Is the New Black" spodziewaliście. Jeśli liczyliście na znane z wcześniejszych lat szaleństwo i poprzetykaną najrozmaitszymi emocjami mieszankę komedii z dramatem, z pewnością się nie zawiedliście. Bo serial, który trzeba już nazwać netfliksowym rutyniarzem, robi w tym sezonie dokładnie to samo, co w poprzednich. Z tą różnicą, że puszcza hamulce i pozwala swoim bohaterkom na przekraczanie wszelkich granic, co skutkuje fabularnym szaleństwem posuniętym dalej niż do tej pory.
Nie da się zaprzeczyć, że oglądanie form, jakie przyjmuje ono na ekranie, sprawia dokładnie taką samą przyjemność jak zwykle. Pisała już o tym Marta w przedpremierowej recenzji, a ja mogę tylko za nią powtórzyć. Energii, lekkości w dialogach i zgrabnego przeplatania powagi z absurdem powinni się uczyć od twórczyń "Orange Is the New Black" absolutnie wszyscy zabierający się za robienie telewizji. Jeśli pokochaliście za to poprzednie wizyty w Litchfield, to i tą będziecie zachwyceni, no i z pewnością odbędziecie ją w ekspresowym tempie (albo już odbyliście, skoro czytacie ten tekst).
Możliwe jednak, że podobnie jak ja, spodziewaliście się, że wstrząs w strukturze serialu przyniesie ze sobą również inne zmiany, w tym takie o fundamentalnym znaczeniu dla całej historii. Wydawało się to całkiem uzasadnione, zwłaszcza wziąwszy pod uwagę miejsce, w jakim zostawiono nas poprzednio. Nie mam tu na myśli cliffhangera, lecz emocjonalną złożoność i mającą lada chwila wybuchnąć bombę, której kolejne elementy dokładano pieczołowicie przez dłuższy czas. Wszystkie poruszane przez serial problemy i zbierane w jedną całość słuszne pretensje bohaterek miały tu eksplodować, a nam zapewnić sezon, jakiego jeszcze nie było. W pewnej mierze się to udało, ale… no właśnie, tylko w pewnej mierze.
Bo tak jak nie zaprzeczę, iż nadal oglądałem "Orange Is the New Black" z ogromną przyjemnością, tak samo nie mogę w pełni szczerze powiedzieć, że cokolwiek w tych 13 odcinkach poruszyło mnie w stopniu, jakiego oczekiwałem. Doceniałem pojedyncze wątki czy konkretne sceny, ale po całości dominuje uczucie większego niż zwykle przytłoczenia i pogubienia w rozbitej na drobne fragmenty tonacji serialu. Umiejętne łączenie komedii z dramatem stało się przez lata tutejszym znakiem rozpoznawczym, ale mam wrażenie, że tym razem poszło to o krok za daleko, tak jakby anarchia w więzieniu przełożyła się na to samo w scenariuszu.
Nie chodzi mi bynajmniej o jakość poszczególnych fragmentów, ale o ich połączenie, z którym serial radził sobie tylko momentami. Swoisty paradoks, że "Orange Is the New Black" wydawało się bardziej skonsolidowane wcześniej, gdy trudniej było o wspólny mianownik na przestrzeni całego sezonu, niż teraz, gdy całość się na tym mianowniku opiera. Pewnie, że nie spodziewałem się szczególnie zorganizowanego buntu i wspólnego frontu w walce z nieludzkim systemem. Liczyłem jednak, że motor napędowy sezonu nie będzie zbyt często spychany na drugi plan kosztem indywidualnych wątków. W końcu wszystko rozgrywa się w trzy dni, nie powinno być nawet na nie zbyt dużo miejsca.
Tymczasem miejsca jest wręcz za dużo, a historia rozdrabnia się w ogromnym stopniu, z trudem odnajdując przewodni motyw w zalewie wypełniaczy. Te oczywiście ciągle prezentują co najmniej niezły poziom, ale najzwyczajniej w świecie odwracają uwagę od głównego punktu programu, czyli buntu i tego, co on oznacza dla konkretnych bohaterek. Serial wypada bowiem zdecydowanie najlepiej właśnie wtedy, gdy skupia się na zmianie, jaka w nim zaszła, prezentując zamieszki i ich konsekwencje w ogólnym ujęciu. Powstawanie grupek, wyznaczanie wspólnego celu (świetny był wątek z wymyślaniem żądań – zauważyliście, że Netflix też znalazł się wśród propozycji?), kompletnie różne podejście do sprawy – to wszystko tworzyło już wystarczająco zróżnicowaną mozaikę, by oprzeć się tylko na niej, rozdrabnianie się na indywidualności wprowadzało praktycznie tylko chaos.
