Zapętlone życia, zagubiony czas. "Twin Peaks" – recenzja 13. odcinka
Mateusz Piesowicz
8 sierpnia 2017, 22:03
"Twin Peaks" (Fot. Showtime)
Trudno nazwać "Twin Peaks" sentymentalną podróżą, bo serial podryfował już zbyt daleko od oryginału, ale zdarza mu się zabrać widzów na nostalgiczną wycieczkę. Tym razem nawet na kilka. Spoilery.
Trudno nazwać "Twin Peaks" sentymentalną podróżą, bo serial podryfował już zbyt daleko od oryginału, ale zdarza mu się zabrać widzów na nostalgiczną wycieczkę. Tym razem nawet na kilka. Spoilery.
Oglądając 13. odcinek "Twin Peaks" (a raczej pewne jego momenty, bo fragmentaryczność opowiadania nadal jest obowiązującą zasadą), miałem poczucie, że dla niektórych bohaterów serialu czas stanął w miejscu. Ot, postarzeli się fizycznie, ale cała reszta pozostała bez zmian. Big Ed (Everett McGill) nadal jada w Double R Diner, spoglądając tęsknym wzrokiem za Normą (Peggy Lipton), która znów jest związana z innym mężczyzną. Bobby ciągle plącze się dookoła, licząc, że wpadnie na Shelly. James (James Marshall) niezmiennie gra na gitarze i zawodzi "Just You and I" w towarzystwie chórku złożonego z dwóch brunetek. A jakby tego było mało, to jeszcze Dale Cooper popija placek wiśniowy jak trzeba, czyli kawą zamiast szampana.
Oczywiście po drodze sporo się wydarzyło – z pewnością znacznie więcej, niż powiedział nam Lynch – a niektórzy z wymienionych zdecydowanie nie są sobą, ale w oczy rzuca się coś innego. Mianowicie pożerający to wszystko smutek. Miewaliśmy już jego przedsmaki wcześniej, ot choćby przed tygodniem przy okazji pierwszej wizyty u Audrey (Sherilyn Fenn), tym razem jednak dostaliśmy bardzo dobitny dowód na to, że nie tylko jej życie okazało się jednym wielkim rozczarowaniem. Ba, właściwie to całe Twin Peaks wydaje się pogrążone w nieustannej apatii i przygnębieniu, jakby nie mogąc się pogodzić z faktem, że świat dookoła poszedł do przodu. No, może tylko Nadine (Wendy Robie) jest szczęśliwa, posiadając absolutnie bezszelestne zasłony i złotą łopatę.
Cała reszta tkwi jednak w zawieszeniu czy też, używając terminologii z zawodów w siłowaniu się na rękę, w pozycji wyjściowej. Pytanie tylko, czy na pewno jest ona wygodniejsza? Patrząc na mieszkańców Twin Peaks, zdecydowanie nie. Nie wiem, czy dokładnie taka była intencja Davida Lyncha, ale mam wrażenie, że pokrętnym sposobem dostaliśmy tutaj odpowiedź na pytanie, dlaczego tak mało jest znajomych bohaterów w nowym "Twin Peaks". Po prostu wszystko u nich po staremu, a to wcale nie oznacza niczego dobrego.
Nam "twinpeaksowa" nostalgia może się kojarzyć pozytywnie, ale tutejszym bohaterom już niekoniecznie. Dla nich pozycja wyjściowa to permanentne stanie w miejscu i towarzyszący temu smutek. Można się rzecz jasna kłócić, czy to właściwe podejście i czy przypadkiem jako widzowie nie wolelibyśmy mimo wszystko częściej oglądać melancholijnych, ale znajomych twarzy, jednak jest w tym wszystkim pewna logika. Spodziewaliśmy się sentymentalnego powrotu, a Lynch na to, że nie ma do czego wracać, bo cały ten świat to jedna wielka depresja.
Co więcej, twórca nie poprzestaje tylko na wyjaśnieniu, lecz znów sobie kpi naszych oczekiwań, karmiąc nas iluzjami. Tak, ujrzenie Normy, Eda i Bobby'ego siedzących razem w Double R to piękny widok, na który zapewne czekaliście od początku serialu równie niecierpliwie co ja. Problem polega na tym, że to fałszywka. "Nic się tu nie dzieje", zapewnia Big Ed, burząc nasze idealne wyobrażenia, jeszcze zanim zdążyliśmy je na dobre zbudować. Chcieliście wiedzieć, co działo się w Twin Peaks przez 25 lat? Spójrzcie na Sarę Palmer (Grace Zabriskie) bezmyślnie oglądającą zapętlony fragment walki bokserskiej w telewizji. Jej towarzyszą w tym przygnębiającym żywocie alkohol i papierosy, inni bohaterowie mają swoje pętle, z których nie mogą się wydostać. I to nazywacie nostalgicznym powrotem?
Nie wszyscy tkwią jednak w niezbyt komfortowej pozycji wyjściowej. Niektórzy ruszyli w jeszcze gorszym kierunku, jak Audrey, do której kłótni z Charliem (Clark Middleton) wróciliśmy po tygodniu i nie, nadal nie wiemy, co powiedziała Tina. Wiemy za to, że stan pani Horne (dziwnie to brzmi, ale chyba się zgadza) jest znacznie bardziej niepokojący, niż mogliśmy się do tej pory domyślać. O ile wcześniej mieliśmy Audrey po prostu za zgorzkniałą i jędzowatą kobietę w średnim wieku, tym razem zobaczyliśmy oblicze osoby niepewnej całej otaczającej jej rzeczywistości.
