Jakie to Hollywood nudne! "The Last Tycoon" – recenzja nowości od Amazona
Marta Wawrzyn
6 sierpnia 2017, 18:02
"The Last Tycoon" (Fot. Amazon)
Kolejne podejście Amazona do twórczości F. Scotta Fitzgeralda i kolejna porażka. "The Last Tycoon" to wypełnione banałami nudziarstwo, którego nie ratuje nawet rewelacyjna obsada.
Kolejne podejście Amazona do twórczości F. Scotta Fitzgeralda i kolejna porażka. "The Last Tycoon" to wypełnione banałami nudziarstwo, którego nie ratuje nawet rewelacyjna obsada.
Trwało to ponad tydzień, ale obejrzałam cały sezon "The Last Tycoon" i czuję się tak nim wymęczona, że chyba mogę wpisać to doświadczenie na listę moich największych osiągnięć roku. Co piszę z przykrością, bo uwielbiam powieści Fitzgeralda (tu mamy adaptację tej ostatniej, niedokończonej), międzywojenną Amerykę i Hollywood w klasycznej odsłonie. Niestety, serial Amazona – którego jedyna zaleta jest taka, że pojawił się w Polsce równo z premierą w USA – zawodzi na całej linii, przedstawiając tak banalną, nudną i jałową wersję hollywoodzkich snów, że nawet najwięksi fani tego typu klimatów będą mieli problem z przebrnięciem przez dziewięć odcinków.
Główny wątek serialu jest tak klasyczny, iż wydawałoby się, że żadnym cudem nie da się go zepsuć. Bo oto mamy fikcyjne, starodawne studio filmowe Brady-American, które w 1936 roku prowadzi dwóch producentów – charyzmatyczny założyciel Pat Brady (Kelsey Grammer) i jego pięknooki wychowanek Monroe Stahr (Matt Bomer). Ich historie są tak typowe dla Hollywood tamtego okresu, że kiedy się o tym czyta, uśmiech pojawia się sam: obaj zrobili karierę od pucybuta do milionera, obaj są w pewnym sensie cudownymi dziećmi zakochanymi w kinie, obaj spełniali swój amerykański sen, zakochiwali się w pięknych kobietach i pozostali z różnych powodów nie do końca szczęśliwi. Na papierze magia. Na ekranie nuda.
A nie oni jedni są zbudowani ze schematów – to samo można powiedzieć właściwie o każdej postaci w "The Last Tycoon", załamując przy okazji ręce nad tym, że wszystkich grają tak znakomici aktorzy. Lily Collins wciela się w młodziutką córkę Pata Brady'ego, która ma sporo uroku, ale i tak nie chce wyjść poza banał. Nie lepiej wypada zaniedbywana przez Pata żona, grana przez Rosemarie DeWitt. Równie płaską postacią postacią okazuje się początkująca aktorka Kathleen Moore (Dominique McElligott), która przykuwa wzrok Monroego, cierpiącego po stracie swojej pierwszej żony, tragicznie zmarłej gwiazdy filmowej. Chodzącą kliszą jest także Max Miner (Mark O'Brien z "Halt and Catch Fire"), chłopak z Oklahomy, który mieszka na ulicy, dopóki Pat go nie wyławia spośród tysięcy takich jak on.
To wszystko to z jednej strony kalki, schematy i banały, a z drugiej – klasyka. Klasyka, którą dałoby się zrobić dobrze, czyli tak aby serialowe postacie żyły, oddychały i przeżywały prawdziwe emocje. "The Last Tycoon", mając całe dziewięć godzin na zbudowanie swoich bohaterów, zawodzi jednak na całej linii, stawiając na łopatologię, powielanie klisz i pozbawiony choćby odrobiny uroku sentymentalizm. W serialu jest blask, jest muzyka, są piękne stroje – ale życia i głębi niestety brak. Choć na naszych oczach rozgrywają się liczne dramaty, włącznie z tymi historycznymi, a w dialogach pada mnóstwo wielkich słów, nic z tego nie budzi emocji, bo serialowe postacie za nic nie chcą wyglądać i zachowywać się jak prawdziwi ludzie.
