Powoli do przodu. "Twin Peaks" – recenzja 7. odcinka
Mateusz Piesowicz
19 czerwca 2017, 23:00
"Twin Peaks" (Fot. Showtime)
W tym tygodniu w przeglądzie "Twin Peaks": wielkie sprzątanie w barze Bang Bang, mała powtórka dla zapominalskich, intrygujące spotkanie po latach i Dougie Jones w roli kobry. Uwaga na spoilery.
W tym tygodniu w przeglądzie "Twin Peaks": wielkie sprzątanie w barze Bang Bang, mała powtórka dla zapominalskich, intrygujące spotkanie po latach i Dougie Jones w roli kobry. Uwaga na spoilery.
Myślę, że nikogo nie trzeba przekonywać co do faktu, że "Twin Peaks" to serial znacznie bardziej zainteresowany tworzeniem zagadek, niż ich rozwiązywaniem. David Lynch potwierdza to dobitnie co tydzień, wywołując zgrzytanie zębów u co mniej cierpliwych widzów i zwykłe skołowanie u reszty. Od tego, czy się nam ten styl podoba, czy nie, zależy w dużej mierze odbiór całego serialu i jego twórcy, choć przypuszczam, że jego stosunek do opinii świata na temat "Twin Peaks" całkiem nieźle oddaje poniższy kadr. Bo jak inaczej miałby reagować człowiek, który nie ma problemu z poświęceniem kilku minut odcinka zamiataniu w rytmie "Green Onions"? Tak, mam na myśli takie zwykłe zamiatanie. Miotłą.
Przyznaję, że ze wszystkich atrakcji, jakie oferuje 7. godzina nowego "Twin Peaks", ta zdecydowanie najbardziej mnie rozbawiła, co może różnie świadczyć o całym odcinku (albo o moim poczuciu humoru), ale upewnia mnie w przekonaniu, że wreszcie podchodzę do Lynchowskiej fantazji z odpowiednim nastawieniem. Raczej bez szczególnych oczekiwań, a już z pewnością bez konkretnych wymagań. Jeśli mamy dostać jakieś odpowiedzi, to w końcu je dostaniemy. Jeśli nie, cenny czas zajmie nam facet z miotłą. "I co mi zrobicie?" – zdaje się pytać Lynch, a najlepszą reakcją w tym przypadku jest chyba pogodzenie się z losem.
Nie oznacza to bynajmniej bezmyślnego kupowania wszystkiego, co podstawi nam się pod nos. "Twin Peaks" nie przeszło w ciągu tygodnia cudownej metamorfozy i nadal jest tym samym, koszmarnie poszatkowanym i nie wiadomo dokąd zmierzającym, serialem co do tej pory. A jednak trudno pozbyć się wrażenia, że powoli posuwamy się do przodu – po prostu dyktujący tempo twórca ma za nic ogólnie przyjęte konwenanse i wszystko robi po swojemu. W porządku panie Lynch, pograjmy na pańskich zasadach i zobaczymy, co z tego wyniknie. Kto wie, może nawet skończymy w jakimś sensownym miejscu?
Takie wrażenie można było przynajmniej mieć po kilku fragmentach tego odcinka. Jak choćby wtedy, gdy Hawk i szeryf Truman (ależ mu zazdroszczę tego drewnianego biurka z wysuwanym ekranem!) przyglądali się kartkom z pamiętnika Laury Palmer – uwaga, jednej ciągle brakuje – cytując fragmenty, które mogły brzmieć znajomo dla pamiętających "Ogniu krocz ze mną". Dla reszty były jednak równie jasne i wydaje się kwestią czasu, aż staną się takimi również dla bohaterów. Zwłaszcza że w sprawę zaangażowanych jest coraz więcej osób. Na przykład doktor Hayward (w tej roli ponownie Warren Frost, prywatnie ojciec współtwórcy serialu, Marka Frosta i kolejny aktor, który zdążył nakręcić swoje sceny, ale premiery nie dożył), dzięki któremu dostaliśmy zgrabne przypomnienie ostatnich chwil Coopera w Twin Peaks, a nawet kilku późniejszych.
