Niespójny, nieprzemyślany i absurdalny. Taki był finał "Pretty Little Liars" – nasza recenzja
Marta Rosenblatt
2 lipca 2017, 13:34
"Pretty Little Liars" (Fot. Freeform)
Czy naprawdę po siedmiu latach fani zasłużyli na coś takiego? Oceniamy ze spoilerami finałowy odcinek "Pretty Little Liars" – jednego z najpopularniejszych seriali młodzieżowych ostatnich lat.
Czy naprawdę po siedmiu latach fani zasłużyli na coś takiego? Oceniamy ze spoilerami finałowy odcinek "Pretty Little Liars" – jednego z najpopularniejszych seriali młodzieżowych ostatnich lat.
O mój Boże – te słowa nasuwają się po obejrzeniu finałowego odcinka "Pretty Little Liars". Długo dochodziłam do siebie po tym, co zobaczyłam. Nie zrozumcie mnie źle, nie chodzi o to, że finał był zły. On był f-a-t-a-l-n-y. OK, miał dobre momenty, ale liczba idiotyzmów nagromadzona w tym odcinku przyprawia o ból głowy.
Odcinek "Till Death Do Us Part" trwał prawie półtorej godziny, ale przez większość czasu nie działo się praktycznie nic ciekawego. Jedynie wątek bezpłodności Arii był interesujący, jednak o wiele korzystniej byłoby, gdyby rozpisano go na kilka odcinków. Poza tym rozwleczono sceny przygotowania do ślubu, sceny miłosne itp., przez co na finałową akcję wyjaśniającą wszystko zostało może 15 minut. I w tych nieszczęsnych 15 minutach musiało zmieścić się wszystkie wyjaśnienia, na które czekaliśmy całe siedem sezonów. Czy naprawdę nie dało się tego lepiej rozplanować?
Rozprawmy się więc z absurdami. Z przyczyn oczywistych pomijam drobnostki, takie jak Mary Drake uciekająca z więzienia o zaostrzonym rygorze (bo w takim musiała siedzieć, skoro została przyznała się do podwójnego morderstwa). Ot, taki urok świata kłamczuch.
Zacznijmy od motywu bliźniaczek. Ja się pytam: ile może być bliźniaczek w jednym serialu? Władze USA powinny zainteresować się Rosewood, może to jakaś żyła wodna czy coś w tym stylu, która wpływa na tę niezwykłą płodność. Poza tym, czy naprawdę wszystko musi być wyjaśnione w ten sam sposób: zła siostra bliźniaczka? Tak na marginesie, siostra bliźniaczka Spencer pojawiła się w wielu teoriach fanów. Mało kto jednak brał je na poważnie pod uwagę. Z drugiej strony, skoro sprawdził się jeden z najbardziej absurdalnych spoilerów, czyli Cece jako siostrobrat, to można było się domyśleć, że i tym razem scenarzyści pójdą na całość.
Sytuacją idealną byłoby, gdyby A.D. okazała się postać, którą znany od pierwszej serii. Jakaś klamra spinająca wszystkie siedem serii. To nam zresztą obiecywała sama Marlene. Zamiast tego dostaliśmy napisaną na kolanie bliźniaczkę Spencer. Przy całym szacunku do Troian, która zagrała Alex fantastycznie, ta postać jest totalnie niewiarygodna. Pomijam już to, że od początku wszystko skupiało się na Alison, którą przez większość sezonów pokazywano jako małą psychopatkę. To na niej chciała zemścić się Cece. Teraz nagle wszystko skoncentrowało się na Bogu ducha winnej Spence. Motyw zemsty Alex Drake był zupełnie nieprzekonujący, a sama postać po prostu "od czapy". No i Wren, który chodził z Melissą, zarywał do jej młodszej siostry, by w końcu zakochać się w psychicznie chorej bliźniaczce Spence. Tak, chłopak ma swój typ. A właściwie miał, bo skończył jako diament na naszyjniku Alex Drake. Urocze.
Dalej, samo porwanie Hastingówny do bunkra to jakieś kuriozum. Och, kolejny bunkier w Rosewood, co za niespodzianka. Rozwiązanie samej zagadki, na którą tyle czekaliśmy, trwało jakieś kilka minut. Kłamczuchy bez zająknięcia kupiły wersję, że Spencer ma bliźniaczkę.
No i najlepsze: gdyby nie niewidoma Jenna i KOŃ, najprawdopodobniej nikt by nie odkrył, że Spencer to nie Spencer. Trzymajcie mnie…
Wisienką na torcie była scena, w której bliźniaczki walczyły między sobą, a wcześniej zobaczyliśmy jeszcze Alex, ganiającą Spencer i Ezrę z siekierą, jak w jakimś horrorze klasy B. Oho, teraz one będą się tak kotłować, że w końcu nie będzie wiadomo, która jest która – zażartowałam sobie w myślach. Ku mojej rozpaczy, ten niewinny żarcik stał się faktem dokonanym. Scena wyglądała jak z kreskówki z Królikiem Bugsem. Choć do końca miałam cichą nadzieję, że Toby wybrał jednak nie tę bliźniaczkę i prawdziwą Spencer więzi Mona. Bardzo lubię tę postać, ale takie zakończenie byłoby niepokojące i niejednoznaczne.
Żałuję, że Marlene nie mogła się zdecydować, w którym momencie zakończyć serial. Były trzy dobre momenty, w których "Pretty Little Liars" mogłoby się zakończyć, jak na złość serial zakończył się w czwartym, najgorszym momencie.
