Przychodzi Dougie do lekarza. "Twin Peaks" – recenzja 10. odcinka
Marta Wawrzyn
18 lipca 2017, 13:03
"Twin Peaks" (Fot. Showtime)
W tym tygodniu David Lynch nie zrzucił na nas żadnej atomówki, ale za to przedstawił nam Candie, Sandie i Mandie oraz popchnął fabułę o parę milimetrów do przodu. Zawsze coś. Spoilery!
W tym tygodniu David Lynch nie zrzucił na nas żadnej atomówki, ale za to przedstawił nam Candie, Sandie i Mandie oraz popchnął fabułę o parę milimetrów do przodu. Zawsze coś. Spoilery!
Kyle MacLachlan obiecał ostatnio widzom, że nowe "Twin Peaks" w końcu nabierze sensu, i nie mamy powodu mu nie wierzyć. Zwłaszcza że połączenia pomiędzy różnymi wątkami z odcinka na odcinek rzeczywiście stają się coraz bardziej jasne, a Gordon i jego ekipa są coraz bliżej prawdy na temat agenta Coopera – podobnie zresztą jak Hawk, wsłuchujący się w słowa Damy z Pieńkiem, pięknie nawiązujące klimatem do starego "Twin Peaks".
Nawet jeżeli podczas oglądania wydaje nam się, że jesteśmy bombardowani oderwanymi od siebie scenami, nie ma mowy o uczuciu totalnego skonfundowania, które towarzyszyło nam na początku sezonu. Wiemy już, że nawet jeśli na pierwszy rzut oka coś nie do końca się łączy, to tak naprawdę zawiera ukryte związki. Jedyne, czego możemy żałować, to, że brakuje czasem klimatu, stare postacie pełnią funkcje statystów, a i humor często spada kilka poziomów poniżej starego "Twin Peaks".
Odcinek 10 wypada słabiej niż dwa, trzy poprzednie, bo ani nie obfituje w informacje, których byśmy nie znali/nie domyślali się, ani nie zaskakuje dziwnymi pomysłami, wizualnymi sztuczkami czy też egzystencjalnymi podróżami przez różnego rodzaju grzybki. Popycha za to do przodu kilka wątków rozrzuconych pomiędzy Las Vegas, Południową Dakotę i nasze spokojne Twin Peaks, oferuje sporo żarcików różnej jakości i kończy się występem Rebeki Del Rio ubranej w sukienkę idealnie pasującą do stylistyki serialu, bo nawiązującą do wzoru z podłogi w Czarnej Chacie.
W pamięć zapadnie nam na pewno Richard Horne (Eamon Farren), ta sama kreatura, która kilka odcinków temu przejechała dziecko w jednej z najbardziej przerażających scen całego sezonu. Najnowszy rozdział wydaje się potwierdzać teorię, że ten człowiek rzeczywiście jest synem Audrey Horne, zgwałconej przez Złego Coopera, kiedy leżała w szpitalu w śpiączce po eksplozji w banku. Pasowałoby to, tym bardziej że w nowym "Twin Peaks" koszmary spotykające kobiety ze strony mężczyzn przybierają coraz straszniejsze oblicza, a w 10. odcinku dostaliśmy pełen ich przegląd.
To, co zaprezentował Richard, to czyste zło w najbardziej obrzydliwej formie. Facet najpierw ukatrupił w pięknych okolicznościach przyrody biedną Miriam, która odważyła się zgłosić wypadek, następnie zaś złożył wizytę swojej babci i zarazem matce Audrey, Sylvii (Jan D'Arcy). Ją również potraktował ohydnie, okradł i zostawił na podłodze razem z wciąż żyjącym, ale coraz marniej wyglądającym Johnnym (Eric Rondell) i kuriozalnym misiem uparcie próbującym rozpocząć small talk. To była świetna scena, w której groteska wymieszała się z grozą i emocjami, jakie pamiętamy ze starego "Twin Peaks". Richard pokazał najpaskudniejszą możliwą twarz, twarz czystego zła chodzącego jak gdyby nigdy nic pomiędzy poczciwymi ludźmi, nic więc dziwnego, że i tak już silne podejrzenia co do jego rodziców zostały wzmocnione. A na koniec jeszcze okazało się, że dzięki Chadowi może uniknąć odpowiedzialności, przynajmniej przez jakiś czas (ach, ta Lucy, która nie chce nam zmądrzeć!).