Rozumiem, że taki był zamysł. Twórcy mogli chcieć przenieść na ekran świat, którego już nie ma, razem z całym dobrodziejstwem inwentarza. Dlatego Kathleen Moore ma taką a nie inną historię, Monroe Stahr tak naprawdę ma zupełnie inne nazwisko, miłosną tragedię na koncie i wiszącą nad głową śmiertelną chorobę (!), zaś Pat Brady wygląda niemal jak filmowy obywatel Kane, bo widać tak prezentowali się wtedy magnaci. Na papierze to wszystko ma sens, zwłaszcza kiedy pisał o tym najbardziej romantyczny pisarz, jaki kiedykolwiek stąpał po amerykańskiej ziemi. Serial poraża sztucznością, irytuje przewidywalnością i niezamierzenie wzbudza wesołość, kiedy bohaterowie przerzucają się hollywoodzkimi komunałami. Mimo że dialogi nie są źle napisane, wypadają fatalnie, kiedy próbują udawać język mówiony. I to mimo wysiłków naprawdę świetnej obsady.
Serial Amazona przedstawia świat widziany oczami Fitzgeralda, tyle że kompletnie pozbawiony charakterystycznego, melancholijnego uroku. Kiedy w pewnym momencie ktoś z bohaterów mówi, że Monroe zachowuje się jak postacie z filmów, oczywiste staje się, że to nie przypadek. Wszyscy ci serialowi niby-ludzie mieli zachowywać się jak postacie z filmów. Problem w tym, że to odebrało im całą wiarygodność. Siła najlepszych produkcji kostiumowych, jak "Mad Men", "The Knick" czy nawet podupadłego na końcu "Masters of Sex", polega na tym, że oglądamy w nich dawny świat oczami współczesnego człowieka, z całym jego skomplikowaniem i z uwypuklonymi problematycznymi kwestiami – jak seksizm czy homofobia – o których wtedy nie mówiło się publicznie, a które dziś nas bulwersują. Wystarczyło kilka odcinków "Mad Men", abyśmy zauważyli dramat Betty, serialowej żony idealnej, czy to, jak koszmarnie traktowane są sekretarki w biurze. I to nie był przypadek.
"The Last Tycoon" chciał nas zabrać w podróż w przeszłość, która byłaby w stu procentach sentymentalna, magiczna i pozbawiona tego typu refleksji. I okazało się to bardziej skomplikowane, niż można by sądzić. Serial wygląda na zagubiony w czasie, a przy tym udowadnia że przepisywanie Fitzgeralda na język filmowy nie wychodzi nikomu. To, co na kartach powieści żyje, zachwyca staroświeckim wdziękiem, porusza do głębi i wywołuje tysiąc tęsknot naraz, w filmach i serialach wypada banalnie. I nawet słuszna myśl, żeby jakoś to wszystko przedefiniować, zazwyczaj lepiej prezentuje się w teorii niż w praktyce, patrz: "Wielki Gatsby" Baza Luhrmanna.
W serialu Amazona wszystko wypada boleśnie średnio. Postacie nie są aż tak interesujące, fabuła nie aż tak wciągająca, klimat nie aż tak cudny, żeby nie można było mu się oprzeć. "The Last Tycoon" toczy się w powolnym tempie w przewidywalnym kierunku, bardzo rzadko opuszczając rejony średniości. Pozbawiony jakiejkolwiek inwencji scenariusz nie dorasta do pięt aktorom, którzy starają się jak mogą, żeby wnieść w tę wielką emocjonalną pustkę choć trochę energii. I zawodzą na całej linii, bo niezależnie od ich wysiłków serial nie chce zacząć żyć.
Wątki miłosno-rodzinne można jeszcze uznać za poprawne, ale kiedy serialowi producenci zaczynają zmagać się z nazistami i do akcji zostają wprowadzeni niemieccy artyści, jak reżyser Fritz Lang (Iddo Goldberg) czy aktorka Marlene Dietrich (Stefanie von Pfetten), serial ląduje gdzieś w rejonach autoparodii. Produkcja Amazona, stworzona, napisana i wyreżyserowana przez Billy'ego Raya (nominacja do Oscara za scenariusz do "Kapitana Phillipsa"), który walczył o ten projekt kilka lat, po tym jak odrzuciło go HBO, najbardziej zawodzi w tych momentach, kiedy próbuje być ambitna i pokazać jakąś większą myśl, która za tym wszystkim stoi.
Efekt jest mniej więcej tak pusty jak słowa Monroego, powtarzającego raz po raz, jak bardzo kocha filmy i jak wiele one znaczą dla ludzi. Paradoksalnie, im częściej to mówi, tym bardziej mu nie wierzę. I nawet ładne oczy Matta Bomera nic nie zmieniają.