Dougie Jones Show. "Twin Peaks" – recenzja 6. odcinka
Mateusz Piesowicz
12 czerwca 2017, 23:18
"Twin Peaks" (Fot. Showtime)
Oczekiwanie na wyjaśnienia w "Twin Peaks", odsłona szósta. Równie tajemnicza co poprzednie, za to zdecydowanie bardziej brutalna. Uwaga na spoilery i narzekania na Dougiego Jonesa.
Oczekiwanie na wyjaśnienia w "Twin Peaks", odsłona szósta. Równie tajemnicza co poprzednie, za to zdecydowanie bardziej brutalna. Uwaga na spoilery i narzekania na Dougiego Jonesa.
On musiał o tym wiedzieć, nie ma innej możliwości. David Lynch musiał doskonale zdawać sobie sprawę z faktu, że będziemy z całej siły pożądać powrotu dawnego Agenta Coopera i postanowił przetestować naszą cierpliwość. Innego rozwiązania tajemnicy, dlaczego ciągle oglądamy przygody małego Dougiego w dorosłym świecie, po prostu nie dostrzegam. Może źle patrzę, może powinienem przyglądać się tak długo, aż podobnie jak Bushnell Mullins (Don Murray) zobaczę sens w pozornie go pozbawionych bazgrołach. Może dopiero wtedy jasne stanie się, że w szaleństwie jest metoda, a wszystko, co oglądamy, powinno dawać do myślenia. Może.
Problem w tym, że 1/3 nowego "Twin Peaks" już za nami, a ja mam coraz mniejszą ochotę wpatrywać się w to, co na ekranie wyprawia pewien lubiący kawę i policyjne odznaki agent ubezpieczeniowy. Za pierwszym razem było uroczo, za drugim już nieco nużąco, tym razem spoglądałem tylko z niedowierzaniem na zegar, mówiący, że spędziliśmy z Dougiem niemal pół odcinka, poznając w tym czasie parę nowych słów, odkrywając jak działa lampka uruchamiająca się na klaśnięcie i rysując schody oraz drabiny na aktach. Jak uwielbiam Kyle'a MacLachlana w tym wcieleniu i nadal mimowolnie się uśmiecham na wypowiadane przez niego niewyszukane żarty ("Dwie jazdy z Jade"), tak zwyczajnie irytuje mnie ciągłe tkwienie w tym samym miejscu.
Nie brak wyjaśnień, bo w tym przypadku mam coraz mocniejsze przeczucie, że nigdy nie otrzymamy takich w pełni satysfakcjonujących, ale fakt, że poświęcamy tak dużo miejsca temu, co już widzieliśmy. Miejsca, które moglibyśmy przecież oddać Diane (tak, tej Diane, bo jakiej innej?) czy komukolwiek innemu, bo doszliśmy już do momentu, w którym wszystko wydaje się ciekawsze. Litości panie Lynch, nawet w Czerwonym Pokoju twierdzą, że Cooper musi się obudzić!
Z nadzieją, że w najbliższym czasie do tego dojdzie, zakończmy może temat Dougiego, bo i tak do żadnych odkrywczych wniosków nie dotrzemy. Wprawdzie to samo stwierdzenie dotyczy reszty odcinka, ale tam przynajmniej działy się znacznie ciekawsze rzeczy. Począwszy od wspomnianej już Diane, która okazała się tajemniczą "nią", z którą miał się spotkać Albert (Miguel Ferrer). Sam nie wiem, czy bardziej podoba mi się fakt, że Diane ma twarz Laury Dern, czy jej fenomenalna peruka, czy może to, że osoba, której istnienie przez ćwierć wieku było zagadką, okazała się prawdziwa. I nieważne, że jedyne, co zrobiła, to odwrócenie się i wypowiedzenie dwóch słów z papierosem w dłoni. Dla takich chwil warto znosić Dougiego.
Nie mam aż takiego przekonania przy pozostałych atrakcjach zaoferowanych nam przez 6. odcinek "Twin Peaks", które choć bardzo intrygujące, ujawniły też brutalne oblicze Lyncha. Pierwsza stała się udziałem Richarda Horne'a (Eamon Farren) już poprzednio dającego się poznać jako napastliwy kobieciarz o zadatkach na socjopatę, tutaj potwierdzającego aspiracje w szokującej scenie zabójstwa dziecka na ulicy. Trudno tu mówić o czymś bardzo zaskakującym, byliśmy wręcz na to przygotowywani, ale gwałtowność sceny, następująca zaraz potem rozpacz matki, nieme poruszenie gapiów i wreszcie poruszająca reakcja Carla (Harry Dean Stanton powtarzający rolę z "Twin Peaks: Ogniu krocze ze mną") zrobiły swoje. Pisałem poprzednio o tym, że Lynch może nie składać fragmentów opowieści w całość, ale jest mistrzem w ich tworzeniu, bez względu na gatunkowe zróżnicowanie, i oto mamy kolejny przykład.
Oczywiście jak się to ma do historii i jaka to właściwie historia, nadal nie mam pojęcia, ale skłamałbym, mówiąc, że nie zrobiło to na mnie wrażenia. Może i nie zaprowadzi nas Lynch donikąd, ale jeśli po drodze zaoferuje takie emocje, to i tak piszę się na tę wycieczkę. Mam jednak nadzieję, że jakiś cel nam przyświeca, choć powiązań pomiędzy poszczególnymi elementami możemy się tylko domyślać. Pewne jest na razie tyle, że pełno w tej historii typów spod ciemnej gwiazdy. Richard już swoje zrobił, ale i tak wydaje się nikim przy niejakim Redzie (Balthazar Getty), emanującym złem nawet przy sztuczce z monetą, a co dopiero w zestawieniu z Ike'iem Stadtlerem (Christophe Zajac-Denek), pseudonim "The Spike".
Karzeł-morderca był bohaterem drugiego aktu przemocy w odcinku, gdy zgodnie ze swoją ksywą likwidował zlecone mu cele za pomocą szpikulca do lodu. I tak może to zostawmy, bo mam wrażenie, ze wyczerpałem limit absurdu na dzisiaj tylko tym jednym zdaniem. Cieszyć może fakt, że zbliżamy się do Dougiego (wygląda na to, że jest drugim celem zabójcy), wokół którego cały czas krąży ta historia, choć trudno dostrzec jej ogólny sens. Uff, raczej nie będą narzekać na brak zajęć stróże prawa z Twin Peaks, gdy (jeśli?) afera przeniesie się na prowincję. A przecież mają co robić, zwłaszcza po odkryciu swoich tajemnic przez drzwi męskiej toalety.
Wybaczcie, że nie szukam logiki w tych wydarzeniach, ale wydaje mi się to całkowicie pozbawione sensu. "Twin Peaks" nie opiera się na faktach, ale na swego rodzaju "emocjonalnych śladach" – to one doprowadziły Hawka do odkrycia zapewne bardzo ważnego dokumentu i to one każą nam co tydzień wypatrywać sensu w coraz dziwniejszych scenach. Nawet jeśli za wiele go tam nie ma, to przynajmniej jest Double R Diner, nadal tak samo znakomite ciasto i tak samo chichocząca Heidi (Andrea Hays). I jeszcze ładna muzyka na koniec odcinka. Może to niewiele, ale mi ciągle wystarcza do szczęścia. Tylko niech ktoś już obudzi Coopera, błagam.