Zakończenie numer 1: ślub Arii i Ezry. W kościele rozlega się dzwonek telefonu, wszyscy spanikowani szukają swoich aparatów (och, czyżby to znowu A. ze swoim "I'm back, bitches"?). Okazuje się, że to Marlene w roli fotografa nie wyciszyła swojego smartfona. Nawet zabawne.
Zakończenie numer 2: Dziewczyny spacerują po ulicy, wspominając i jednocześnie planując swoją przyszłość. Sztampowe, ale łezka się w oku zakręciła.
Zakończenie numer 3: Mona sprzedaje lalki w sklepiku w Paryżu. Jednak prawdziwy domek dla lalek kryje się na zapleczu. Taki, w którym rolę lalek grają Alex i Mary. To jest Mona, jaką znamy i kochamy. Najlepsze zakończenie z możliwych. (Jeśli zastanawiacie się, jakim cudem Mona porwała z więzienia Mary i Alex Drake, to rozwiązanie jest banalnie proste. Nigdy nie zadzwoniła po policję, a chłopak przebrany za policjanta był jej pomagierem. Mogliśmy zobaczyć go w scenie w sklepie, w której jako stereotypowy Francuz całuję pannę Vanderwaal.)
Niestety, na koniec dostaliśmy jakieś tanie podróbki kłamczuch, w tym nową Alison wplecioną na siłę parę odcinków wcześniej. Oby to nie była zapowiedź jakiegoś spin-offa. Jednymi postaciami, które zasługują na oddzielny serial, są mamuśki dziewczyn.
Poza tym, wszystkie pary wzięły ślub i mają lub będą mieć dzieci. No, prawie wszystkie. Rozumiem, że to ABC Family, ale bez przesady.
No właśnie… Pary.
Aria i Ezra, czyli Ezria. Nigdy nie sądziłam, że to napiszę, ale Ezra przestał mnie denerwować. Przez ostatnie sezony troszkę zmężniał i przestał być taki bezjajeczny. Pomijając już fakt, że ten związek z założenia jest patologiczny, to niech im się wiedzie.
Emily i Alison, czyli Emison. Nigdy nie byłam fanką tego shipu. Akceptowałam go na zasadzie: wszystko jest lepsze niż Paige. Przez większość czasu Ali manipulowała zaślepioną Em. Trudno mi więc uwierzyć w wielką miłość Alison do Emily (choć przyznaję, że scena zaręczyn była urocza). Jednak nie patologiczne początki są najgorsze w tym związku. Najgorszą rzeczą jest ciąża Alison. Absolutnie najbardziej wstrętny pomysł, jaki uroił się w głowach scenarzystów. Ja nie wiem, może to miało być romantyczne? Najpierw porwanie Ali, a potem wszczepienie jej do macicy zapłodnionych jajników Emily, które zresztą zostały skradzione. Wspaniałe podwaliny do wspólnej przyszłości. Swoją drogą, podobny motyw był w "Modzie na sukces". Wiemy przynajmniej, czym inspirowała się Marlene, pisząc serial.
Hanna i Caleb, czyli Haleb. To chyba najzdrowsza relacja ze wszystkich, oczywiście o ile zapomnimy o zdradzie Caleba z duchem w tym nieszczęsnym Ravenswood. Fajnie, że w końcu są razem. Zdziwiło mnie tylko, że tak szybko postanowili postarać się o dziecko, zwłaszcza w kontekście wielkiej kariery Hanny.
Spencer i Toby, czyli Soby. Fani tej pary mogą czuć się najbardziej zwiedzeni ze wszystkich. Najpierw Toby, który nie rozpoznał, że dziewczyna, z którą poszedł do łóżka, to nie Spencer, którą zna od lat. Następnie fakt, że nie dostaliśmy żadnych szczegółowych informacji na temat ich związku, jak w przypadku innych par.
Finał był idealną okazją do zamknięcia i wyjaśnienia pewnych wątków. Niestety, sami scenarzyści pewnie pozapominali większość z nich, bo tak to jest jak nie ma się żadnej spójnej wizji i kleci się naprędce intrygi z sezonu na sezon. W dalszym ciągu nie wiemy, o co chodziło z Bethany i dlaczego zepchnęła mamę Toby'ego; kto zabił Wildena; o co chodziło z klubem NAT? Jakie motywacje miał Noel? Te i wiele innych pytań pozostanie bez odpowiedzi.
Mimo wszystko będę tęsknić za kłamczuchami. W końcu przeżyliśmy z nimi siedem lat, to kawał czasu. Będę tęsknić za samymi dziewczynami, które co by nie mówić stworzyły fajną paczkę. Będę tęsknić za dialogami, bo to nieliczna rzecz, jaka się w "Pretty Little Liars" udała. Za gafami Hanny. Za strofującą Hannę Arią i Spencer. Za teamem Sparia. Za tymi wszystkimi stylizacjami rodem z "Teen Vogue'a", w których kłamczuchy paradowały po szkole. Będę tęsknić za postaciami z kapturem, które biegały niezauważone po mieście. Za wszystkimi tymi sytuacjami, w których dziewczyny powinny po prostu zadzwonić na policję, a zamiast tego biegały ze szpadlem po mieście. Będę tęsknić nawet za minami Emily.
Dwa pierwsze sezony miały fajny klimat. Szkoda, że Marlene zmieniła całkiem przyjemny serial w groteskową operę mydlaną, którą oglądaliśmy do końca tylko i wyłącznie z sentymentu.