Które seriale warto oglądać? Oceniamy lipcowe nowości
Redakcja
6 sierpnia 2017, 21:00
"Ozark" (Fot. Netflix)
Punkrockowa historia Willa Szekspira, opowieści o pokoju 104, pranie kasy nad jeziorem Ozark czy też amazonowa wycieczka do Hollywood z lat 30. W lipcu nie brakowało pomysłowych nowości – a które z nich rzeczywiście warto obejrzeć?
Punkrockowa historia Willa Szekspira, opowieści o pokoju 104, pranie kasy nad jeziorem Ozark czy też amazonowa wycieczka do Hollywood z lat 30. W lipcu nie brakowało pomysłowych nowości – a które z nich rzeczywiście warto obejrzeć?
"Snowfall"
Przyzwyczailiśmy się już do tego, że każda nowość telewizji FX to megahit – ale nie tym razem. "Snowfall", stworzony m.in. przez Johna Singletona ("Chłopaki z sąsiedztwa") i Dave'a Androna ("Justified"), to typowy "lepszy średniak". Choć ma swoje zalety i ogląda się go z przyjemnością, to jednak szczególnie dużo do naszego ogólnego doświadczenia serialowego nie wnosi. Przy czym nie wykluczam, że zmieni się to w przyszłości.
Rzecz się dzieje w Los Angeles w 1983 roku. Jak wiecie z "Narcos" – albo dlatego, że interesujecie się tym, co się działo na świecie – w tym mniej więcej okresie kolejne miasta w USA zaczęła zalewać kokaina z Kolumbii. Tym razem mamy okazję zobaczyć, jak to wyglądało od strony amerykańskiego podwórka. "Snowfall" opowiada kilka równoległych historii: młodego, ambitnego chłopaka, który wplątuje się w kokainowy biznes, meksykańskiego zapaśnika, który pracuje dla kartelu, i agenta CIA, który po cichu finansuje kasą z kokainy działającą w Nikaragui partyzantkę Contras.
Wszystko to razem stanowi barwny, brutalny i interesujący portret miasta, które dopadła zupełnie nowa plaga. Serial ogląda się nieźle, nie brakuje klimatu ani akcji – ale nie ma w nim za wiele oryginalności, a historie opowiadane w kolejnych odcinkach bywają strasznie nierówne. Po czterech obejrzanych odcinkach zdecydowanie wolę jedne wątki od innych i nie jestem przekonana, czy wszyscy bohaterowie kiedykolwiek naprawdę staną na własnych nogach. Widać, że to raczej nie będzie drugie "The Wire" – "Snowfall" ma ambicje, ma coś do powiedzenia o amerykańskim społeczeństwie, ale za często grzęźnie w schematycznych pomysłach. Efekt jest taki, że po każdym odcinku w głowie zostaje mi raczej ścieżka dźwiękowa niż to, co się w nim działo. [Marta Wawrzyn]
"Castlevania"
Netfliksowa animacja oparta o serię popularnych gier pod tym samym tytułem. Rzecz dzieje się w XV wieku na Wołoszczyźnie, która zmaga się właśnie z najazdem piekielnych hord zesłanych przez samego Drakulę. Trzeba wprawdzie przyznać, że ten ma całkiem zrozumiały powód do złości – w końcu grupa religijnych fanatyków paląca ci żonę na stosie może wyprowadzić z równowagi niejednego – no ale nie trzeba z tego powodu mścić się na Bogu ducha winnych ludziach. W ich obronie staje zatem bohater, Trevor Belmont.
No dobrze, bohater to może trochę za dużo powiedziane. Belmont to postać dość wątpliwa, ale wiadomo, że potrzeba czyni herosa, więc chcąc nie chcąc staje do walki z potwornymi kreaturami oraz… z klerem. Bo musicie wiedzieć, że Drakula występuje tu tylko przez chwilę, potem pałeczkę przejmują fanatyczni przedstawiciele Kościoła. W sumie wszystko jedno, kogo akurat Trevor masakruje za pomocą swojego bicza i miecza, ale jednak jest to nieco rozczarowujące.