Stąd też nie mogę się oprzeć wrażeniu, że twórcy serialu nie wykorzystali w pełni potencjału, jaki dała im zmiana w jego strukturze. W 5. sezonie robią dokładnie to samo, co w poprzednich, tylko od czasu do czasu przypominając, że okoliczności są inne. Momentami kłuje to w oczy jeszcze wyraźniej, gdy sztuczki z ubiegłych lat próbuje się w niezmienionej formie umieścić i tutaj. Tak jak retrospekcje, które można uszeregować w kolejności od totalnie bezużytecznych (Piper, Red, Linda…), do tych tylko odrobinę bardziej znaczących (Daya, Piscatella). "Orange Is the New Black" jest wprawdzie przykładem serialu, który świetnie sprawdza się w formie maratonu, ale tym razem nawet taka forma oglądania nie pomaga w zatarciu wad i dostrzeżeniu, że całość powinna się zamknąć w co najwyżej 10 odcinkach i jest sztucznie przedłużana.
Brzmi to wszystko, jakbym przeżywał katusze podczas oglądania, ale zapewniam, że wcale tak nie było. Bo pojedyncze historie z Litchfield bronią się jakością, nawet jeśli nie działają tak dobrze jako całość. Flagowym przykładem musi być Taystee (Danielle Brooks) i jej walka o pamięć po Poussey, która napędzała sezon wtedy, gdy za bardzo zbaczał w dziwne rejony. To właśnie jej wątek jest najbliższy temu, czego można się było spodziewać po zakończeniu poprzedniego sezonu i w jego poprowadzeniu trudno się doszukiwać jakichkolwiek wad. Najlepszym dowodem finał i swego rodzaju odbicie zeszłorocznego cliffhangera – zestawcie sobie Taystee przykładającą broń do głowy Piscatelli z Dayą i Humphreyem, emocje są nieporównywalne.
Podobne udaje się twórcom wykrzesać w trakcie sezonu jeszcze kilkakrotnie, ale bez dwóch zdań to pannie Jefferson należy się palma pierwszeństwa, bo jest jedyną bohaterką, której prywatny wątek (walka o sprawiedliwość dla Poussey) udało się bezbłędnie połączyć z ogólnym. Czy to w wypełnionej emocjami przemowie nad stertą płonących Cheetosów, czy w negocjacyjnym zwarciu z Figueroą, czy wreszcie w momencie, gdy zrozumiała, że dla wyższego celu zaniedbała Suzanne – Taystee wypada przekonująco w każdej konfiguracji i wcieleniu.
Nie da się tego samego powiedzieć o reszcie bohaterek, bo te padły ofiarami scenarzystów i ich niezdecydowania. Świetny wątek potrafił się w jednej chwili przerodzić w nieznaczącą bzdurkę, by po chwili znów zyskać znaczenie. Znaleźć kogoś, kogo z równie dużą przyjemnością oglądałoby się przez cały sezon, graniczy tu z cudem. Podobnie jednak, jak wyszukanie kogokolwiek, kto w żaden sposób się nie wyróżnił. Świetne, emocjonalne fragmenty miały tu przecież Daya (kapitalna scena rozmowy z matką Pornstache'a, by upewnić się, że ta zaopiekuje się dzieckiem), przeżywająca możliwą śmierć syna Gloria, zmieniająca perspektywę patrzenia na bunt Maria czy szukające porozumienia Nicky i Lorna. A Piper i Alex decydujące się wreszcie na TEN krok? A miotająca się bardziej niż zwykle Suzanne? A nierozumiejąca własnych uczuć Pennsatucky? Od świetnych momentów jak zwykle się tu aż roi, a wybór ulubionego zależy tylko i wyłącznie od Waszych własnych upodobań.
