Mgła skrywająca banały. "The Mist" – recenzja serialowej wersji opowiadania Stephena Kinga
Mateusz Piesowicz
23 czerwca 2017, 22:02
"The Mist" (Fot. Spike)
Wśród wszystkich ekranizacji prozy Stephena Kinga te telewizyjne nie zajmują szczególnie zaszczytnych pozycji. Najnowsza z nich – "The Mist" – niczego w tym stanie rzeczy nie zmieni. Spoilery.
Wśród wszystkich ekranizacji prozy Stephena Kinga te telewizyjne nie zajmują szczególnie zaszczytnych pozycji. Najnowsza z nich – "The Mist" – niczego w tym stanie rzeczy nie zmieni. Spoilery.
"The Mist" to nie pierwsze podejście do Kingowskiej "Mgły", bo kilka lat temu powstał już film w reżyserii Franka Darabonta. Ktoś w stacji Spike uznał jednak, że świat potrzebuje kolejnej adaptacji opowiadania mistrza grozy i tak oto dostaliśmy serial. A konkretniej rzecz biorąc, coś pomiędzy horrorowym guilty pleasure w sam raz na wakacje z dreszczykiem, a produkcją z nieco większymi ambicjami. Jak to zwykle bywa, gdy chce się być dwiema rzeczami naraz, żadna nie wypada zbyt przekonująco.
W sumie trudno jednak tego oczekiwać od historii sprowadzającej się do tego, że na prowincjonalne miasteczko opada gęsta mgła, w której czai się coś groźnego, czyż nie? Niby tak, ale nie jest przecież żadną tajemnicą, że pod nienaturalną grozą kryją się u Kinga lęki znacznie bardziej przyziemne i pochodzące wprost od ludzi. "Mgła" jest tego dobrym przykładem, bo i w opowiadaniu, i w filmowej adaptacji (wiem, że niektórzy uważają ją za co najmniej przyzwoitą, ale dla mnie była fatalna w każdym względzie) punkt ciężkości był wyraźnie postawiony na wpadających w paranoję i oślepionych przez strach bohaterów poddających się najniższym instynktom. "The Mist" niby podąża tym samym tropem, lecz już na samym początku popełnia kilka niewybaczalnych błędów.
Całkiem dosłownie na początku, bo zaczynamy od leśnej sceny z nieznanym żołnierzem (Okezie Morro), która momentalnie, nie bawiąc się w żadne półśrodki, przemienia się w horror z tytułową mgłą w roli głównej. Niewiadoma? Tajemnicze zagrożenie? Zapomnijcie, twórcy walą prosto między oczy, na dzień dobry serwując nam widok zmasakrowanego psa. Sam nie wiem, czy bardziej zniesmaczyła mnie ta scena, czy może jednak myśl, że ktoś uznał to za dobry pomysł. Ech, no trudno, żegnaj suspensie, witaj bezmyślna jatko, pomyślałem, licząc w duchu, że przynajmniej limit martwych zwierząt na odcinek został już wyczerpany.
Co innego z limitem stereotypowych postaci w schematycznych wątkach – tutaj zabawa się dopiero zaczęła. Jasną sprawą jest przecież, że serialowa adaptacja musi być odpowiednio rozbudowana, by materiału starczyło na 10 planowanych odcinków. No to proszę bardzo, po dwóch minutach z żołnierzem, mgłą i psem w lesie, dostajemy pół godziny poznawania niewiarygodnie nudnych mieszkańców Bridgeville w stanie Maine. Ze skrajności w skrajność? Też, choć tu bardziej skłaniałbym się ku powiedzeniu z deszczu pod rynnę.
Nagle bowiem "The Mist" przypomina sobie o swoich aspiracjach i wrzuca nas w sam środek oklepanej fabułki o małomiasteczkowych uprzedzeniach, chcąc nam wmówić, że to coś wyjątkowego. Poznajemy Eve (Alyssa Sutherland), nauczycielkę, która spotkała się z ostracyzmem, bo jej wersja edukacji seksualnej dla nastolatków była zbyt liberalna dla miejscowych (o prezerwatywach im opowiadała ladacznica jedna!), która jednak ma znacznie bardziej restrykcyjne podejście do sprawy wobec własnej córki. Alex (Gus Birney) musi zatem szukać ratunku u ojca (Morgan Spector), żeby móc się wyrwać na imprezę. I nie zgadniecie co, impreza kończy się fatalnie.