Potem zaś pojawiło się coś wręcz niespotykanego w nowej odsłonie "Twin Peaks", czyli sensowne połączenie pomiędzy wątkami. Oto bowiem udaliśmy się do więzienia federalnego w Dakocie Południowej, gdzie doszło do wyczekiwanego spotkania "złego Coopera" z Diane. Pomijając fakt, że nadal nie mogę uwierzyć w jej istnienie, mogę powiedzieć tylko jedno – zatrudnienie Laury Dern do tej roli to strzał w dziesiątkę (ona nawet klnie w niezwykły sposób) i mam nadzieję, że wkrótce zobaczymy ją ponownie. Zastanawiające jest tylko, jakie będą okoliczności, bo widać, że krótka rozmowa z sobowtórem Coopera kompletnie wyprowadziła ją z równowagi.
Tu wkraczamy w domysły, ale przyznaję, że całkiem sensownie brzmi teoria, jakoby nie było to pierwsze spotkanie Diane z tym wcieleniem Coopera. Poprzednie, o którym kobieta wyraźnie nie chce mówić, miało się odbyć 25 lat temu i można się tylko domyślać, jak musiało wyglądać. Mroczne? Tak, choć nie da się zaprzeczyć, że bardzo to pasuje do Lyncha i jego upodobania do nagłych zmian nastroju. Pasuje również do "złego Coopera", który jest przecież dokładnym przeciwieństwem swojej oryginalnej wersji, czyli z okrucieństwem mu zdecydowanie do twarzy.
Tym niebezpieczniejszym w jego przypadku, że towarzyszy mu świetne zorganizowanie. Takie, które pozwoliło bezwzględnie wykorzystać tajemniczą słabość naczelnika (mam nadzieję, że dostaniemy tu jakieś wyjaśnienie, akurat ta truskawka nie daje mi spokoju) i wyjść na wolność. Wygląda to wszystko więcej niż obiecująco, bo pozwala przypuszczać, że poszczególne wątki będą się coraz skuteczniej zazębiać, a przeszłość odegra w nich dużą rolę. Z jednej strony FBI wie, że ten Cooper to nie ich Cooper, z drugiej Hawk i szeryf Truman rozumieją, że coś jest na rzeczy. Wszystkie drogi prowadzą do Twin Peaks?
Oby i mam tu na myśli również te wątki, które nadal dryfują sobie swobodnie, nie wykazując wielkiego zainteresowania resztą, bo i tych nie mogło w odcinku zabraknąć. Odwiedziliśmy zatem kostnicę, by dowiedzieć się, że nieżywy od lat major Briggs zmarł przed paroma dniami, gubiąc przy okazji głowę; zobaczyliśmy ponownie Bena Horne'a i jego sekretarkę Beverly zaniepokojonych dziwnym dźwiękiem dochodzącym wprost ze ściany (pojawił się też klucz do pokoju 315 – nieduże są te powiązania, ale są) oraz Andy'ego, najwyraźniej zajmującego się sprawą wypadku sprzed tygodnia, jak zawsze w uroczo naiwny sposób. Pytania? Mnóstwo. Odpowiedzi? Zero. Sens? Mniej więcej taki, jaki ma oglądanie porządków w barze Bang Bang czy tłumu w Double R Diner.
O czymś zapomniałem? Ach, no tak. Dougie. Nie mogło się przecież obyć bez naszego ulubieńca, który, choć tym razem zaliczył znacznie krótszy występ niż poprzednio (zawsze to jakiś postęp), i tak zdołał się wyróżnić. Ale uwaga, w pozytywnym sensie. Bo czego jak czego, ale takiej reakcji naszego poczciwego bohatera na atak karła-mordercy to się nie spodziewałem. Może to wszystko zasługa pewnego znajomego drzewa, a może Cooper wraca do siebie? Nie wiem, ale w tym tygodniu nie będę narzekał. Usłyszenie słów "Douglas Jones był jak kobra", autentycznie mnie rozbawiło, punkt dla Lyncha.
Oczywiście nie zmienia to faktu, że jak tkwiliśmy w tym wątku w miejscu, tak nie ruszyliśmy się ani o centymetr, ale nie da się ukryć, że (uwaga, będzie głęboka myśl) ogólnie coś się dzieje. Co więcej, zaczyna to przejawiać pewne oznaki sensu, o czym do tej pory mogliśmy tylko pomarzyć. I ta namiastka fabularnego porządku wystarcza mi za powód, by z przyjemnością wrócić do tego świata za tydzień. Nawet jeśli po kolejnym odcinku znów mam się czuć jak zjarany Jerry Horne, szukający w lesie swojego skradzionego samochodu.