Emmy 2017: Nasze nominacje dla aktorów z seriali limitowanych
Redakcja
12 lipca 2017, 19:02
"Długa noc" (Fot. HBO)
Jutro poznamy tegoroczne nominacje do Emmy, a tymczasem zapraszamy na ostatnią turę naszych typów. Spośród pierwszoplanowych aktorów z seriali limitowanych doceniamy panów z "Długiej nocy", a także Ewana McGregora, Jude'a Lawa i nie tylko. Ponieważ to kategoria połączona z filmem TV, z pewnością w gronie nominowanych możemy spodziewać się Roberta De Niro i "The Wizard of Lies", którego my nie uwzględniliśmy. Przypominamy, że wybieramy wyłącznie z grona aktorek i aktorów, którzy zostali zgłoszeni do Emmy, w takich kategoriach, w jakich zostali zgłoszeni. Wszystkie nasze nominacje znajdziecie tutaj.
Jutro poznamy tegoroczne nominacje do Emmy, a tymczasem zapraszamy na ostatnią turę naszych typów. Spośród pierwszoplanowych aktorów z seriali limitowanych doceniamy panów z "Długiej nocy", a także Ewana McGregora, Jude'a Lawa i nie tylko. Ponieważ to kategoria połączona z filmem TV, z pewnością w gronie nominowanych możemy spodziewać się Roberta De Niro i "The Wizard of Lies", którego my nie uwzględniliśmy. Przypominamy, że wybieramy wyłącznie z grona aktorek i aktorów, którzy zostali zgłoszeni do Emmy, w takich kategoriach, w jakich zostali zgłoszeni. Wszystkie nasze nominacje znajdziecie tutaj.
Ewan McGregor, "Fargo"
Dwóch braci bliźniaków, którzy nie mogliby bardziej różnić się od siebie, jeden Ewan McGregor – tak wyglądała jedna z głównych atrakcji 3. sezonu "Fargo". Szkocki aktor, który specjalnie do tej roli musiał nauczyć się mówić z charakterystycznym akcentem z Minnesoty, nie powalił mnie co prawda na kolana, jak Tatiana Maslany, ale zdecydowanie udowodnił, że jest świetnym aktorem.
Ray i Emmit Stussy to coś więcej niż dobra charakteryzacja. To dwóch facetów z krwi i kości, którzy popełnili po kilka głupich, ludzkich błędów i którym przyszło zapłacić w tym krwawym chaosie najwyższą cenę. Ewan McGregor miał swoje momenty zarówno jako Ray, jak i Emmit, ale przede wszystkim Akademia Telewizyjna powinna go docenić za scenę konfrontacji w odcinku "The Lord of No Mercy" i jej bezpośrednie następstwa dla Emmita. To właśnie wtedy emocje sięgnęły zenitu, a McGregor pokazał, że potrafi zagrać cuda.
Uważam, że nominacja zdecydowanie mu się należy, ale czy ma szansę na wygraną? W to już wątpię, konkurencja w tym roku jest po prostu za duża. [Marta Wawrzyn]
Riz Ahmed, "Długa noc"
Jak przemienić chłopca w mężczyznę w zaledwie 8 godzin? Zainteresowani tematem powinni się udać na korepetycje do Riza Ahmeda, który w ciągu jednego sezonu "Długiej nocy" przedstawił nam tak różne oblicza swojego bohatera, że trudno uwierzyć, iż to ciągle był ten sam człowiek.
Naz Khan, początkowo zahukany student wciśnięty w tryby bezlitosnej machiny amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości, a kończący jako mężczyzna pewny siebie, twardo walczący o swoje i z podniesionym czołem stający naprzeciwko wszystkiemu, co przyniesie mu rzeczywistość. Transformacja godna największych mistrzów sztuki aktorskiej, w dodatku taka, na której opierał się praktycznie cały serialowy wątek, bo to właśnie dzięki grze Riza Ahmeda mogliśmy na własne oczy zobaczyć, co z sympatycznym młodzieńcem robi więzienie i bezduszne procedury.