Czyżby nadeszła mgła? Nie, to nadal serial udowadnia, że ma ambicje i spokojnie poradzi sobie z pociągnięciem tematu gwałtu. Nie da się ukryć, że rzeczywiście sobie radzi – idąc po linii najmniejszego oporu. Jest więc oprawca – popularny w społeczności futbolista; jego ojciec, typowy samiec alfa, który oczywiście musi być policjantem oraz zestaw obowiązkowych klisz. Wątpliwości, zarzuty o kłamstwie, agresja, itp. A to wszystko w kilkunastu minutach! Trzeba się spieszyć, w końcu mgła się zbliża, a tu tyle wątków do poprowadzenia.
Wybaczcie, że nie wymieniam wszystkich, ale naprawdę żaden nie zdołał się w jakikolwiek sposób wyróżnić (chyba, że pod względem śmieszności – tutaj zdecydowanie wygrywa dzielna dziewczyna z widłami). Owszem, scenariusz tematycznie dopasowuje się do Kingowskiego motywu zła drzemiącego w ludziach, ale wykonanie jest tak banalne, jak to tylko najprostsze horrory potrafią. Wszystko tu wręcz krzyczy, by darować sobie wnikliwe śledzenie historii, bo i tak rzut oka wystarcza, by wiedzieć, kto skończy jako pokarm dla tego, co przynosi mgła. A najgorsze jest to, że twórca serialu, Christian Torpe, nijak nie potrafił mnie przekonać, że psychologiczny aspekt opowieści jest dla niego naprawdę ważniejszy niż marne gore.
Po co więc w ogóle próbować i męczyć widzów budowaniem historii, która i tak za chwilę sprowadzi się do pytania, kto zostanie rozszarpany jako pierwszy? To już lepiej było od razu zamknąć ich w tym centrum handlowym i skupiać się na budowaniu napięcia, przynajmniej uniknęlibyśmy nudy. A właśnie, zapomniałem wspomnieć, że gdy mgła w końcu nadciągnęła nad miasteczko, to ludzie zostali uwięzieni w różnych miejscach – choćby wspomnianym centrum czy komisariacie. Wszędzie są oczywiści bohaterowie i czarne charaktery oraz koniecznie rozdzielona rodzina, żeby dramatycznego materiału na zabrakło.
Wszystko to tak okrutnie dwuwymiarowe, że nawet kiepściutko się prezentująca cyfrowa mgła wygląda lepiej niż większość postaci i wątków (co do mgły jeszcze, to w bliskim planie, gdy CGI zastępują praktyczne efekty, wygląda już o wiele lepiej, a nawet przywołuje pewien klimat). Niemal cały odcinek poświęcony kreacji bohaterów poszedł na marne, bo ci nie dają się zapamiętać absolutnie z niczego. Ot, typowe mięso armatnie dla twórców horrorów, udające, że posiada głębię.
Dodajmy, że udawanie to mierne, bo ostatecznie i tak chodzi o to, czy uda się sprawić, by przy zgonach kolejnych bezimiennych postaci choć drgnęła nam powieka. Jeśli ciągle działa na Was "zaskakujące" ekranowe straszenie wyczuwalne tutaj z kilometra, to pewnie parę razy podskoczycie w fotelach – nic innego twórcy nie mają w zanadrzu, gdybyście pytali.
Nic specjalnego nie oferuje też niestety serial. Zbyt banalny, by zasłużyć na miano horroru z ambicjami, a jednocześnie nadmiernie rozbudowany i pozbawiony koniecznej w gatunku prostoty, by zwyczajnie bawić miłośników tego typu rozrywki. Ot, idealny średniak, który pewnie nada się do obiadu, jeśli nie przeszkadzają Wam przy tym wiadome obrazki, ale nie pozostawi po sobie nawet mglistego (powstrzymywałem się przed tym sucharem do samego końca) wspomnienia.