Przyłącz się albo giń. "Gra o tron" – recenzja 5. odcinka 7. sezonu
Marta Wawrzyn
14 sierpnia 2017, 21:12
"Gra o tron" (Fot. HBO)
Nowe sojusze, ważne decyzje i nasze ulubione teleportacje. Odcinek "Eastwatch" nie jest tak spektakularny jak jego poprzednik, ale za to przetasowuje bohaterów i oferuje lekcję Realpolitik w stylu Westeros. Spoilery!
Nowe sojusze, ważne decyzje i nasze ulubione teleportacje. Odcinek "Eastwatch" nie jest tak spektakularny jak jego poprzednik, ale za to przetasowuje bohaterów i oferuje lekcję Realpolitik w stylu Westeros. Spoilery!
"Niedaleko pada jabłko od jabłoni" – chciałoby się powiedzieć, obserwując poczynania Daenerys Targaryen, która puściła z dymem armię Jaimego Lannistera, pozwoliła Dothrakom plądrować zwłoki i na tym bynajmniej nie zakończyła. Z dymem poszedł jeszcze ród Tarlych, który w dwuosobowym składzie postanowił sprawdzić na własnej skórze, czy mówiąc "Przyłączcie się do mnie albo gińcie", samozwańcza królowa rzeczywiście ma to na myśli. Miała, co musiało napełnić grozą nie tylko fanów człowieka o imieniu Dickon, ale też najbliższych doradców Dany.
Varys z Tyrionem (których popijawa na schodach pod tronem w Smoczej Skale miała świetny klimat, zwłaszcza że panowie pili na smutno) wiernie wypełniają swoje obowiązki, ale coraz bardziej boją się, że ich nadzieja na pokój w Westeros przemienia się w Szaloną Królową, godną następczynię swego ojca. Tyrion przechadzający się z przybitą miną pośród popiołów, które zostały z jego rodzinnego wojska, to jeden z najbardziej przygnębiających widoków tego odcinka. Prawą ręką Dany targają poważne wątpliwości, na które nie pomaga nawet morze wina. Bo jak przekonać siebie, że stoisz po dobrej stronie, kiedy obserwujesz z bliska totalną anihilację, następnie udzielasz rozsądnej rady, a szefowa i tak robi swoje? Tyrion, z wszystkimi swoimi przywarami, od zawsze był jednym z najbardziej ludzkich postaci w "Grze o tron". Tylko czy aby na pewno nie zaprowadziło go to na manowce? On sam już tego nie wie, a i my mamy prawo odczuwać pewne wątpliwości co do strategii obranej przez Dany w "The Spoils of War".
Podobnie jak Tyrion, mamy prawo odczuwać sprzeczne emocje, ale odrzucając wszystkie emocje na bok, możemy powiedzieć, że właśnie dostaliśmy lekcję Realpolitik w stylu Westeros, bardzo ładnie zresztą wyłożoną przez Dany Jonowi. Czas zapomnieć na chwilę o moralności, bo póki co liczy się skuteczność. Występowanie z pozycji siły jest konieczne, inaczej nie będą cię słuchać. A jeśli nie będą cię słuchać, to nic nie zdziałasz. Dlatego śmierć Dickona i jego ojca – których Tyrion próbował uratować przy pomocy prostego argumentu: "Nie możesz wyrżnąć wszystkich rodów w Westeros" – nie może być postrzegana w kategoriach etycznych. Obaj dostali wybór. Obaj wybrali śmierć i ją dostali. Kropka, przejdźmy do następnego punktu programu.
Zwolenniczką Realpolitik zdecydowanie jest także Cersei, przyszła matka kolejnego złotowłosego dziecięcia Jaimego (prawdziwego bądź zmyślonego) i właścicielka najlepszych uszu i oczu w Królewskiej Przystani. Oczywiście, że w takim momencie jak ten ona przyjmie propozycję rozejmu. I oczywiście, że dniem i nocą będzie się zastanawiała, jak przechytrzyć przeciwniczkę. A jeśli stanie przed wyborem: walczyć i umrzeć bądź poddać się i umrzeć, bez wahania postawi na to drugie. Na razie jednak wierzy, że pokona wszystko i wszystkich: umarlaków, smoki i ich królowe.
Bohaterka, która na przestrzeni sześciu sezonów wiele razy zagrała nieczysto i postąpiła niemoralnie, brzmi wiarygodnie, kiedy mówi, że jest gotowa na wszystko, a jeśli będzie musiała odejść, to zamierza zachować swój honor. W tym momencie Cersei stanowi prawdziwe wcielenie siły i dumy, a i jej skuteczność dobrze znamy. Jaimego ma prawo przejść zimny dreszcz, kiedy jego królowa, siostra i kochanka w jednym szepce mu na ucho: "Nigdy więcej mnie nie zdradzaj". Podobnie jak Daenerys, ta kobieta potrafi spełniać swoje groźby, każdy jej uścisk może okazać się morderczym.
