Powrót do domu. "Gra o tron" – recenzja premiery 7. sezonu
Mateusz Piesowicz
17 lipca 2017, 21:12
"Gra o tron" (Fot. HBO)
Czekanie na nowy sezon "Gry o tron" dłużyło się niemiłosiernie, ale nareszcie dobiegło końca. Serial HBO znów jest z nami, a pierwsze co robi to… każe nam jeszcze trochę poczekać. Uwaga na spoilery!
Czekanie na nowy sezon "Gry o tron" dłużyło się niemiłosiernie, ale nareszcie dobiegło końca. Serial HBO znów jest z nami, a pierwsze co robi to… każe nam jeszcze trochę poczekać. Uwaga na spoilery!
Na pewno pamiętacie zeszłoroczny finał, a w nim zuchwałe posunięcie Cersei i znaczące, posuwające fabułę do przodu ruchy innych istotnych bohaterów. Potem pojawiły się informacje o coraz bliższym końcu tej historii i krótszym 7. sezonie. A wreszcie światło dzienne ujrzały widowiskowe, wypełnione akcją zapowiedzi. Nie trzeba być geniuszem, by dodać dwa do dwóch i wysnuć z tych faktów wniosek, że "Gra o tron" nabiera przyspieszenia, a pozostające do końca 13 odcinków powinno gwarantować wysokie tempo i emocje od samego początku. W końcu jak nie teraz, to kiedy?
Cóż, może za tydzień, bo premierowy odcinek 7. sezonu nie zaoferował nadzwyczajnego przyspieszenia akcji. Nie ma w tym jednak niczego szczególnie zaskakującego (za to lekko rozczarowującego już tak), w końcu przez kilka lat w towarzystwie serialu HBO zdążyliśmy przywyknąć, że akcja rozkręca się tu stopniowo, a fajerwerków należy oczekiwać raczej później niż wcześniej. "Dragonstone" było więc typowym wstępem, przypominającym kto, gdzie, z kim, przeciw komu i dlaczego, do tego potwierdzającym kilka faktów, których mogliśmy się spodziewać. No i kończącym się tak, jak na prolog przystało, czyli zapowiedzią właściwej rozgrywki w kolejnych odcinkach.
Zaczęło się jednak inaczej, a po błyskawicznej eksterminacji zafundowanej Freyom przez Aryę rzeczywiście można było pomyśleć, iż tempo nowego sezonu (czyt. szybkość uśmiercania kolejnych postaci) będzie wyższe niż dotychczas. Ale nie, szybko zapewniono nas, że mamy czas, podobnie zresztą jak młoda Starkówna, która po masowym morderstwie znalazła nawet chwilę, by posłuchać śpiewu Eda Sheerana. Znam wprawdzie takich, którzy stwierdziliby, że z dwojga zajęć trucicielstwo jest zdecydowanie bardziej relaksującym, ale nie bądźmy złośliwi. Swoją drogą, mam nadzieję, że Aryi przyszykowano na kolejne odcinki coś więcej niż zakamuflowaną zemstę, bo ta, choć bez dwóch zdań satysfakcjonująca, w dłuższej perspektywie wydaje się nieco banalna.
Na początek pasowała jednak w sam raz, bo okazała się sprytnym oszustwem. Ręka w górę, kto nie pomyślał, że w pierwszej scenie mamy do czynienia z retrospekcją z jeszcze żywym Walderem (David Bradley)? Ja dałem się nabrać i muszę przyznać, że podoba mi się rozpoczynanie sezonu od kilkudziesięciu trupów. Jak rozmach, to rozmach. Szkoda tylko, że reszta odcinka poszła już bardziej konwencjonalnym tropem, w którym jedni zobaczą przygotowanie fundamentów na wielkie emocje, inni umiejętne budowanie napięcia, a jeszcze inni odwlekanie nieuniknionego. I w sumie wszyscy będą mieć rację.
Bo "Dragonstone" to po prostu jeden z wielu niewyróżniających się niczym szczególnym odcinków "Gry o tron". Serialu, którego twórcy doskonale zdają sobie sprawę, że po ponad rocznym oczekiwaniu na nowy sezon wystarczy na parę chwil wrócić do wytęsknionych bohaterów i już będziemy zadowoleni. Spędziliśmy zatem tradycyjnie po kilka minut w różnych zakamarkach Westeros, wśród których tytułowa Smocza Skała wcale nie wiodła prymu.
Sądząc jednak po odkryciu Sama, kamienista wysepka odegra tu jeszcze istotną rolę, więc rozpoczęcie podboju właśnie od niej (trzeba przyznać, że nie było to szczególnie trudne zadanie) może być dla Matki Smoków niespodziewanym strzałem w dziesiątkę, a dla scenarzystów wygodną okolicznością, by spiąć ze sobą oddalone w przestrzeni wątki. A nie można zapomnieć o aspekcie czysto estetycznym, wszak długo oczekiwany powrót Dany do domu, ubrany w pozbawioną dialogów sekwencję z podniosłą muzyką w tle wypadł odpowiednio efektownie.
