50 twarzy Naomi Watts. "Gypsy" – recenzja nowego serialu Netfliksa
Marta Wawrzyn
29 czerwca 2017, 21:32
"Gypsy" (Fot. Netflix)
Uwodzicielski thriller psychologiczny o skomplikowanej kobiecie? Raczej przewidywalny melodramat z bohaterką złożoną z największych banałów. Oceniamy "Gypsy" – nową ambitną porażkę Netfliksa.
Uwodzicielski thriller psychologiczny o skomplikowanej kobiecie? Raczej przewidywalny melodramat z bohaterką złożoną z największych banałów. Oceniamy "Gypsy" – nową ambitną porażkę Netfliksa.
"Lubię to, co jest pod powierzchnią. Podtekst" – mówi w pilocie "Gypsy" Jean Halloway, grana przez Naomi Watts nowojorska terapeutka, która szuka w życiu dreszczyku, mieszając się w prywatne sprawy swoich pacjentów i nawiązując pokręcone relacje z ich bliskimi. Eureka, drogi Netfliksie! Ja też lubię to, co jest pod powierzchnią, i podtekst. I niczego tak bardzo mi nie brakuje w waszym nowym serialu, jak właśnie tego drugiego dna. A poza tym przydałyby się jeszcze postacie z krwi i kości, dobrze napisane dialogi, w miarę oryginalna treść i cokolwiek, co kazałoby mi wytrwać przed ekranem kolejne pięć godzin.
Na razie widziałam pięć pierwszych odcinków, z każdym kolejnym tracąc coraz bardziej wiarę w to, że ktokolwiek wiedział tutaj, co robi. "Gypsy" to bezbarwny, nudny serial, który wlecze się w ślimaczym tempie, ani nie zmierzając w żadnym szczególnie intrygującym kierunku, ani tym bardziej nie oferując niczego wartościowego po drodze. To typowa wydmuszka, która myśli, że posiadanie w obsadzie znakomitej aktorki, stosującej przed kamerą najprostsze sztuczki z poradnika pt. "Jak uwieść faceta, który nigdy wcześniej nie spotkał żadnej kobiety", może zastąpić porządny scenariusz.
Nie może, choć muszę przyznać, że Naomi Watts wygląda rewelacyjnie i rzeczywiście potrafi być uwodzicielska, kiedy mówi ściszonym głosem, bawi się włosami i a to rozepnie o jeden guzik bluzki za dużo, a to spojrzy znad okularów, a to założy nogę na nogę, odsłaniając trochę więcej niż powinna. Wszystko tutaj jest fetyszem i to pewnie mogłoby działać, gdyby dobrze napisano postacie, a już zwłaszcza samą Jean. Jednym z największych problemów "Gypsy" jest niewiarygodna główna bohaterka, która prowadzi dwa różne życia, oba skonstruowane ze schematów. Jean ma więc domek na przedmieściu, pozbawionego jakichkolwiek właściwości męża (Billy Crudup) i 9-letnią córkę, która woli "Gwiezdne wojny" od księżniczek i kraciaste koszule od sukienek, co budzi dziwne podejrzenia w szkole i czyni życie głównej bohaterki jeszcze bardziej skomplikowanym. A trzeba przyznać, że kobieta nie potrzebuje dodatkowych atrakcji, bo sztukę utrudniania sobie życia opanowała do perfekcji.
Oglądamy ją więc, jak kłamie, wymyka się wieczorami, spotyka się z ludźmi, których widywać nie powinna i nawet wdaje się w coś na kształt romansu z niejaką Sydney, młodszą dziewczyną, widoczną na zdjęciu u góry. Ten romans, ewidentnie przyszykowany jako jedna z głównych atrakcji serialu, zawodzi na całej linii, bo takiego braku chemii, jak między Naomi Watts i grającą Sydney Sophie Cookson, dawno nie widziałam. To, co miało być sexy, wypada sztywno, niezręcznie i nieciekawie. Nie ma mowy o magnetycznym przyciąganiu, erotycznej obsesji ani nawet uwodzicielskim flircie. Ten romans to droga przez mękę, oparta – jak wszystko w "Gypsy" – na recytowaniu banałów z melancholijnymi minami.