No właśnie, Jaime. Jego kąpiel w absurdalnie głębokiej sadzawce to najbardziej niepotrzebny cliffhanger w historii serialu, w końcu nikt z nas ani przez sekundę nie uwierzył w jego śmierć. Łatwiej już było uwierzyć w to, że w takiej zbroi da się pływać, zwłaszcza z pomocą – tu też potwierdziły się fanowskie przypuszczenia – wiernego Bronna, pracownika miesiąca rodu Lannisterów i najlepszego komika w Westeros.
Jaime musiał przeżyć, choćby po to, aby jednak wydusić z siebie prawdę o udziale Lady Olenny w śmierci Joffreya (spodziewałam się większego dramatu przy tej okazji), a następnie móc spotkać Tyriona i go z miejsca nie udusić. Spotkanie braci, którzy zawsze pałali do siebie sympatią, a teraz stoją po dwóch stronach barykady, było zaskakująco krótkie i pozbawione napięcia – a pamiętajmy, że dla Tyriona to była szalenie niebezpieczna misja, w końcu wchodził do jaskini lwa, a dokładniej lwicy, która chce go zabić – ale prawdopodobnie owocne. Nie dlatego, że Jaime da radę do czegoś przekonać Cersei, tylko dlatego, że Cersei ma teraz lepszy wgląd w sytuację i może zacząć planować kilka ruchów naprzód. Z Jaimem u boku, który po tym jak usłyszał o ciąży, powinien znów zrobić się trochę bardziej potulnym bratem, kochankiem i poddanym (to, czy ciąża jest prawdziwa, czy urojona, jest już inną kwestią).
Obecna królowa zdecydowanie jest bardziej wytrawnym strategiem niż ta, która chce jej tron odebrać, co raczej jej nie uratuje, ale za to sprawia, że bardzo dobrze patrzy się na wszelkie sceny z nią w roli głównej. Kiedyś widzowie jej nienawidzili, dziś sytuacja zmieniła się o 180 stopni, bo z jednej strony widzimy jej siłę, dumę i inteligencję, a z drugiej, wydaje się mocno niesprawiedliwe, że wszystko, co ta kobieta zaplanuje, da się w parę minut obrócić w niwecz za pomocą smoka. Lannisterowie po raz pierwszy są tą słabszą stroną, co sprawia, że zaczynają budzić cieplejsze uczucia. A jednocześnie trudno nie kibicować Dany, Jonowi i "wspaniałym bestiom", bo Realpolitik swoją drogą, ale moralność wciąż jest po ich stronie.
Pośród dziesiątek ważnych scen w odcinku "Eastwatch" znalazło się miejsce i na taką, w której Jon zajrzał w paszczę smoka, przezwyciężył naturalny lęk i dziecię Daenerys pogłaskał. Ta zaś wyglądała na mocno zaskoczoną, że dziecię reaguje tak potulnie. Być może to sugestia, że to właśnie ona pierwsza dowie się prawdy o pochodzeniu Jona, zanim on sam będzie w stanie ją odkryć. Podczas wspólnego romantycznego spaceru po plaży lub/i kolejnej poważnej narady Dany wyraziła także zainteresowanie tym, co Davos powiedział o sztylecie wbitym w serce Jona. Na szczęście Króla Północy uratowało przybycie kolejnego ważnego gościa, Joraha Mormonta, całego, zdrowego i gotowego służyć swojej pani (co ta przyjęła z radością i wdzięcznością).
Patrząc na to, w jakim kierunku szły narady z tego odcinka, można odnieść – zapewne mylne – wrażenie, iż może jednak wszystko będzie dobrze. Biali Wędrowcy zostaną pokonani, po tym jak wszyscy sprzymierzą się przeciwko nim. Cersei odejdzie w glorii chwały, tak jak na to zasłużyła. Dany i Jon zasiądą razem na tronie i będą rządzić długo i szczęśliwie, a w całym kraju zapanuje pokój (tym, że ona jest jego ciotką, chwilowo nie musimy się przejmować). To dopiero byłby trolling ze strony George'a R.R. Martina!