Jaśniejsze staje się to, gdy zrozumiemy, że 1. sezon "Castlevanii" to w gruncie rzeczy półtoragodzinny film, podzielony na 4 odcinki, które stanowią zaledwie wstęp do właściwej historii. Tę zobaczymy w kontynuacji i w sumie chętnie na nią zerknę, bo produkcja to przyzwoita – ładnie wyglądająca, prosta i niewymagająca wielkiej uwagi. Fani wampirzego anime i innych brutalnych kreskówek (krew leje się tu obficie) mogą śmiało oglądać. [Mateusz Piesowicz]
"Will"
Serial TNT, promowany jako "punkrockowa historia Williama Szekspira", trafił do mnie z miejsca, pomimo swoich oczywistych wad. Wszystko dlatego, że ma pomysł na siebie, niespożytą energię, rytm, świetnie dobraną ścieżkę dźwiękową i fantastyczną obsadę z debiutującym na ekranie Lauriem Davidsonem na czele. Ach, te oczy, gdyby tylko prawdziwy Szekspir miał takie…
Z prawdą historyczną "Will" oczywiście nie ma nic wspólnego – to typowe kostiumowe guilty pleasure czy też może telewizyjna rock opera, z której Baz Luhrmann byłby pewnie dumny. To porównanie nie jest przypadkowe, bo "Willa" stworzył Craig Pearce, australijski scenarzysta współpracujący do tej pory właśnie z Luhrmannem, a pomógł mu Shekhar Kapur, reżyser "Elizabeth". Panowie postawili na czystą zabawę schematami i to działa. Kiedy XVI-wieczni poeci i aktorzy szaleją na scenie niczym gwiazdy rocka, a dookoła widać wiwatujące tłumy, serial ogląda się świetnie.
Problemy zaczynają się przy próbach uderzania w poważniejsze tony. "Will" wygrywa jako pełna energii historia młodych ludzi, którym chce się sławy, buntu i "czegoś więcej od życia", ale niestety sromotnie przegrywa, kiedy chce nam wmówić, że jest ambitnym dramatem. Kwestie społeczno-polityczne, które niewątpliwie miały w życiu młodego Szekspira – katolika w protestanckiej Anglii – ogromne znaczenie, zrobione są bez polotu, jak gdyby cała fantazja twórców kończyła się i zaczynała na tym, co dotyczy teatru.
Oglądam więc kolejne odcinki, czasem "Willa" uwielbiając, a czasem go przeklinając, a jednocześnie bardzo mu kibicując, żeby przetrwał. Serial ma w sobie tyle uroku, że chętnie przymykam oko na to, co nie wyszło. Ale to zdecydowanie nie jest rozrywka, która spodoba się każdemu. [Marta Wawrzyn]
"The Bold Type"
Różowy koszmarek telewizji Freeform, który próbuje nam wmówić, że prasa kobieca najgorszego sortu to tak naprawdę jeden z bastionów prawdziwego feminizmu. "Wibratory wolności" będą śnić mi się po nocach jeszcze długo, prawdopodobnie w towarzystwie superodważnego artykułu o tym, jak to jest nie wiedzieć z własnego doświadczenia, co to orgazm, i mimo to dalej chodzić z podniesioną głową po powierzchni planety Ziemia.
"The Bold Type" to serial osadzony w redakcji kolorowego pisma w stylu "Cosmopolitan". Bohaterkami są trzy dziewczyny, które dopiero zaczynają prawdziwą karierę: młoda dziennikarka Jane (Katie Stevens), specjalistka od social mediów Kat (Aisha Dee) oraz Sutton (Meghann Fahy), asystentka marząca o pracy w dziale mody. Nie jest to temat zły sam w sobie, wystarczy przypomnieć sobie film "Diabeł ubiera się u Prady". Tyle że tutaj twórcy mają zupełnie inne ambicje – nie pokazują oczywistych wad takiego środowiska, nie wyśmiewają panujących w nim zasad, tylko udają, że wszystko jest super i opowiadają głębszą historię o tym, jak takie pisemka potrafią odmieniać ludziom życie. I to właśnie pogrąża "The Bold Type".