Ujrzeliśmy bohaterkę z wyraźnymi problemami psychicznymi, które widać w każdym nerwowym geście i słychać w wypowiadanych roztrzęsionym głosem słowach. Kapitalnie zagrała to Sherilyn Fenn, a my możemy się tylko zastanawiać, jak to możliwe, że Audrey tak bardzo się zmieniła w zaledwie kilka chwil? Jestem przekonany, że kryje się za tym wszystkim coś więcej i kto wie, może nawet dostaniemy jeszcze odpowiedź co konkretnie.
Bo całkiem niepostrzeżenie do końca serialu (a może sezonu, w sumie wcale bym się nie zdziwił, gdyby był to kolejny Lynchowski trolling) pozostało zaledwie 5 odcinków i chcąc nie chcąc, powinniśmy się zbliżać do jakichkolwiek rozwiązań. W sumie to mieliśmy je już nawet na wyciągnięcie ręki, a właściwie to mieli je panowie detektywi Fusco, ale wyrzucili je do kosza. Frustrujące, czyż nie? Muszę przyznać, że znacznie bardziej niż oglądanie kolejnych przygód Dougiego, tym razem obejmujących nierówny pojedynek ze szklanymi drzwiami oraz zatrutą kawę i placek wiśniowy (niezatruty) w barze o u niejakiego Szymona. I wiecie co? Całkiem nieźle się to oglądało.
Począwszy od wesołego korowodu w firmie ubezpieczeniowej, poprzez wyrazy wdzięczności braci Mitchum, a skończywszy na kolejnym sukcesie niczego nieświadomego bohatera, poczucie straty czasu zwykle towarzyszące scenom z Dougiem było jakby mniejsze. Może to fakt, że kierunek, w jakim to wszystko zmierza, jest wreszcie jaśniejszy, a może po prostu Kyle MacLachlan, którego dwie twarze mogliśmy zobaczyć w swoim bliskim sąsiedztwie i rany, to naprawdę robiło wrażenie. Wcielenie dobroci w postaci do bólu naiwnego Dougiego zestawione z jego absolutnym przeciwieństwem w osobie Złego Coopera pokazało, że różnie użyte, minimalistyczne środki aktorskie mogą dawać kompletnie odmienne rezultaty. Obydwa równie dobre.
O ile jednak do wygłupów i przypadkowych sukcesów Dougiego już przywykliśmy, o tyle groteskowa sekwencja ze Złym Cooperem siłującym się na rękę z przywódcą gangu z Zachodniej Montany to coś nowego. A przy okazji bardzo Lynchowskiego, bo błyskawicznie przeskakującego od absurdalnego humoru do krwawej rozwałki. Kryminaliści (a wśród nich Richard Horne) oglądający to na niedorzecznie dużym ekranie jeszcze dodali wszystkiemu wrażenia niezwykłości. To już chyba świat w krzywym zwierciadle do kwadratu.
A może i więcej, w końcu jak zwykle w "Twin Peaks" poszczególne sekwencje nie miały ze sobą za wiele wspólnego, a gdy próbować je zestawić z poprzednimi odcinkami, wypadały wręcz bezsensownie. I przyznam szczerze, że coraz trudniej przychodzi mi stwierdzenie, że w tym szaleństwie kryje się jakaś metoda. Można wszak w taką zwątpić, gdy widzi się Dougiego wpadającego do firmy po całonocnej imprezie z braćmi Mitchum (jego zniknięcie na całą noc potwierdziła nawet Janey-E), która miała przecież miejsce 2 odcinki temu. Co w tym dziwnego? Ano to, że tydzień temu zerknęliśmy na 20 sekund do Dougiego, by zobaczyć, jak obrywa piłką od Sonny'ego Jima. Podobnie rzecz się ma ze sceną w Double R Diner i Bobbym opowiadającym o odkryciu w domu jego ojca. No to co panie Lynch, ktoś zaspał przy montażu, czy to jednak geniusz, którego nie rozumiemy?
Nie chce mi się wierzyć w pierwszą wersję, niechlujstwo to jednak zbyt duże, by mogło ot tak przejść, ale nie kupuję też drugiej. Najbardziej prawdopodobna wydaje mi się po prostu czysta złośliwość Lyncha, który musi się świetnie bawić, patrząc jak krytycy i widzowie próbują znaleźć klucz do układanki, która nie ma rozwiązania. Tak, wiem, że za chwilę mogę to odszczekiwać, doceniając błyskotliwy pomysł z różnymi czasoprzestrzeniami lub czymkolwiek innym (w tym odcinku teoria, że w "Twin Peaks" dzieje się coś dziwnego z czasem też ma swoje podparcie – zwróćcie uwagę na ostatnią scenę z Big Edem i jego odbiciem w szybie, zupełnie do siebie nie pasują), ale na ten moment odbieram to jako zwyczajny żart.
A czy z żartu wyłoni się wreszcie sens i historia (no dobra, zakończenie historii), której będziemy mogli przyklasnąć? Odpowiedź nadal jest dokładnie taka sama jak po wcześniejszych odcinkach – może tak, a może nie. Zbiór sekwencji i pojedynczych scen (nie wspominałem jeszcze o rozmowie Tima Rotha i Jennifer Jason Leigh o Mormonach, perełka) z tego tygodnia uważam za bardziej udany niż poprzedni, mam nadzieję, że Norma nie da się polityce franczyzowej i placki w Twin Peaks pozostaną cholernie dobre, a na koniec zostawiam Was ponownie z Jamesem Hurleyem, tym razem w wersji 25 lat starszej. Równie płaczliwej i do szlochu skłaniającej co poprzednia.