Blichtr, brokat i bohaterki z krwi i kości. "GLOW" – recenzja nowego serialu Netfliksa
Mateusz Piesowicz
21 czerwca 2017, 22:14
"GLOW" (Fot. Netflix)
Wrestling, lata 80. i Alison Brie. Czego tu nie lubić? "GLOW" – debiutująca w piątek nowość Netfliksa – ma to wszystko i znacznie więcej, by zostać kolejnym hitem platformy. Recenzujemy bez spoilerów.
Wrestling, lata 80. i Alison Brie. Czego tu nie lubić? "GLOW" – debiutująca w piątek nowość Netfliksa – ma to wszystko i znacznie więcej, by zostać kolejnym hitem platformy. Recenzujemy bez spoilerów.
"Gorgeous Ladies of Wrestling", w skrócie "GLOW", to nie fikcja. To prawdziwy program emitowany w drugiej połowie lat 80., który, jak sama jego nazwa wskazuje, był czystym kiczem w każdym wymiarze. Netfliksowy "GLOW", choć na nim oparty, kiczem nie jest – tworzy fikcyjną opowieść, biorąc z oryginału wszystkie jego przerysowane elementy i dodając do nich drugie dno, a po nim jeszcze jedno i kolejne, tworząc konstrukcję tak wielowymiarową i bogatą w emocje, że aż trudno uwierzyć, iż to ciągle serial o kobiecym wrestlingu.
A jednak, stworzona przez Liz Flahive i Carly Mensch, a wyprodukowana m.in. przez Jenji Kohan ("Orange Is The New Black", "Trawka") dziesięcioodcinkowa seria zabiera nas w skrzącą się od neonów, wypełnioną spandeksem i pokrytą brokatem podróż w najbardziej kiczowate rejony lat 80., jakie tylko można sobie wyobrazić. Główną bohaterką jest Ruth Wilder (Alison Brie), aspirująca aktorka, próbująca się przebić w Hollywood sprowadzającym kobiety do banalnych, kilkuzdaniowych ról. Ambicji odmówić jej nie można, ale nikt jeszcze nie opłacił nimi czynszu, więc zdesperowana (ale jeszcze nie na tyle, by wejść w branżę porno) kobieta chwyta się każdej, nadarzającej się okazji. Taką okazuje się "GLOW".
Program, reżyserowany przez równie spłukanego twórcę kina klasy B, Sama Sylvię (Marc Maron), dla niszowej telewizji, to w gruncie rzeczy festiwal rasistowskich i seksistowskich stereotypów, przyciągający grupę podobnych do Ruth desperatek, z których większość nie ma bladego pojęcia, w co się pakuje. O zachowaniu na ringu nawet nie wspominając. Terminy jednak gonią, więc trzeba się pośpieszyć. Kwestię tego, co tu się właściwie wyprawia, zostawmy na później. Brzmi jak gotowy materiał na parodię? Nic z tego, "GLOW" nie idzie na łatwiznę i traktuje swój przerysowany koncept całkiem serio, co skutkuje istną mieszanką wybuchową, która sprawi, że będziecie się śmiać, wzruszać i bardzo możliwe, że krzyczeć przed ekranem z emocji.
Zrobić serial, który z założenia musi tonąć w stereotypach i nie dać się im porwać, to wielkie wyzwanie, któremu twórczynie "GLOW" sprostały bezbłędnie. Nie znaczy to, że schematy zostały tu odrzucone, wręcz przeciwnie. Serial nimi ocieka, prezentując gromadę bohaterek sprowadzonych do jednowymiarowych kreacji stworzonych na potrzeby ich występów, ale nie robi tego w uwłaczający godności sposób. Stereotypy są tu wyolbrzymione do takich rozmiarów, że nie sposób brać ich na poważnie. Co innego z kobietami, które się za nimi kryją – te są bohaterkami z krwi i kości, które rosną na naszych oczach, sprowadzając banalne myślenie do parteru równie efektownie, jak siebie nawzajem na ringu.