Serial nie jest tak śmiały, jak próbuje nam wmówić jego tytuł – a dokładniej, w ogóle nie jest śmiały. To kolejna płytka, banalna historyjka, przy której "Seks w wielkim mieście" wygląda jak dzieło wybitne. Tyle że taka, która rości sobie pretensje do bycia czymś więcej, co ostatecznie czyni ją bzdurną, niewiarygodną i nieoglądalną. [Marta Wawrzyn]
"Salvation"
Swego rodzaju "Armageddon" dla ubogich, bo w produkcji CBS również jest pędząca w stronę Ziemi asteroida i grożąca gatunkowi ludzkiemu zagłada. Nie ma tylko Bruce'a Willisa, który mógłby w bohaterski sposób uratować planetę, więc jego miejsce muszą zająć tańsze odpowiedniki.
Mamy zatem studenta MIT Liama (Charlie Rowe), roztargnionego, ale zdolnego chłopaka, który odkrywa, że za dokładnie 186 dni w Ziemię uderzy potężna asteroida. Władze już o tym fakcie wiedziały, ale nie chcąc wzbudzić paniki, ukryto go przed opinią publiczną, po cichu przygotowując rozwiązanie problemu. I nie zgadniecie, okazuje się, że rządowy plan nie ma szans powodzenia! Co innego z tym przygotowanym przez ekscentrycznego geniusza w osobie niejakiego Dariusa Tanza (Santiago Cabrera). Razem z Liamem i Grace (Jennifer Finnigan), rzeczniczką Departamentu Obrony, wcielają w życie plan będący jedyną szansą ludzkości na przetrwanie.
Brzmi to źle, wygląda jeszcze gorzej, bo do tandetnego scenariusza dochodzą bezpłciowe postaci i dialogi na poziomie szkoły podstawowej. Banał goni banał, a cała historia nie posiada absolutnie żadnych solidnych fabularnych fundamentów, każąc nam ekscytować się losami nijakich bohaterów. Emocji tu za grosz, sensu nawet mniej, za to jest przynajmniej kilka potencjalnych romansów, wszak koniec świata sprzyja uczuciom. Ja wiem, że to tylko wakacyjna rozrywka, ale bez przesady – "Salvation" to serial wtórny, nudny i po prostu zły w każdym aspekcie. [Mateusz Piesowicz]
"Friends from College"
Wzorcowy przykład zmarnowania potencjału obsady. Przypuszczam, że gdyby Keegana-Michaela Keya, Cobie Smulders, Nata Fixona, Annie Parisse, Freda Savage'a i Jae Suh Park zamknięto w jednym pomieszczeniu i kazano improwizować, efekt byłby znacznie lepszy niż w serialu.
Niestety nikt na to nie wpadł, a w zamian dostaliśmy "Friends from College" – żenującą komedyjkę, która nieudolnie próbuje udawać współczesny komediodramat. Fabułę streszcza jej tytuł, bo chodzi tu właśnie o grupę przyjaciół ze studiów spotykających się po latach i próbujących udawać, że nadal są dwudziestolatkami. Nie są, a serial Netfliksa nie jest nawet przyzwoitą słodko-gorzką opowieścią o niedojrzałych dorosłych.
Jest natomiast zbiorem koszmarnie nieśmiesznych żartów krążących głównie wokół romansu dwójki bohaterów. Najciekawiej wypadają tu te postaci, o których niewiele wiemy, bo wystarczy kogokolwiek z tego towarzystwa poznać bliżej, by mieć go absolutnie dość. Nie pomaga fakt, że wszyscy tu wrzeszczą i stroją głupie miny (ach, cóż za wyrafinowana komedia), zniechęcając do siebie praktycznie od pierwszego kontaktu. Mogła z tego być sympatyczna drobnostka w sam raz na lato, jest irytująca produkcja, w której nie bawi absolutnie nic. [Mateusz Piesowicz]
"Ozark"
Szara, bura i ponura – taka jest rzeczywistość Marty'ego Byrde'a (Jason Bateman), doradcy finansowego z Chicago, który dorabia sobie, piorąc pieniądze dla meksykańskiego kartelu narkotykowego, co oczywiście wpędza go w olbrzymie tarapaty. Jakimś cudem udaje mu się przetrwać gniew niejakiego Dela (Esai Morales), ale aby udowodnić swoją wartość, bohater musi się mocno nagimnastykować.