Skoro jednak wstęp mamy już za sobą, to należy pójść za radą Daenerys i zacząć działać. Tym bardziej, że droga przed nią daleka i pełna wybojów, ze szczególnym uwzględnieniem tego zasiadającego właśnie na Żelaznym Tronie i uznającego się za królową Siedmiu Królestw (choć jak przytomnie zauważa Jaime, rozsądnie można mówić o w porywach trzech). Cersei może i wygląda na przegrywającą stronę zewsząd otoczoną wrogami, ale wiadomo przecież, jak kończyli ci, którzy próbowali jej podskakiwali. Sama determinacja i absolutny brak jakichkolwiek zahamowań przy jednoczesnym chłodnym myśleniu to dość, by zagrozić każdemu przeciwnikowi.
A jakby to kogoś nie przekonywało, to Euron Greyjoy (Pilou Asbæk), jego tysiąc statków i dwie sprawne ręce (a to dowcipniś!) są już całkiem poważnym argumentem za tym, by się z nią liczyć. Na występie wyspiarza, którego pojawienia się zresztą spodziewaliśmy, konkrety w Królewskiej Przystani się niestety skończyły. Można jeszcze dodać, że rozłam między rodzeństwem Lannisterów coraz bliżej, a i sam Jaime wygląda na kogoś, kto może w nieodległej przyszłości potwierdzić swoją łatkę królobójcy (królowobójcy?).
Aż tak dramatycznego obrotu spraw wewnątrz rodziny nie oczekiwałbym na północy, ale i tam mocno zgrzyta między Jonem a Sansą. Widzieliśmy, jak bardzo ta bohaterka urosła już w poprzednim sezonie, a teraz tylko to potwierdziła, otwarcie sprzeciwiając się, było nie było, królowi. Ma charakter i smykałkę do rządzenia, może nawet większą od swojego brata i kto wie, czy ten nie powinien się jej słuchać. Albo na nią uważać. Choć nadal na najrozsądniejsze wyjście, czyli oddanie pełni władzy w ręce Lyanny Mormont (Bella Ramsey), która charyzmą zjada całe to towarzystwo na śniadanie, nikt nie wpadł. Kobiety (i dzieci) do broni!
Na takich hasłach, planach, liczeniu obecnych sojuszników i zbieraniu nowych upłynął niemal cały odcinek. Niemal, bo nie wiedzieć czemu, zrobiliśmy w tych strategicznych rozgrywkach kilkuminutową przerwę na opróżnianie nocników w Cytadeli. Fekalny humor! Tak, to jest właśnie to, czego brakowało mi w "Grze o tron"! Naprawdę, zabrakło tylko śmiechu z puszki i dzieło byłoby skończone. A tak na poważnie – nie mam bladego pojęcia, kto wpada na takie pomysły. Jakby widok Sama i maestra o twarzy Jima Broadbenta babrających się w ludzkich wnętrznościach to za mało.
Wygląda więc na to, że coraz wyraźniej widniejący na horyzoncie finisz serialu w niczym nie przeszkadza twórcom w dalszym radosnym marnowaniu czasu. Czasem bywa to przyjemne (wbrew pozorom scena z Edem Sheeranem jako sympatycznym żołnierzem Lannisterów wypadła całkiem przyzwoicie i odkryła pewien szokujący fakt – nawet w takiej krainie nierządu i okrucieństwa jak Westeros nieletni nie piją alkoholu), a czasem nie, ale za każdym razem rodzi to samo pytanie: czy nie moglibyśmy tego czasu spędzić inaczej? Ot, choćby dowiadując się, jak przyjęto Brana w Czarnym Zamku albo co robi Jorah w celi w Starym Mieście.
Zamiast tego dostaliśmy kolejny przydługi fragment, dla odmiany z pożeranym przez wyrzuty sumienia Ogarem, odwiedzającym dom, który razem z Aryą ograbił trzy sezony temu (dokładnie w odcinku "Breaker of Chains" w 4. sezonie). Miało to sens w kontekście jego przemiany, choć mam wrażenie, że twórcy nieco przeceniają pamięć widzów co do nieistotnych wydarzeń sprzed lat. A już na pewno za często zapowiadają, że będzie się działo, kosztem właściwej akcji. Sekwencje z Ogarem i Bractwem bez Chorągwi to przecież jeszcze jedna zapowiedź, tym razem miejsca, w które uderzy Nocny Król ze swoją armią.
Mam szczerą nadzieję, że nastąpi to już wkrótce i nie, powodem wcale nie jest chęć ujrzenia Tormunda Zabójcy Olbrzyma w starciu z olbrzymem-zombie. Po prostu mamy coraz mniej czasu, a wprowadzenie dostaliśmy aż nazbyt solidne. "Dragonstone" mimo wad miało sporo dobrych momentów, a jak wspominałem powyżej, po tak długiej przerwie zwykłe zobaczenie, co słychać u bohaterów, wygląda na lepsze niż w rzeczywistości. Teraz już jednak pora wziąć się za robotę. Wszak żadna wojna od gadania się nie wygra.