Nie spodziewam się jednak, żeby do niego doszło, bo wystarczy spojrzeć na inne wątki, aby stracić wszelką nadzieję. Ot, choćby rodzeństwa Starków, które wreszcie jest razem, po tym jak każde z nich tułało się przez kilka sezonów po różnych częściach serialowego świata, przeżywając koszmarne przygody. I choć teoretycznie stanowią siłę, której nie da się pokonać – Król Północy, który przeżył własną śmierć, potężny warg, mała zabójczyni i chłodna, rozsądna pani Winterfell – w praktyce niewiele wystarczy, abyśmy zobaczyli, jak obracają się przeciwko sobie.
Kiedy już zapomnieliśmy o napięciach pomiędzy Sansą i Jonem, zrobiło się gorąco na linii Sansa – Arya, a we wszystko wmieszał się jeszcze Littlefinger, który jak zawsze uprawia własną grę. Żmijowaty spin doctor rozgryzł, jak najłatwiej coś ugrać: zwracając przeciwko sobie dwie siostry, które tak długo się nie widziały i tak bardzo się zmieniły, że nie potrafią patrzeć na siebie nawzajem ze stuprocentową ufnością. List, w którego posiadaniu znalazła się Arya, został napisany przez Sansę do Robba w 1. sezonie. Dziewczyna praktycznie wyrzekła się w nim swojej rodziny, nazwała ojca zdrajcą, oznajmiła, że Lannisterowie traktują ją dobrze i najlepiej będzie, jeśli brat przyjedzie do Królewskiej Przystani i ogłosi się ich poddanym. Arya właśnie to dorwała w swoje ręce i nie wie, że jej siostra napisała to pod przymusem. Pytanie brzmi, w co uwierzy i czy wejdzie prosto w pułapkę przyszykowaną przez Littlefingera, który jest mistrzem w zabawach w kotka i myszkę.
Podczas gdy Sansa i Arya spędzają czas w Winterfell w coraz bardziej wrogiej atmosferze, Jon, który otrzymał kruka od Brana z informacją, że armia Nocnego Króla jest coraz bliżej, zajmuje się geopolityką, bezpieczeństwem narodowym i niezwracaniem uwagi na zaloty ze strony Daenerys. I jak zwykle na teoretyzowaniu się nie kończy, bo to za sprawą Króla Północy rusza za Mur ekspedycja, której siódemka barwnych uczestników prezentuje się co najmniej intrygująco.
Jest wśród naszych Siedmiu Wspaniałych Jon, jest Jorah Mormont, jest Gendry – który powrócił do serialu po latach i okazało się, że wcale nie wiosłował przez cały ten czas, tylko uczył się operować młotem – a do tego mamy jeszcze Ogara, Tormunda oraz Thorosa z Myr i Berica Dondarrion. Dzieli ich wszystko, a to, jakim cudem stworzyli drużynę, uzasadniono bardzo, ale to bardzo skrótowo. No ale skoro łączy ich wszystkich to, że wciąż jeszcze oddychają…
Celem misji jest udowodnienie ważnym personom w Westeros, że Biali Wędrowcy istnieją naprawdę. Podobny cel przyświeca Samowi, który od zawsze chciał być maestrem w Cytadeli, a teraz zmienia zdanie, widząc, jak ci wszyscy mędrcy uznają za teorię spiskową to, co dla niego nie jest przedmiotem wiary, tylko faktem. Faktem, którego doświadczył na własnej skórze.
Sam pakuje więc rodzinę i pod osłonę nocy opuszcza Cytadelę, nie zdając sobie kompletnie sprawy z tego, że chwilę wcześniej Goździk przeczytała mu bardzo istotną informację. Małżeństwo Rhaegara Targaryena zostało anulowane i poślubił on inną kobietę – zapewne Lyannę Stark – w Dorne. Wiecie, co to oznacza: Jon Snow nie jest żadnym bękartem, tylko pełnoprawnym synem rodu Targaryenów, który jak najbardziej może rościć pretensje do Żelaznego Tronu. I w żadnym razie nie musi klękać przed Daenerys, równie dobrze może ją poprosić o to samo. Ba, być może to ona powinna klękać przed nim, w końcu Rhaegar był pierwszy w kolejce do tronu. Zgódźmy się, że prędzej czy później oboje jakieś klękanie przed sobą nawzajem zaliczą, i to zapewne w sytuacji mniej oficjalnej, niż Dany by teraz chciała.
Podsumowując, w tym tygodniu "Gra o tron" dała nam kilka cennych lekcji Realpolitik, zafundowała jeden porządny powrót po latach, zabrała nas za Mur z siódemką nietypowych sojuszników i potwierdziła prawa Jona Snowa do tego, aby to przed nim klękano. Całkiem nieźle jak na "mniej spektakularny" odcinek, prawda?