A konkretnie wyprać 8 milionów dolarów w krótkim czasie w średnio sprzyjających okolicznościach krainy jezior Ozark w Missouri. Marty zapewnia, że uczyni z tego miejsca istną kryminalną żyłę złota, nie przypuszcza tylko, że miejscowi przestępcy mogą mieć inne plany. A to dopiero początek jego kłopotów, bo chyba nie wspominałem, że wraz z bohaterem na prowincję przeniosła się cała jego rodzinka, prawda? Zapewnić im bezpieczeństwo, uniknąć gniewu Meksykanów, nie rzucać się w oczy – brzmi jak masa roboty.
I rzeczywiście, Marty nie może narzekać na nudę, ale widzowie to już nieco inna sprawa. Przesadą byłoby powiedzieć, że "Ozark" to niewypał, ale solidne skrócenie z pewnością by tej historii pomogło. Zwłaszcza że tutejsza mroczna atmosfera po jakimś czasie robi się dość męcząca, a serial nie zmienia jej do samego końca. Jeśli już jednak wciągniecie się w tę historię, to powinniście ją z przyjemnością obejrzeć. Wielkich cudów raczej nie oczekujcie, ale solidnego połączenia kryminału, thrillera i dramatu obyczajowego już tak. [Mateusz Piesowicz]
"Midnight, Texas"
Kolejna po "Czystej krwi" serialowa adaptacja książek Charlaine Harris, tym razem w wersji NBC, nie HBO i to widać. Brak nagości i złagodzona przemoc to jednak najmniejsze problemy "Midnight, Texas", serialu, od którego sztuczności bolą zęby.
Bohaterem jest tu Manfred (Francois Arnaud), medium o całkiem realnych umiejętnościach porozumiewania się ze zmarłymi, którego okoliczności zmuszają do ukrycia się w tytułowym miasteczku. To nie jest takie zwykłe, bo zamieszkują je przede wszystkim wszelkiego rodzaju nadprzyrodzone stworzenia, od wampirów począwszy, na mówiących kotach skończywszy. A jakby niezwykłości było mało, to przyjazd Manfreda zbiega się w czasie z morderstwem, które wstrząsa paranormalną (i nie tylko) społecznością.
Wszystko byłoby w porządku, w końcu dobra fantastyka na lato pasuje w sam raz, gdyby nie fakt, że "Midnight, Texas" jest po prostu nudne. Fundamenty całej historii są bardzo liche, tłum bohaterów nie wzbudza szczególnych emocji, a plastikowy wygląd momentami odstrasza. Niby tutejszy świat jest bogaty, lecz w gruncie rzeczy wypełnia go pustka, bo twórcy zapomnieli, że by dzisiaj zrobić dobre fantasy, nie wystarczy umieścić na ekranie wiedźm, duchów i wilkołaków. Potrzeba też wciągającej historii, a tej serial NBC ma tyle, co kot napłakał. Nie jest to najgorsza premiera lipca, ale wyróżniać się na tle jeszcze słabszej konkurencji to żadna zaleta. [Mateusz Piesowicz]
"Somewhere Between"
Wyjątkowo koszmarna próba stworzenia ambitnego serialu kryminalnego w amerykańskiej telewizji ogólnodostępnej. Serio, tak irytującego, fatalnie skonstruowanego pilota nie widziałam od dawna, a oglądam wszystkie piloty i większość z nich daleka jest od dobrej. "Somewhere Between" to oparty na koreańskim (!) formacie kryminał z twistem, takim rodem z "Dnia świstaka".
Mamy tutaj grupkę bohaterów, których losy przeplatają się ze sobą: trzyosobową rodzinę z matką producentką telewizyjną, tatą prokuratorem i kilkuletnią córką, a także faceta skazanego na śmierć za morderstwa i jego matkę oraz prywatnego detektywa z koleżanką. Opisywanie schematycznych głupot, które stają się ich udziałem, przechodzi moje możliwości, więc pozwólcie, że nie będę tego czynić. Dość powiedzieć, że liczba przypadków w "Somewhere Between" jest bardzo duża, dziury logiczne widać już w pierwszym kwadransie, postacie zachowują się irracjonalnie, a aktorstwo (szczególne ukłony dla Pauli Patton) sprowadza się do bezsensownego histeryzowania.
