Podążajcie za muzyką i inne dobre rady. "Preacher" – recenzja premiery 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
28 czerwca 2017, 19:02
"Preacher" (Fot. AMC)
Długo zwlekali twórcy "Preachera" z wysłaniem swoich bohaterów w drogę, ale z początkiem 2. sezonu oczekiwanie dobiegło końca. Czy to znaczy, że dostaniemy wreszcie serial, jakiego chcieliśmy? Spoilery.
Długo zwlekali twórcy "Preachera" z wysłaniem swoich bohaterów w drogę, ale z początkiem 2. sezonu oczekiwanie dobiegło końca. Czy to znaczy, że dostaniemy wreszcie serial, jakiego chcieliśmy? Spoilery.
Choć od 1. sezonu serialowego "Kaznodziei" minął rok, mieszane uczucia, jakie wzbudziła we mnie produkcja AMC, pamiętam aż nazbyt dobrze. Stąd też z dużą podejrzliwością patrzyłem na wszystko, co związane z kontynuacją, nie dowierzając, że tym razem ze świetnych zapowiedzi wyniknie równie dobry serial. I choć szaleństwem byłoby po zaledwie dwóch odcinkach (obydwa są dostępne w serwisie Amazon Prime Video, kolejne będą się tam pojawiać co tydzień) z całą pewnością stwierdzać, że tak się stanie, wiele jednak wskazuje na to, że "Preacher" rzeczywiście na dobre skończył z przydługim wstępem.
Trudno o lepszą wiadomość na nowe otwarcie, no może poza faktem, że w końcu wynieśliśmy się z Annville (czy raczej z tego, co z teksańskiego miasteczka zostało) i wyruszyliśmy w drogę. Drogę, która jest przecież sednem komiksowej opowieści, a której twórcy serialu, nie wiedzieć czemu, uparcie odmawiali nam przez cały poprzedni sezon. Ten na szczęście jest już tylko mglistym wspomnieniem, bo kolejna odsłona historii Jessego Custera (Dominic Cooper) i jego przyjaciół odcina się grubą kreską od tego, co było (są pewne nawiązania, ale o nich później), fundując nam szaloną podróż w nieznane. Wiadomo tyle, że na jej końcu mamy odnaleźć Boga, który z sobie tylko znanych powodów postanowił porzucić niebiańską posadę i zaszyć się gdzieś w Ameryce.
Brzmi to na kapitalny fundament zwariowanej i bardzo klimatycznej historii – takiej, jaką mieliśmy dostać już rok temu i którą miejmy nadzieję dostaniemy teraz. Przesłanki ku takiemu myśleniu znów są, bo "Preacher" dostał wyjątkową okazję na ponowne zrobienie dobrego pierwszego wrażenia i skorzystał z niej bez pudła. Pierwsze dziesięć minut nowego sezonu jest bowiem lepsze niż niemal cały poprzedni razem wzięty. Szalone, energetyczne, zabawne, brutalne i emocjonujące w odpowiednich proporcjach, do tego skupione na trójce bohaterów, pomiędzy którymi jest niezaprzeczalna chemia.
Po części to klasyczne kino drogi (na takie zresztą stylizowane – nic nie sprawdza się jako wehikuł czasu lepiej niż ziarnisty ekran i ucieczka przed policją starym chevroletem), a po części jego ekstremalny pastisz. Bo trudno przecież brać na serio historię, w której towarzyszami podróży są kaznodzieja z problemami, jego pokręcona dziewczyna Tulip (Ruth Negga) oraz irlandzki wampir Cassidy (Joseph Gilgun) nawijający o napletkach, prawda? Jakbyście mimo to mieli problem z wyczuciem tonacji, to grające w tle "Come On Eileen" (nie najgorsza nuta) powinno je ostatecznie rozwiać. Jeśli to ciągle mało, to zawsze możecie poczekać, aż na scenę wkroczy samotny piekielny rewolwerowiec o sile ognia równej sporych rozmiarów artylerii.
Przyznam szczerze, że po tak wybuchowym początku byłem gotów wybaczyć dziełu tria Rogen/Goldberg/Catlin wszystkie dawne grzechy. To był ten "Preacher", na jakiego czekałem. Napędzany bijącą z ekranu energią, przerysowany w każdym calu krwawy fresk zapewniający przednią zabawę, od której nie sposób oderwać wzroku. Wtedy jednak naszła mnie refleksja, że przecież rok temu zaczynaliśmy w podobny sposób i donikąd nas to nie zaprowadziło. Nauczony doświadczeniem wstrzymałem się więc z ocenami, chcąc się dowiedzieć, co przyszykowano dalej. I póki co mogę stwierdzić, że dalej wcale nie jest gorzej.
