Małomiasteczkowe frustracje. "Twin Peaks" – recenzja 12. odcinka
Marta Wawrzyn
2 sierpnia 2017, 19:02
"Twin Peaks" (Fot. Showtime)
Jesteśmy już w 2/3 sezonu "Twin Peaks", a za nami pierwszy odcinek, który znacznie bardziej mnie zirytował niż zachwycił. I to pomimo pewnego naprawdę oczekiwanego powrotu. Spoilery!
Jesteśmy już w 2/3 sezonu "Twin Peaks", a za nami pierwszy odcinek, który znacznie bardziej mnie zirytował niż zachwycił. I to pomimo pewnego naprawdę oczekiwanego powrotu. Spoilery!
Pewnie już zauważyliście, że na strukturę "Twin Peaks" oraz na to, jak mało jest w tej zabawie treści, narzeka u nas głównie Mateusz. Ja przyjęłam nowe dzieło Davida Lyncha z całym dobrodziejstwem inwentarza i co tydzień starałam się podchodzić otwartą głową do wszystkiego, co serwuje reżyser. W 12. odcinku zaserwował jednak mnóstwo niepotrzebnych scen i nieznośnie dużo samego siebie, w wersji obleśnie gapiącej się najpierw na jedną młodszą panią, a potem na drugą. I mam dość.
Zanim jednak dojdziemy do tego, że Gordon Cole z FBI na starość został seksistowskim dziadem, przyjrzyjmy się wszystkiemu innemu i spróbujmy wprowadzić trochę ładu do szeregu oderwanych od siebie scen, z których ogromna większość albo nic nie wniosła, albo potwierdziła teorie krążące od tygodni, jeśli nie lat.
Odcinek niewątpliwie miał jeden plus: Dougie Jones pojawił się na jakieś dwadzieścia sekund, oberwał piłką bejsbolową w głowę, i więcej go nie zobaczyliśmy. Jak uwielbiam Kyle'a MacLachlana w każdej Lynchowskiej wersji, tak wydaje mi się, że taka ilość Dougiego jest ilością idealną. Jego snucie się po świecie wiele już do fabuły nie wnosi, wszyscy raczej czekamy na tę chwilę, kiedy kobra, seksmaszynka i Pan Kulminacja w jednym przemienią się z powrotem w naszego agenta Coopera. Jeśli cios piłką w głowę przyspieszy metamorfozę, jestem za i może nawet docenię dowcip.
Na razie jednak bardziej interesuje mnie metamorfoza Audrey Horne (Sherilyn Fenn), której Lynch zgotował nie najlepszy los. Oczekiwanie na jej powrót trwało tak długo, że internet zalało już mnóstwo teorii. Jedni myśleli, że Audrey to tajemniczy miliarder z Nowego Jorku, inni że zobaczymy ją całą oszpeconą po finałowym wybuchu w banku albo wręcz nadal w śpiączce (a w międzyczasie jeszcze urodziła syna Złego Coopera). Podejrzane wydawało się to, że w ogóle nie pojawiła się w hotelu, a jej ojciec nawet o niej nie wspomniał przez 11 odcinków. Krótko mówiąc, chyba nie tylko ja spodziewałam się czegoś strasznego.
Nie spodziewałam się jednak tego, co zobaczyłam. Audrey mieszka dalej w Twin Peaks, wciąż lubi mocny makijaż i wyraziste stroje, ale poza tym… no cóż, wygląda na jedną wielką życiową porażkę. Nie wyjechała do Hollywood ani Nowego Jorku, nie poślubiła żadnego czarnowłosego przystojniaka i miliarderką też nie jest. Jest zgorzkniałą kobietą w średnim wieku, która dosłownie drze się na łysego, niskiego i stłamszonego, niedorastającego jej do pięt męża, niczym pani Kiepska.
To była bolesna, trudna do oglądania scena, zwłaszcza że "Twin Peaks" teraz jest w kablówce, więc nie zabrakło też przekleństw, takich w najgorszym stylu. Całość mocno przypominała dawne "Twin Peaks", w tych momentach kiedy zahaczało o pastisz opery mydlanej. Sfrustrowane małomiasteczkowe pary i ich tyleż zabawne ileż żałosne perypetie stanowiły wtedy bardzo istotną część fabuły. A gdybyśmy chcieli znaleźć proste porównanie, prawdopodobnie wyszłoby nam, że Audrey i jej małżonek niepokojąco przypominają Catherine Martell (Piper Laurie) i jej prostodusznego męża Pete'a (Jack Nance). Pamiętacie, co się działo z Catherine przez te dwa sezony? No właśnie. David Lynch wybrał dla Audrey prawdopodobnie najgorszy możliwy los.