"Orange Is the New Black" pozostało zatem mistrzem krótkich momentów, zarówno tych dramatycznych i emocjonalnych, jak i podobnego ładunku pozbawionych. O ile bowiem można mieć zastrzeżenia do wielu elementów tego sezonu, humorystyczny aspekt zdecydowanie nie jest jednym z nich. Wolność w ramach więzienia dała twórcom duże pole do popisu swoich komediowych umiejętności, a ci w pełni ją wykorzystali, czasem radośnie nurzając się w absurdzie i kiczu ("Litchfield Idol"!), innym razem niebezpiecznie ocierając się o granice dobrego smaku czy flirtując z humorem czarnym jak smoła.
To ostatnie wychodziło tu zresztą zawsze bardzo dobrze i tym razem nie jest inaczej. Serial nie pozwala nam zapomnieć o tym, że choć oglądamy takie fajne, zabawne więźniarki, sytuacja tak naprawdę wisi na ostrzu noża. Subtelności tu nie znajdziecie, ale świadomość, że wszystko to tylko pozorna zabawa, już jak najbardziej tak. Serial Jenji Kohan jak żadna inna produkcja potrafi w jednej chwili odgraniczyć radosne szaleństwo od piekielnie mrocznego dramatu. Najpierw śmiech, zaraz potem wstrząs i tak w kółko, jak na zwariowanej kolejce górskiej. Moralna ambiwalencja w wersji ekstremalnej, niepozwalająca zapomnieć o tym, że każde tutejsze działanie prędzej czy później doczeka się konsekwencji.
Nie wiadomo tylko jakich i dla kogo, bo w tym temacie serial trzyma się znanego już z poprzedniego sezonu motywu odhumanizowania osadzonych. Nasze bohaterki znaczą zatem mniej niż zero w oczach systemu, ale co ciekawe, ten zyskał znacznie bardziej konkretną twarz niż do tej pory. Twarz Desiego Piscatelli (Brad William Henke), który z niekompetentnego pracownika przemienił się w iście komiksowego złoczyńcę – mam poważne wątpliwości, czy to dobra zmiana.
Twórcy próbują wprawdzie "dodać" mu człowieczeństwa przez retrospekcje, ale robią to zwyczajnie za późno i nieprzekonująco. Sam pomysł, że serial potrzebuje czającego się w opustoszałych korytarzach i torturującego kobiety potwora, by stworzyć odpowiednie napięcie to wręcz obraza dla tego, jak złożoną sytuację udało się tu zbudować wcześniej. Tak, ogląda się to nieźle, satysfakcja z powalenia goryla i wreszcie z jego przypadkowej śmierci jest również spora, ale nie do takich standardów i dróg na skróty przyzwyczaiło nas "Orange Is the New Black".
Można w ten sposób w pigułce podsumować cały sezon, który przeskakuje od poważnych spraw do luźnych wypełniaczy z ogromną swobodą, dobrze przy tym bawiąc, ale i pozostawiając za sobą uczucie sporego niedosytu. Szczególnie wyraźne wtedy, gdy serial wspina się na swoje wyżyny, jak w finale rozwiązującym bunt w jedyny możliwy sposób. Obawa i zjednoczenie w obliczu nieznanego zagrożenia, wiszące nad tym wszystkim pytanie, czy było warto, oczekujące w napięciu na zewnątrz znajome twarze (i fani youtube'owego kanału), ulga, że jednak kogoś obchodzi nasz los – ktoś jeszcze ma wątpliwości, że tutejsi twórcy potrafią grać na emocjach?
Potrafią to, potrafią też wiele innych rzeczy, z których część w tym eksperymentalnym sezonie wyszła lepiej, a część gorzej. Powtarzać bym go raczej nie chciał (i nie sądzę, by nam to groziło), ale też nie da się powiedzieć, by w jakikolwiek sposób obniżył poziom całego serialu. Nie, to był naprawdę solidny sezon, taki jakiego może "Orange Is the New Black" pozazdrościć większość konkurencji, która dożyła pięciu lat na antenie. A że mógł być czymś znacznie lepszym? Spokojnie, mamy na to jeszcze czas i na pewno będziemy czekać. W końcu apetyt na więcej opowieści z Litchfield (albo innych miejsc, biorąc pod uwagę zakończenie) pozostaje niezmiennie taki sam.