Sherilyn Fenn niestety nie powróciła jako Audrey, choć pewnie nie tylko ja na to liczyłam. Ale sprawa Richarda ciągnęła się wystarczająco długo, abyśmy mogli zorientować się, że jej rodzice, Ben i Sylvia Horne'owie, najprawdopodobniej są już rozwiedzeni i Ben ma prawo zapraszać Ashley Judd na kolację. Tymczasem kolejny z członków rodziny Horne'ów, Jerry, nadal błąka się po lesie i nic zdaje się go nie przybliżać do wydostania się (ale przynajmniej zdaje sobie sprawę z tego, że już tu był – to zupełnie jak my!). Uff.
Inna scena z miasteczka zawierała śpiewającego i grającego na gitarze Carla (Harry Dean Stanton), którego występ przerwał czerwony kubek wylatujący przez okno. Facet mógł tylko gorzko skonstatować prosto do kamery, że to p***ony koszmar, a następnie przenieśliśmy się do źródła całego zamieszania, czyli Stevena (Caleb Landry Jones) dręczącego śliczną Becky (Amanda Seyfried), która w praktyce powtarza drogę swojej mamy, bo taki już los kobiet w Twin Peaks. Małomiasteczkowa utopia nigdy nie była dla nich łaskawa, a los Becky, Miriam i Sylvii dobitnie potwierdza, że nic się pod tym względem nie zmieniło.
W natłoku wątków mniejszych i większych dziejących się w samym Twin Peaks pojawił się jeszcze dr Jacoby z kolejnym antyrządowym i antykorporacyjnym przesłaniem, w które uważnie znów wsłuchiwała się Nadine (Wendy Robie), właścicielka sklepu Run Silent, Run Drapes (bo pewne marzenia jednak się spełniają!). Tylko gdzie jest Big Ed?
Hawkowi udało się tymczasem znowu porozmawiać z Margaret, wspaniałą Damą z Pieńkiem (Catherine Coulson), której proroctwa najbardziej chyba przypominają stare "Twin Peaks", z wszystkimi jego dziwactwami, tajemniczością i wielkimi emocjami zawartymi w niepozornych rzeczach. Hawk dowiedział się, że światło i elektryczność gasną na świecie; że wszystko zatacza pełne koła i że Laura jest "tą jedyną", zaś bracia Truman to "prawdziwi mężczyźni". Co to oznacza? Powrót do horroru sprzed lat i uświadomienie sobie jego związków z innymi koszmarnymi wydarzeniami. Kolejny ruch należy już do zastępcy szeryfa, który w tym sezonie został człowiekiem od rozwiązywania zagadek.
Bo nasz stary dobry Cooper żadnej zagadki nie rozwiąże, jako że utknął w Vegas i wciąż snuje się po świecie jako Dougie Jones. Po tym, co wydarzyło się dzisiaj, możemy jednak mieć pewność, że nie będzie to trwało w nieskończoność. Intryga się zagęszcza, bracia Meechum (Robert Knepper i Jim Belushi, którzy są cudownym komediowym duetem) wyglądają jakby już mieli ruszyć do akcji, a i ekipa Gordona Cole'a pewnie wkrótce wpadnie na właściwy ślad. Jak tylko przestanie flirtować ze sobą nawzajem i paniami z kostnicy (Miguel Ferrer jak zwykle skradł Lynchowi show, a nawet się nie odezwał).