A jednocześnie to była jedyna świetna rzecz w tym odcinku. Taki koniec seksownej nimfy z liceum w Twin Peaks ma sens, chociażby dlatego że jest do bólu realistyczny. To samo życie – takie dziewczyny jak Audrey albo uciekają ze swoich miasteczek, albo zachodzą w ciążę, zaczynają pracę w rodzinnym biznesie, wychodzą za byle jakiego faceta i każdego dnia budzą się ze świadomością, że zmarnowały sobie życie i tak już będzie zawsze. Z każdego słowa i gestu "nowej" Audrey przemawiała szalona gorycz, a jednocześnie najbardziej chyba powinniśmy żałować jej męża. Żaden człowiek nie zasługuje na to, żeby tak nim pomiatać, zwłaszcza jeśli ma deadline. To było genialne i przerażająco smutne jednocześnie, zwłaszcza że na koniec jeszcze wylądowaliśmy w środku jakiejś tajemniczej soap opery z Tiną, Paulem i Chuckiem, tylko po to, aby nigdy nie dowiedzieć się, co powiedziała Tina. Tak wygląda teraz życie Audrey Horne.
Chyba nic w nowym "Twin Peaks" aż tak mną nie wstrząsnęło i aż tak mnie nie zaskoczyło jak ten powrót. A jednocześnie to była jedna z niewielu scen, w których ducha starej odsłony serialu było dosłownie czuć w każdym momencie. Tyle że role się pozmieniały i nasza Audrey z dziewczęcia z głową w chmurach przemieniła się w kolejną zwyczajną kobietę, mającą nudnego męża i sypiającą – najwyraźniej za jego wiedzą i niemą zgodą – z niejakim Billym. Nie wiemy, co się stało z Billym, nie mamy wciąż jeszcze pewności, czy Richard Horne faktycznie jest synem Audrey i Złego Coopera (choć to, co powiedział o nim Ben, bardzo nas do tej pewności przybliża), ale wszystkie te połączone ze sobą dramaty to esencja małomiasteczkowego życia widzianego oczami Lyncha.
Żałosny obrazek, jaki stanowi Audrey Horne, długo jeszcze mnie będzie ścigał – w przeciwieństwie do reszty tego odcinka. Większość scen spokojnie można by wyciąć bez jakiejkolwiek szkody dla fabuły, która stała się już dość klarowna przy całym swoim poplątaniu, jak i klimatu, którego przez większość czasu po prostu nie ma. A przede wszystkim Lynch mógłby się zastanowić, czy aby na pewno chce, abyśmy zapamiętali go jako siwego pana, wpatrującego się pożądliwym wzrokiem w młodsze panie.
Do tego, że Tammy (Chrysta Bell) traktowana jest jak coś pomiędzy sekretarką, kelnerką a dziewczyną do towarzystwa, zdążyłam się przyzwyczaić. Teraz dowiedzieliśmy się, że to superinteligentna kobieta i doświadczona agentka FBI, która jest tak świetna w tym, co robi, że aż została włączona do Blue Rose Task Force (przy okazji potwierdziło się to, co fani od dawna wiedzieli o Blue Rose – to po prostu sprawy zawierające jakiś element nadprzyrodzony, takie twinpeaksowe Archiwum X). I jak reaguje nasza agentka w momencie kiedy proponują jej pracę? Oczywiście niczym rozemocjonowana nastolatka! Podczas gdy agent Cole wlepia w nią swój wzrok niewyżytego seksualnie wujka. Litości.
Jeszcze bardziej żenująca scena rozgrywa się potem, kiedy Albert (Miguel Ferrer jest po mistrzowsku sarkastyczny, nawet kiedy milczy) czeka dobre pięć minut, aż pewna "Francuzka" – bardzo w typie "dawnej" Audrey Horne – odklei się od Cole'a, ubierze się, umaluje, zamacha nogami w powietrzu i wreszcie sobie pójdzie. Tych kilka minut było męką dla Alberta i dla mnie też. Oglądając tę groteskę, czułam tylko narastające zniecierpliwienie, a przede wszystkim nie mogłam zrozumieć, po co nam była taka scena. Seksizm nie jest OK, panie Lynch. To było zwyczajnie ohydne, niepotrzebne i wniosło do fabuły piękne, okrągłe zero.
