Nie zaprzyjaźnimy się z tą ekipą. "Friends from College" – recenzja komediowej pomyłki Netfliksa
Mateusz Piesowicz
17 lipca 2017, 13:03
"Friends from College" (Fot. Netflix)
Sporemu wyzwaniu sprostali twórcy netfliksowego "Friends from College", bo uczynić prostą komedyjkę w dobrej obsadzie aż tak nieoglądalną to jednak wyczyn. Spoilery.
Sporemu wyzwaniu sprostali twórcy netfliksowego "Friends from College", bo uczynić prostą komedyjkę w dobrej obsadzie aż tak nieoglądalną to jednak wyczyn. Spoilery.
"Friends from College" (czy jak chce polski Netflix – "Przyjaciele z uniwerku") wydawali się idealną pozycją na wakacje. Lekka, krótka (8 półgodzinnych odcinków) i niezbyt wymagająca, w sam raz na jeden, góra dwa letnie wieczory. Taka miała być nowa komedia Netfliksa, która, jak sam tytuł wskazuje, opowiada o losach grupy przyjaciół ze studenckich lat, mających już dawno okres akademików i młodzieńczych zabaw za sobą. Miała być, ale finalny efekt jest daleki od tego stanu.
Nie dostaliśmy bowiem sympatycznej, rozrywkowej produkcji, lecz potworka, który bardzo chciałaby być jednym z tych nowoczesnych komediodramatów o skomplikowanych ludziach, lecz za nic mu to nie wychodzi. Trudno, ambitne podejście się nie sprawdziło, ale przynajmniej zostało sporo udanych żartów, czyż nie? Nic z tego, "Friends from College" zawodzą i w tym punkcie, bo najzabawniejsze fragmenty zmieściły się w przedsezonowych teaserach, a reszta zamiast uśmiechu wzbudza raczej chęć uduszenia tutejszych bohaterów gołymi rękami.
Otwartą kwestią jest tylko, które z nich najbardziej na to zasługuje. Z pewnością mocnymi kandydatami by iść na pierwszy ogień, byłoby małżeństwo Turnerów, Ethan (Keegan-Michael Key) i Lisa (Cobie Smulders), wszak od nich się to wszystko zaczęło. A konkretnie od ich przeprowadzki do Nowego Jorku, gdzie spotkali się po latach z paczką z Harvardu. Tych dwoje oraz Sam (Annie Parisse), Max (Fred Savage), Nick (Nat Faxon) i Marianne (Jae Suh Park) nie są już sobie tak bliscy jak kiedyś, każde ma własne życie, pracę, związki itd., ale że stara przyjaźń nie rdzewieje, szybko odnawiają znajomość. Serwując przy okazji sobie i nam lekcję poglądową zatytułowaną "młodzieńcze przyjaźnie nie działają w dorosłym życiu".
Chociaż nie, gdyby serial skupiał się tylko na podawaniu nam takich dość banalnych prawd, dałoby się go jakoś zdzierżyć. Ostatecznie jednak relacje między szóstką przyjaciół są tu na drugim planie, bo większość czasu zajmuje nam romans Ethana z Sam, okazjonalnie mieszający w to jego żonę (która również ma swoje problemy uczuciowe) i jej męża (Greg Germann). Cała reszta została dodana niejako na doczepkę, a próby obdarzenia ich jakąkolwiek głębią są okrutnie wymuszone.
Czyli w gruncie rzeczy serial o "przyjaciołach z uniwerku" jest tak naprawdę serialem o trwającym od lat romansie, a motorem napędowym fabuły stają się powtarzane w kółko, emocjonujące inaczej sytuacje, w których kochankowie prawie zostają nakryci. A jeśli akurat nie zacierają w popłochu śladów, to zmagają się z wątpliwościami i odrazą do samych siebie. Dokładnie to samo uczucie względem nich towarzyszy widzom, bo pary kochanków nie znosi się dosłownie od pierwszych sekund serialu.
Oparcie na nich przewodniego wątku jest zatem klasycznym strzałem w stopę, który twórcy wykonują już w 1. odcinku, a potem zajmują się stopniowym rozgrzebywaniem rany. Sam jeszcze od biedy można próbować polubić, bo Annie Parisse obdarza ją jakimiś w miarę autentycznymi przeżyciami, ale Ethan to chodzący koszmar. Tak irytującej postaci nie widziałem w żadnym serialu już dawno. Keegan-Michael Key zajmuje się na przemian wydawaniem dziwnych dźwięków i strojeniem głupich min, co zapewne miało odzwierciedlać mentalną niedojrzałość jego bohatera. Jak dla mnie świadczy to tylko i wyłącznie o fakcie, że Ethan jest antypatycznym idiotą.
Co wcale nie znaczy, że serial z nim w jednej z głównych ról nie mógł się udać. Przykłady znakomitych produkcji o niekoniecznie sympatycznych bohaterach można wszak mnożyć, ale "Friends from College" nie jest jedną z nich. Bo tutejsze postaci nie wzbudzają ani grama zainteresowania, głównie wrzeszcząc na siebie/do siebie/na ludzi wokół siebie albo wszystko naraz. Sprawiają tym samym, że dosłownie każdy, kto pojawi się na drugim planie, od razu wygląda lepiej, niż w zamyśle powinien.
Jak choćby mąż Sam – przecież typowy próżny buc, ale chce mu się wręcz przyklasnąć, gdy nie potrafi zapamiętać imion przyjaciół swojej żony. Albo Felix, chłopak Maxa, grany przez Billy'ego Eichnera, który praktycznie cały swój warsztat opiera na kreowaniu przerysowanych bohaterów. Tutaj jest jedną z nielicznych sympatycznych postaci i jedyną, z którą można się identyfikować, bo wyraźnie zaznacza, że chce, aby całe to towarzystwo się przymknęło i dało mu święty spokój.
Za w miarę udaną postać można jeszcze uznać Marianne, która niby jest w grupie, ale jakby jej nie było, bo serial nie mówi nam o niej zupełnie nic. Może i lepiej, bo pewnie przy bliższym poznaniu szybko zmieniłbym o niej zdanie. To z kolei przypadek Nicka, który na początku wygląda na wyluzowanego faceta sypiącego żartami jak z rękawa, ale wystarcza byśmy chwilę z nim pobyli i już dopasowuje się poziomem do reszty, serwując nam kolejny zbędny wątek, z którego kompletnie nic nie wynika.
Podobnie jak z całej tej historii, która szybko pozbawia nas złudzeń, że będzie małym komediowym smakołykiem. Próby nadania jej głębi przez poważniejsze wątki (perypetie uczuciowe, starania o dziecko, kłopoty w pracy) spełzają na niczym, bo opierają się na nietrafionych emocjach i toną w żenującym humorze oraz nieustannych krzykach. Serial próbuje opowiedzieć o czterdziestolatkach, w których nadal tkwią ich dwukrotnie młodsze odpowiedniki, ale sam prezentuje przy tym mentalność nastolatka i to takiego o wyjątkowo kiepskim guście. A za zmarnowanie potencjału takiej obsady i skuteczne obrzydzenie mi kilku aktorów, których do tej pory bardzo ceniłem, na twórców "Friends from College" powinien się znaleźć jakiś paragraf.