Wątek w Vegas porusza się naprzód w iście ślimaczym tempie i tym razem nie było inaczej. Dougie został zaciągnięty do lekarza, ten się zdziwił, jak dobrze pacjent wygląda i oczywiście żadnej sensownej diagnozy nie postawił, bo i czemu miałby. W końcu wszystko z nim w porządku, nie? Za to Janey-E miała okazję uważniej przyjrzeć się nowej wersji swojego męża i nabrać na niego apetytu. Pozwólcie, że nie będę oceniać sceny seksu z nieszczęsnym Dougiem, choć skłamałabym, gdybym powiedziała, że pewne jej elementy mnie nie rozbawiły, w końcu Dougie okazał się nie tylko kobrą, ale i przyzwoicie działającą sekszabawką – agent FBI, ani chybi!
Kyle MacLachlan ma dużo uroku, kiedy jego bohater zachowuje się jak dziecko, odkrywające świat od nowa, zaś Naomi Watts niewątpliwie potrafi być uwodzicielską kobietą. Nie potrzebujemy "Gypsy", żeby się o tym przekonać, wystarczyły czerwone buty w "Twin Peaks". Połączenie jednego z drugim stworzyło mieszankę, o której boję się dłużej myśleć, zwłaszcza że doszło tu prawdopodobnie do gwałtu, zważywszy stan umysłu Coopera. Skoro jednak pacjentowi się podobało…
Swój urok miały także sceny z wspomnianymi braćmi Meechum z kasyna oraz trzema showgirls w różowych sukienkach, których za nic byśmy nie nauczyli się od siebie rozróżniać, gdyby jedna nie urządziła najdziwniejszego polowania na muchę od czasów "Breaking Bad", następującej po niej histerii i małego przedstawienia, które mogliśmy oglądać z perspektywy kamery przemysłowej. Tą panią była Candie (Amy Shiels), nie mylić z Sandie (Giselle Damier) i Mandie (Andrea Leal). I w niej również było coś bardzo twinpeaksowego, w końcu to jedna z tych kobiet, które żyją, by służyć facetom, skrywając w sobie mnóstwo egzystencjalnego bólu, patrząc nieobecnym wzrokiem i poruszając się niczym w nieustannym narkotycznym śnie.
Takich kobiet było u Lyncha zatrzęsienie, a Candie, choć zobaczyliśmy ją tylko w przelocie, wpisuje się w ten obraz idealnie. Jej histeria z powodu ataku pilotem i kapryśne zachowanie w kasynie zainteresowało mnie bardziej niż grubymi nićmi szyty plan, którego celem jest pozbycie się Dougiego Jonesa z niewielką pomocą jego kolegi z pracy, Anthony'ego (Tom Sizemore). Choć sam sposób konspiracji i towarzyszący mu humor również mocno mi przypomniały knowania dawnych twinpeaksowych biznesmenów i przestępców.
"Twin Peaks" powoli posuwa się do przodu, kolejne wątki dążą do tego, by ze sobą się spotkać, a o tym, że Laura jest "tą jedyną", wie i Gordon Cole, który właśnie zaliczył wizję, i David Lynch, który nawet w najbardziej odjechanych momentach nie zapomina o dawnej małomiasteczkowej królowej studniówki. Chyba już wszyscy pogodziliśmy się z faktem, że połowa sezonu za nami, a Dougie Jones nie chce przemienić się z powrotem w naszego dobrego Coopera. Ale możemy bezpiecznie założyć, że w ostatnich odcinkach nasz ulubiony agent FBI wreszcie się odnajdzie i jednocześnie zostanie odnaleziony, a sprawa kryminalna sprzed lat powróci i tym razem zostanie doprowadzona do czegoś na kształt końca.
Po 10 odcinkach widać, że nowe "Twin Peaks" krąży wciąż wokół kilku wątków, które coraz bardziej zbliżają się do siebie (pojawił się nawet Zły Cooper w Nowym Jorku, wypełniając tym samym jeszcze jedną lukę). To, co zobaczymy w ostatnich odcinkach, najprawdopodobniej będzie zamknięciem historii sprzed lat, którego kiedyś telewizja ABC odmówiła widzom. I świetnie, że je otrzymamy, a po drodze zobaczymy jeszcze tysiąc dziwnych rzeczy. Oby tylko gdzieś na końcu czekał na nas agent specjalny, w którym zakochaliśmy się 27 lat temu.