"GLOW" jest serialem, który wychodząc od kompletnej bzdury, tworzy wielowarstwową opowieść opartą na szeregu świetnie napisanych, wyrazistych postaci. Oczywiście przede wszystkim kobiecych, co od razu przywodzi na myśl "Orange Is the New Black", ale wcale nie mamy tu do czynienia z kopią. Krótka forma (odcinki trwają około pół godziny) wymusza szybkie tempo, nie ma więc czasu na przesadne wgłębianie się w historie poszczególnych bohaterek. Poznajemy je tu i teraz, najczęściej w sytuacjach, w których muszą się zmierzyć ze stereotypami na własny temat i obalić je w prawdziwym świecie, jednocześnie wcielając je w życie na ringu.
Na tej dychotomii jest oparta cała opowieść, co sprawia, że nie ma tu mowy o łatwych interpretacjach. "GLOW" nie obiera prostej ścieżki do celu, klucząc, wpadając w pułapki i trafiając na ślepe uliczki – dzięki temu żadna z bohaterek nie daje się łatwo rozszyfrować i z pewnością niejeden raz Was zaskoczy. To historia pozornie sprowadzająca kobiety do roli manekinów, ale tak naprawdę oddająca kontrolę nad tym procesem w ich własne ręce. Mogę być obiektem, ale tylko na własnych zasadach – zdają się krzyczeć bohaterki, rozpracowując postaci, w jakie przychodzi im się wcielać na ringu. Świetne, bardzo dojrzałe podejście, jakiego zwykle próżno szukać w produkcjach dumnie mieniących się "kobiecymi".
Podejście, które nie miałoby oczywiście żadnych szans powodzenia, gdyby nie znaleziono do niego odpowiednich wykonawczyń. "GLOW" w tym aspekcie ponownie spisało się na medal, bo w świetnych kreacjach możemy tu przebierać. Na czoło wysuwają się Alison Brie i Betty Gilpin, którym serial dodał do starcia na ringu wątek osobistej animozji, pozwalając wykazać się na różne sposoby. I obydwie panie robią to fantastycznie, ubierając niby zwykłą historię o przyjaźni i zdradzie w coś tak niesamowitego, że ręce same składają się do oklasków. A reszta, choć dostaje znacznie mniej czasu ekranowego, wcale nie wypada gorzej, budując solidne charaktery nawet na kilku scenach.
Wrestling, melodramat, opera mydlana – "GLOW" bierze to wszystko i składa w czasem głupiutką, a czasem niesamowicie inteligentną całość, nie zapominając przy tym o szczerych emocjach, które potrafią się tu pojawić w najmniej spodziewanym momencie. Tak, te postaci i ich historie są bardzo przerysowane, ale jednocześnie jest w nich coś tak autentycznego, że przyjmujemy to bez mrugnięcia okiem. Niewątpliwa chemia między aktorkami z pewnością również robi swoje – chce się tym bohaterkom kibicować, razem z nimi wiwatować i płakać.
Dodajmy jeszcze do tego otoczkę lat 80., kapitalny soundtrack, świetną realizację w praktycznie każdym elemencie (poczynając od "neonowej" czołówki, a kończąc na scenach w ringu), a otrzymamy serial, od którego dosłownie nie sposób się oderwać. Cały sezon mija w mgnieniu oka, pozostawiając nawet uczucie niedosytu, że tak szybko doszliśmy do końca, nie rozbudowując w równym stopniu wszystkich wątków. Myślę jednak, że w tym przypadku kontynuacja jest tylko formalnością – Netflix znów stworzył coś z niczego, dając nam serial udowadniający, że połączenie świetnej zabawy z równie dobrym i niegłupim scenariuszem nie musi być mrzonką.
Recenzja jest przedpremierowa. "GLOW" debiutuje na Netfliksie w piątek 23 czerwca.