A na tym przecież nie koniec, bo stoicka reakcja bohatera na wyrok i wszystko, co widzieliśmy wcześniej, nie rozwiały wątpliwości, a wręcz je spotęgowały. Czy to niewinny chłopak, czy jednak bezlitosny morderca i prawdziwy potwór w ludzkiej skórze? A jeśli nawet nie, to czy przypadkiem właśnie się takim nie stał? Kreacja Ahmeda prowokowała do zadawania pytań długo po zakończeniu serialu, a w pamięci pozostanie już chyba na zawsze. [Mateusz Piesowicz]
John Turturro, "Długa noc"
Pozbawiony złudzeń, ale robiący wszystko, co w jego mocy adwokat, czy wytrawny gracz bezlitośnie wykorzystujący naiwność klientów? Szukający sprawiedliwości bohater czy zwykły, szary facet z robotą jak każda inna? Albo najprościej, jak tylko można: bez dwóch zdań pozytywny bohater czy moralnie ambiwalentna postać? Wszystkie te pytania dotyczą niejakiego Johna Stone'a, człowieka równie niejednoznacznego co serial, którego jest bohaterem.
A zawdzięcza to w ogromnej mierze Johnowi Turturro, który wręcz idealnie wpasował się w rolę, do której wcale nie był pierwszym wyborem (przed śmiercią szykowany był do niej James Gandolfini). Nie tylko fizycznie, bo aktor to wręcz ucieleśnienie "szarego faceta", ale przede wszystkim charakterologicznie. Stworzył wiarygodny i wielowarstwowy portret mężczyzny, którego życiu zdecydowanie bliżej do miana kompletnej porażki niż pasma sukcesów (i jeszcze dręczonego przez okropną egzemę na stopach), ale który otrzymał szansę, by zrobić z nim coś dobrego. Pytanie tylko, czy postawił na właściwą osobę?
A może chodzi tu o coś zupełnie innego, a motywacje Stone'a są dalekie od szlachetnych pobudek? "Długa noc" nie dawała łatwych odpowiedzi w żadnej kwestii, raz skłaniając nas ku idealistycznej wersji, by zaraz potem wyraźnie się od niej odcinać. John Turturro wypośrodkował to wprost genialnie, nie uciekając się do efektownych ekranowych sztuczek, lecz tworząc stonowaną kreację bohatera rozdartego między ideałami i rzeczywistością. Właśnie dlatego tak prawdziwego i idealnie pasującego do ponurego serialowego świata. [Mateusz Piesowicz]
Jude Law, "Młody papież"
Jude Law został papieżem i mnie zaskoczył, przede wszystkim tym, z jaką łatwością odnalazł się w nie takim przecież zwyczajnym świecie serialu Paolo Sorrentino, i z jaką naturalnością podszedł do wszelkich jego dziwności. Niezależnie od tego, czy jego bohater zachowywał się jak watykański Frank Underwood, padał na kolana pośrodku parkingu dla TIR-ów, rozmawiał z kangurem czy wspominał dawną miłość, Law pozostawał tak samo wiarygodny.
A nie miał prostego zadania, bo produkcja Sorrentino nie sprowadza się w żadnym razie do onirycznych sekwencji, absurdalnych pomysłów i nietypowego humoru. To przede wszystkim opowieść o papieżu, który jest człowiekiem, ukrytym przed światem pod maską fundamentalisty. Jude Law wciela się w bohatera, który ma dwa oblicza i tylko jedno – to, które nie zawiera żadnych pęknięć – chce pokazywać publicznie. My tymczasem widzimy wszystko, widzimy całe jego skomplikowanie, jego wątpliwości, emocje i pragnienia, z których nikomu się nie zwierza.
To fascynująca postać, z której amerykańscy widzowie – i częściowo też niestety krytycy – niewiele zrozumieli, sprowadzając "Młodego papieża" do serii żartów i memów, a kompletnie nie widząc tego, co znajduje się pod powierzchnią. Zdziwię się, że jeśli Akademia Telewizyjna doceni ten serial i tę kreację. Ale zawsze miło pomarzyć. [Marta Wawrzyn]
Benedict Cumberbatch, "Sherlock: The Lying Detective"
O kuriozalnym fakcie, że "Sherlock" został w tym roku nie serialem, lecz filmem telewizyjnym (trzema filmami telewizyjnymi?) już wiecie. W kwestii aktorskiej niczego to jednak specjalnie nie zmienia, bo wykonawcy z filmów i miniseriali wrzucani są do jednej kategorii, stąd też Benedict Cumbertbatch mógł się znaleźć w naszym zestawieniu z tylko jednym "ale". Nominacja dotyczy konkretnego odcinka (lub filmu, jak wolicie) – w tym przypadku "Zakłamanego detektywa".
