Niezwykłe miejsce, zwykła nuda. "Midnight, Texas" – recenzja nowego serialu fantasy od NBC
Mateusz Piesowicz
26 lipca 2017, 20:02
"Midnight, Texas" (Fot. NBC)
Serialowe fantasy już dawno wyszło z worka i przestało być niszową rozrywką dla garstki fanów. "Midnight, Texas" do grona wielkich hitów gatunku jednak nie dołączy. Spoilery.
Serialowe fantasy już dawno wyszło z worka i przestało być niszową rozrywką dla garstki fanów. "Midnight, Texas" do grona wielkich hitów gatunku jednak nie dołączy. Spoilery.
Banalny scenariusz, papierowe postaci i skupienie się na stronie wizualnej kosztem intrygującej historii – nowy serial NBC oparty o książkową trylogię Charlaine Harris (autorka powieści, na bazie których powstała "Czysta krew") wygląda, jakby jego twórcy utknęli w telewizyjnej erze nie tyle sprzed "Gry o tron", co wręcz sprzed "Buffy". Fabuła służy tu za pretekst do ukazania gromady oryginałów i ich teoretycznie barwnego życia, ale szybko okazuje się, że kolorowa powłoka skrywa tylko nudę.
Co więcej, nuda to w najmniejszym stopniu nieprzekonująca i wyglądająca na skleconą na kolanie. Bo jak inaczej nazwać błyskawiczną introdukcję z duchem w roli głównej, po której ni stąd, ni zowąd wsiadamy z Manfredem (François Arnaud) do jego kampera i bez słowa wyruszamy do tytułowego miasteczka? A dalej wcale nie robi się lepiej, bo pełnokrwistej historii w tej opowieści tyle, co kot napłakał.
Główny bohater, wspomniany Manfred, pracuje jako medium, ale oprócz standardowych kłamstw i mówienia ludziom tego, co chcą usłyszeć, posiada prawdziwy dar rozmawiania z często agresywnymi zmarłymi. To jednak nie oni, a zwykły dług u jakiegoś bardzo złego typa zmusza go do zmiany otoczenia. Ucieka więc z Detroit i za radą swojej nieżyjącej babci (to akurat całkiem udany pomysł twórców) udaje się do miasteczka Midnight w Teksasie. Miejsce to o tyle niezwykłe, że leży na źródle mistycznej energii i, co ważniejsze, zamieszkują go głównie wszelkiego rodzaju nadprzyrodzone istoty. Ot, taki azyl dla paranormalnego towarzystwa.
Problem polega na tym, że spokój kończy się wraz z przybyciem Manfreda, bo chwilę później miasteczkiem wstrząsa zbrodnia. W tajemniczych okolicznościach zamordowana została młoda kobieta, a nasze medium zostaje zaangażowane do pomocy w rozwiązaniu sprawy, która wkrótce komplikuje się jeszcze bardziej, bo zaangażowani są w nią również niejacy "Synowie Lucyfera". Nie brzmi to wszystko szczególnie atrakcyjnie, bo sugeruje zwykłą wariację na temat fantastycznego procedurala, a dokładniejsze wgryzanie się w fabułę tylko tę hipotezę potwierdza.
Ta może się oczywiście jeszcze rozwinąć, ale na wstępie nie zdołała mnie absolutnie niczym do siebie zachęcić. Twórczyni serialu, Monica Owusu-Breen (scenarzystka i producentka m.in. "Fringe" i "Agentów T.A.R.C.Z.Y."), próbuje budować historię w oparciu o postaci, ale te są w dużej mierze wybrakowane, jakby sam fakt bycia nadprzyrodzonymi istotami miał uczynić je intrygującymi. Wydaje się, że jedynym pomysłem jest tu wyciąganie z rękawa kolejnych zgranych kart z okrzykiem: "Patrzcie, mamy wampira, wilkołaka i dziewczynę z łukiem w samej bieliźnie!".
Tak, tak, ta ostatnia też jest, w końcu NBC musi nadrobić fakt nie bycia HBO i dostarczyć jakiś ekwiwalent seksu i brutalności. Efekt jest jednak za każdym razem identyczny, czyli potwornie nijaki. "Midnight, Texas" nie ma w sobie szaleństwa niezbędnego, żeby taka historia zadziałała – zamiast tego próbuje udawać poważną opowieść w niezwykłej otoczce, co wywołuje tylko niezamierzoną śmieszność. Zapomnijcie o inteligentnym scenariuszu i wyrazistych postaciach, tutaj kusi się nas duchami z CGI i bijącą po oczach sztucznością wykreowanego świata.
Ten natomiast niby jest bogaty, ale w gruncie rzeczy kompletnie pusty. Zaludniające go charaktery zapomina się praktycznie po sekundzie (gdzieś tam mignął mi Dylan Bruce z "Orphan Black"), a obecność części z nich na ekranie naprawdę trudno w jakikolwiek sposób wytłumaczyć. Co ciekawe, w niektórych przypadkach nie idzie to w parze z aktorstwem, bo w obsadzie "Midnight, Texas" można wypatrzeć kilka ciekawych postaci. Peter Mensah jako wampir Lem, czy Parisa Fitz-Henley w roli wiedźmy Fiji mają potencjał, którego serial absolutnie nie wykorzystuje. Obdarza ich za to paroma linijkami banalnych dialogów i wpycha w schematyczne wątki, w których tkwi cała reszta.
Pastor Sheehan, którzy chyba jest wilkołakiem (Yul Vazquez), anioł Joe (Jason Lewis), zabójczyni Olivia (Arielle Kebbel), a nawet mówiący kot – w Midnight roi się od oryginałów, ale nikt nie jest w stanie sprawić, by to miasteczko ożyło. Znacznie skuteczniej wychodzi serialowi opowiadanie trywialnych historyjek, jak ta z niejaką Creek (Sarah Ramos), bohaterką chyba najbardziej żenującego wątku miłosnego, jaki ostatnio widziałem w telewizji.
Całą tę zgraję dałoby się jeszcze znieść, gdyby historia nadrabiała głównym bohaterem. Ten jednak nie wyróżnia się niczym poza imieniem (Manfred Bernardo – brzmi jak dobry pseudonim dla fałszywego medium) i ładną buźką François Arnauda. Na tym cechy charakterystyczne się kończą, a próby udramatyzowania postaci są równie udane, co momenty, w których ma wypaść zabawnie. A może wtedy miało być strasznie? Szczerze mówiąc, trudno powiedzieć.
Pewne jest tyle, że "Midnight, Texas" prosi nas o duży kredyt zaufania, zewsząd atakując fabularnymi głupotami, ale niczym go nie spłaca. To wtórna, pozbawiona życia i energii historia, której twórcy nie zauważyli, że serialowa fantastyka wykonała milowy krok naprzód i nadal próbują nas zabawiać kuglarskimi sztuczkami. Nie tędy droga.