Rumieńców za to nabrał znacznie mniej w tym tygodniu wyeksponowany wątek Diane, która nie dość że powiedziała "Let's rock!", to jeszcze wysłała pewnego SMS-a i otrzymała pewnego SMS-a. Najprawdopodobniej od Złego Coopera we własnej osobie. SMS-owanie nie uszło uwadze Gordona i Alberta, którzy śledzą każdy jej ruch i prędzej czy później dotrą zarówno do Las Vegas, jak i do Twin Peaks.
Tymczasem w rzeczonym Twin Peaks, oprócz wypełnionego wulgaryzmami dramatu szkolnej nimfy, która zamieniła się w sfrustrowaną kobiecinę, rozegrało się kilka mniej i bardziej interesujących scen. Ben Horne w rozmowie z szeryfem Trumanem obiecał zapłacić za leczenie Miriam, kobiety, której o mało nie zamordował jego wnuk, a przy okazji zadumał się nad losem tegoż wnuka, zaczął wspominać rower z dzieciństwa i postanowił sprezentować Harry'emu, dawnemu szeryfowi, klucz do pokoju Coopera, który – cóż za przypadek! – niedawno przyszedł pocztą. Widzieliśmy już wiele twarzy Bena Horne'a (pamiętacie, jak został generałem z Południa?), ale tak nostalgicznej jeszcze nie.
Niewiele za to zmieniło się u jego brata, Jerry'ego, który co prawda już nie kręci się w kółko po lesie, ale bezkresne zielone pole w jego przypadku nie wydaje się wielkim krokiem w przód. Oby w finale wreszcie dotarł do cywilizacji. Tej złej, sponsorowanej przez korporacje cywilizacji, która zasługuje tylko na to, aby potraktować ją złotym szpadlem Jacoby'ego (bohatera kolejnej nic niewnoszącej sceny). Dobrze zgadliście, nie jestem fanką 30-sekundowych wizyt u kolejnych bohaterów. Ale znów spodobał mi się Carl, który w sympatyczny sposób zaopiekował się jednym z najemców – tam, gdzie jest ten facet, pojawia się od razu coś szczerego, autentycznego i budzącego emocje.
Swoje zrobiła także krótka wizyta u mocno niestabilnej Sary Palmer ( Grace Zabriskie zdecydowanie miała udane pięć minut), która narobiła zamieszania w spożywczaku, oznajmiła, że pokój wydaje się jakiś inny i nadchodzą mężczyźni, a na koniec jeszcze ostrzegła lekko przerażoną kasjerkę. Niedługo potem zaś odwiedził ją szczerze zmartwiony Hawk i znów mogliśmy zobaczyć, jak wyglądają prawdziwe emocje 'a la "Twin Peaks". Sarah Palmer wydaje się być strasznie samotna, jak gdyby zrezygnowała z jakichkolwiek kontaktów społecznych i tylko czekała na śmierć w towarzystwie wódki i papierosów. To koszmar, widzieć tę kobietę w takim stanie ćwierć wieku po tym jak straciła córkę i męża. Nic się u niej zmieniło, to rzeczywiście "zła historia", od początku do końca.
Choć 12. odcinek miał swoje plusy, nie oglądało mi się go dobrze. Poszatkowanie, będące od początku znakiem firmowym "Twin Peaks" i odbierające serialowi resztki jakiegokolwiek klimatu, przybrało tym razem irytujące rozmiary: najpierw widzimy Sarę Palmer przeżywającą załamanie nerwowe w sklepie, potem przenosimy się do Carla i Kriscola, potem mamy niecałe pół minuty z Dougiem wyprowadzanym na podwórko w Vegas i obrywającym piłką w głowę, a następnie oczywiście wracamy do Sary. Połączeń między tymi króciutkimi scenami nie ma żadnych, wygląda to jak szalony sen pijanego montażysty (znów ukłony pod adresem Lyncha).
Tęsknię za tym dawnym uczuciem stęsknienia za "Twin Peaks", które niestety już gdzieś sobie poszło, i cieszę się, że przed nami tylko sześć odcinków, bo nie chcę dołączyć do malkontentów. Mam nadzieję, że nasz drogi agent Cooper – którego chyba musimy w końcu odzyskać, prawda? – zagości na ekranie dłużej niż Jerry błądzący po lesie. Czekam na finał i liczę na to, że takich średnich odcinków jak poniedziałkowy więcej już nie będzie. A na razie na pocieszenie proponuję sobie i Wam piosenkę. Do następnego!