Paradoksalnie może to samemu aktorowi wyjść na zdrowie, bo o ile do jakości całego 4. sezonu "Sherlocka" zdecydowanie można się przyczepić, o tyle jego środkowy odcinek to serial w naprawdę wysokiej formie, a co za tym idzie, również Benedict Cumberbatch w swojej życiowej roli. Tutaj urozmaiconej jeszcze przez niecodzienny stan Sherlocka, który przytępiony przez narkotyki nie nadąża za swoim, jak zawsze błyskotliwym umysłem. Genialny detektyw, który nadal dostrzega więcej, niż cała reszta, ale nie potrafi zebrać tego w całość? Ależ to musiało być dla niego frustrujące doświadczenie – patrzeć, lecz nie widzieć, zupełnie jak zwykli ludzie!
Cumberbatch odnalazł się w tym chaosie doskonale, będąc kapitalnym zarówno w pełni władz umysłowych, jak i na haju, a na koniec prezentując jeszcze emocjonalne oblicze Sherlocka. Równie efektowne, co skuteczne, niemal jak za najlepszych lat. [Mateusz Piesowicz]
Alex Lawther, "Black Mirror: Shut Up and Dance"
Odcinek "Shut Up and Dance" oparty jest na twiście, który nigdy by nie zadziałał, gdyby Charlie Brooker nie znalazł idealnego wykonawcy. Nie dziwię, że to właśnie 21-letni Alex Lawther – który zresztą miał już na koncie kilka niezłych ról, w tym młodego Alana Turinga w "Grze tajemnic" – został zgłoszony w wyścigu do Emmy, podczas gdy bardziej znanych aktorów pominięto.
To przede wszystkim jemu zawdzięczamy emocjonalny rollercoaster, jaki przeżyliśmy, oglądając "Shut Up and Dance". Grany przez niego bohater to młody chłopak, który, szantażowany przez tajemniczych trolli z internetu, przekracza coraz bardziej przerażające granice, spełniając kolejne żądania. Bardzo łatwo jest się z nim utożsamiać i być po jego stronie, bo to coś, co teoretycznie może spotkać dosłownie każdego z nas. A Alex Lawther wyprawia cuda, pokazując coraz większą desperację swojej postaci w tej koszmarnej grze.
Nie łudzę się, że przebije się w tym gronie, ale bardzo się cieszę, że Netflix go zgłosił i przynajmniej my tutaj możemy jeszcze raz docenić tę znakomitą rolę. Myślę, że jeszcze o tym aktorze usłyszymy. [Marta Wawrzyn]
Geoffrey Rush, "Geniusz"
"Geniusz" od National Geographic to standardowa ekranowa biografia, która raczej nie będzie niespodziewanym królem sezonu polowania na nagrody, co nie znaczy, że niektóre jej aspekty na takie nie zasługują. Ot, choćby aktorstwo, stojące na wysokim poziomie w przypadku całej obsady, a ze szczególnym uwzględnieniem roli głównego bohatera.
A będąc dokładnym, jego starszej wersji, bo Alberta Einsteina w serialu grał również Johnny Flynn i robił to co najmniej nieźle. Zasłużony splendor spływa jednak na jego starszego kolegę po fachu, bo to Geoffrey Rush jest gwiazdą 1. sezonu serialu i zdecydowanie najlepszym powodem, dla którego warto "Geniusza" zobaczyć. Kreacja australijskiego aktora jest bowiem co najmniej równie dobra, jak jego charakteryzacja.
Wiadomo, że Albert Einstein to postać na tyle barwna, że obroni się i bez znakomitego wykonawcy, ale w tym momencie trudno wyobrazić mi sobie lepszego kandydata od Rusha. To aktor wręcz stworzony do ról ekscentrycznych geniuszy, więc żadnym zaskoczeniem nie było, iż również w skórze słynnego fizyka odnalazł się bez problemu. Zarówno w tej poważniejszej wersji, w której ścierał się ze zmieniającą się rzeczywistością III Rzeszy, jak i tej drugiej, prezentującej człowieka o wyjątkowo niepoukładanym życiu osobistym. Rush nie zmienił swojego bohatera w posąg, lecz obdarzył go energią i autentyzmem, ożywiając postać, o której do tej pory mogliśmy mieć zupełnie inne wyobrażenie. Lubimy takie role i coś nam się zdaje, że gremia akademickie mogą myśleć podobnie. [Mateusz Piesowicz]