Serial odpala tysiąc najtańszych sztuczek już w pilocie, a efektu nie przynosi to żadnego. Choć scenarzyści już na dzień dobry uśmiercają bohaterów i robią, co się da, aby podnieść widzom ciśnienie, ich wysiłki wywołują co najwyżej wzruszenie ramion. Dużo histerii, zero emocji i "pomysłowe" twisty, które widać na kilometr – tak w skrócie prezentuje się "Somewhere Between". [Marta Wawrzyn]
"Pokój 104"
Antologia autorstwa braci Duplass to z pewnością najdziwniejsza rzecz, jaką widzieliśmy w lipcu i nie tylko. Składa się 12 różnych historii połączonych tylko miejscem akcji – tytułowym pokojem znajdującym się w bliżej nieokreślonym motelu gdzieś w Ameryce. Cztery ściany ze standardowym wyposażeniem są tu świadkami rzeczy niezwykłych, swobodnie przeskakujących między gatunkami, stylami i nastrojami.
Bywa "Pokój 104" horrorem, bywa też ciepłą komedią, poruszającym dramatem albo onirycznym szaleństwem. Jedyną panującą tu zasadą jest brak zasad, bo przewidzieć, co przyniesie kolejny odcinek nie sposób. Ma to swoje wady, bo nie wszystkie historie prezentują równy poziom, ale fakt bycia permanentnie zaskakiwanym to w dzisiejszej, stawiającej w większości na ograne schematy telewizji prawdziwy skarb.
A na oryginalności zalety "Pokoju 104" się nie kończą, bo każda odsłona serialu ma do zaoferowania co najmniej solidny poziom i coś ekstra. Czy wolicie poczuć na plecach dreszczyk przerażenia, czy Wasze klimaty to raczej proste, emocjonalne historie, bez problemu znajdziecie tu coś dla siebie. Zdecydowanie warto sprawdzić i absolutnie się nie zrażać, jeśli jedna czy druga historia Wam nie podejdą. Zapewniam, że w końcu traficie na perełkę. [Mateusz Piesowicz]
"The Last Tycoon"
Bolesna, bo ambitna porażka Amazona. Wydawało się, że serial ma wszystko, czego trzeba, aby odnieść sukces: interesujący materiał źródłowy w postaci ostatniej, niedokończonej powieści F. Scotta Fitzgeralda, rewelacyjną obsadę, pieniądze na scenografię, kostiumy czy muzykę. A jednak to wszystko nie wystarczyło.
Stylowa, lecz pusta w środku opowieść o szefach hollywoodzkiego studia z lat 30. (w głównych rolach Kelsey Grammer i Matt Bomer) nie wniesie do Waszego serialowego doświadczenia kompletnie nic i tylko śmiertelnie Was wynudzi, nawet jeśli uwielbiacie klasyczne filmy, jazz i międzywojenną Amerykę. Tutejsi bohaterowie nie są bowiem ludźmi z krwi i kości – to skonstruowane ze schematów, papierowe postacie, które za nic nie chcą ożyć na ekranie. W ich perypetiach nie ma nic ekscytującego, bo serial najczęściej obiera ścieżkę banału.
Widać, że twórca tej produkcji, Billy Ray – który początkowo miał ją realizować dla HBO – bardzo chciał nam zafundować sentymentalną podróż w przeszłość i pokazać świat wypełniony ludźmi jak ze starego filmu. Zawiódł na całej linii, bo postaciom brakuje głębi, sklejona z hollywoodzkich schematów fabuła za nic nie chce wciągać, a i oprawa aż tak magiczna nie jest. "The Last Tycoon" udowodnił dwie rzeczy: że przełożenie Fitzgeralda na język filmowy jest praktycznie niemożliwe i że jeśli HBO odrzuca jakiś projekt, to szkoda na niego czasu. [Marta Wawrzyn]