Ba, pod niektórymi względami jest nawet lepiej. "Preacher" nie jest bowiem tylko ekscytującą podróżą przez amerykańskie Południe, ale również podróżą, która wyraźnie dokądś zmierza. Owszem, o konkrety nadal trudno, lecz znacznie łatwiej się z tym faktem pogodzić, odwiedzając przydrożne kluby ze striptizem z nadzieją, że spotka się tam Boga, niż siedząc w pustynnym miasteczku i oglądając Jessego zmagającego się z własnymi problemami. Te oczywiście nigdzie nie zniknęły, ale jakże inaczej to wszystko teraz wygląda. Tak jakby wyjazd z Annville pobudził tu wszystkich do życia, na czele oczywiście z głównym bohaterem.
Jesse Custer wygląda wreszcie na człowieka z jasnym celem i nieważne, iż jedyną wskazówką do jego osiągnięcia jest fakt, że Bóg lubi jazz. Jak widać to wystarczy, by dostał porządny zastrzyk energii i zobaczył przed sobą wyraźną drogę, która w tej chwili musi oczywiście prowadzić do Nowego Orleanu, bo gdzie indziej? Jeśli tylko będzie utrzymana w takim klimacie, jak do tej pory, to jest duża szansa, że szybko się nam nie znudzi. Twórcy zdołali już wszak udowodnić, że miewają naprawdę udane pomysły odchodzące od fabuły pierwowzoru i potrafią je z nią połączyć w bardzo zgrabną całość.
Tak jak zrobili to w dwóch pierwszych odcinkach nowego sezonu, w którym motywem przewodnim stały się poszukiwania Wszechmogącego połączone z ucieczką przed niejakim Świętym od Morderców (Graham McTavish). Akcja i specyficzny humor zestawione z totalnym szaleństwem w stylu narkotykowego tripu z upadłym aniołem będącym teraz przyciągającą turystów atrakcją w lokalnym kasynie. Czysty odlot, a to oczywiście bez wgłębiania się w szczegóły (muszę wspomnieć tylko o czytaniu "Archiego" w jacuzzi, bo to absolutne cudo) czy wspominania o wizycie u pewnego duchownego o wyjątkowych metodach wychowawczych. Liczę, że jak najdłużej pozostaniemy w tych niecodziennych klimatach, bo co tu dużo mówić, twórcy "Preachera" są w tym po prostu świetni.
Trochę gorzej wychodzi im jednak zmienianie nastroju na nieco poważniejszy i mieszanie przeszłości do aktualnych wydarzeń. Nie bez przyczyny najsłabsze momenty nowych odcinków to te, gdy choćby we wspomnieniach wracamy się do Annville czy gdy bohaterów dopadają stare dzieje. Historia Tulip zgrzytała już mocno w 1. sezonie, więc obawy wobec pojawienia się kogoś imieniem Victor uważam za całkiem uzasadnione. Obym się mylił, ale na ten moment zdecydowanie wolałbym, żeby twórcy trzymali się tu komiksu, w którym największy nacisk położono na przeszłość Jessego.
To jednak póki co tylko zgadywanki, których efektem mogę być pozytywnie zaskoczony. Pewnikiem jest natomiast to, że "Preacher"będzie trzymał poziom, dopóki nie porzuci trójki głównych bohaterów i relacji między nimi. Jesse, Tulip i Cassidy nie są wprawdzie szczególnie wyrafinowanymi postaciami, ale za to zdecydowanie barwnymi. A to w połączeniu z prostymi (ale nie prostackimi) charakterami, sporą porcją osobistych problemów i chemią pomiędzy aktorami owocuje zestawem, który znów chce się oglądać. Co więcej, znacznie równiejszym niż rok temu, gdy Tulip i Cassidy co rusz spychali tytułowego bohatera w cień.
Pozostaje zatem liczyć na to, że tym razem dobre wrażenie z początku utrzyma się do samego końca. Fundamentów ta historia ma już dość, najwyższa pora na dobre zacząć ją opowiadać i nie robić przy tym żadnych przystanków. No chyba że w miejscu, do którego zaprowadzi bohaterów muzyka. Cokolwiek miało by się dziać dalej, nie mam wątpliwości, że podążanie za nią brzmi zdecydowanie dobrze.