Równie fatalnie co wątki romansowe – a jest ich niestety więcej – prezentują się sesje Jean z kolejnymi nieciekawymi pacjentami oraz jej relacje z różnymi znajomymi, czy to z pracy, czy to ze szkoły córki. W "Gypsy" bardzo dużo rozmawia się o emocjach, ale prawie nigdy ich nie czuć. Owszem, bohaterom zdarzają się wielkie wybuchy emocjonalne, jednak wypadają one równie sztucznie co wszystko inne, bo najczęściej nie są zbudowane jak należy. A czasem to zwyczajnie śmieszy, kiedy bohaterowie podniesionymi głosami zaczynają przerzucać się sztucznymi tekstami rodem z kolorowych magazynów. Czyżby ktoś tu pobierał nauki u samej Ilony Łepkowskiej?
Trudno pojąć, jak Lisa Rubin, początkująca scenarzystka, która jest autorką "Gypsy", mogła pomyśleć, że to, co stworzyła, jest seksownym thrillerem psychologicznym. Nie ma tu mowy o jakimkolwiek napięciu, życiu na krawędzi czy mrocznych zmaganiach z własnymi impulsami (choć jest dużo gadania o wszystkich wymienionych). To raczej banalny, uśredniony pod każdym względem melodramat z nutką psychologii na bardzo podstawowym poziomie i szczyptą taniej erotyki, o którą zadbała reżyserka Sam Taylor Johnson. Poprzednie dzieło tej pani to "50 twarzy Greya" – znacie? No właśnie.
Gdyby "Gypsy" nie wstydziło się związków z "Greyem" i zaakceptowało fakt, że posiada tandetną stronę, a następnie ją wyeksponowało, być może byłoby do uratowania jako typowo letnia, rozrywkowa produkcja. Niestety, to jeden z tych seriali, które lubią myśleć o sobie, że mają coś do powiedzenia, i podkreślać to na wszelkie możliwe sposoby, w efekcie stając się niestrawnymi, nadętymi tworami, które najlepiej omijać z daleka.
Ma netfliksowe "Gypsy" jeszcze jeden grzech na sumieniu. Otóż cynicznie, a jednocześnie nieudolnie, próbuje wykorzystać modę na skomplikowane kobiety w telewizji. Dziesięć lat temu taka postać jak Jean Halloway byłaby facetem. Dziś już wiemy, że kobieta też może prowadzić podwójne życie, wdawać się w szkodliwe romanse, kłamać, manipulować i na koniec wracać do domu, gdzie czeka na nią rodzina. To nic nowego, szlak przetarła chociażby niezapomniana Nancy Botwin z "Trawki". Jeżeli tworzy się nową postać, opartą na schemacie polegającym na łamaniu schematów, wypada mieć coś własnego i świeżego do powiedzenia. A cały koncept "Gypsy" opiera się na tym, że serial bardzo chciał być jak piosenka Fleetwood Mac, którą Stevie Nicks nagrała na nowo specjalnie dla Netfliksa. To mógłby być fajny dodatek, gdyby działało wszystko inne. Niestety, nie działa nic.
Netflix stworzył kolejny niepotrzebny serial, który w HBO, AMC czy FX odpadłby po pilocie i nigdy nie ujrzał światła dziennego. Niestety, ci państwo, zamiast wybrać kilka, może kilkanaście mocnych projektów i je dopracować jak należy, postanowili nas torturować średnimi produkcjami co weekend (z nielicznymi wyjątkami, jak "Master of None", "The Crown" czy "Stranger Things"). Oby sama publiczność udowodniła, że to nie ma sensu, bo inaczej będziemy przerabiać niezliczoną ilość tytułów takich jak "Gypsy" – wydmuszek udających telewizję jakościową.
Recenzja jest przedpremierowa. "Gypsy" debiutuje na Netfliksie 30 czerwca.