To jest ewolucja! "Orphan Black" – recenzja finału serialu
Mateusz Piesowicz
14 sierpnia 2017, 19:02
"Orphan Black" (Fot. BBC America)
Nierówny, ale ostatecznie satysfakcjonujący – tak pokrótce można opisać ostatni sezon "Orphan Black", który zakończył się bardzo emocjonalnym finałem. Uwaga na spoilery!
Nierówny, ale ostatecznie satysfakcjonujący – tak pokrótce można opisać ostatni sezon "Orphan Black", który zakończył się bardzo emocjonalnym finałem. Uwaga na spoilery!
Niczego innego niż wielkich emocji się jednak nie spodziewałem po ostatnim odcinku serialu, który zwroty akcji i dramatyczne rozwiązania miał wpisane w swoje DNA od samego początku. Tym bardziej, że w 5. sezonie, a już zwłaszcza w jego drugiej połowie, twórcy na dobre przypomnieli sobie o najmocniejszych stronach swojego dzieła i w pełni skupili na nich uwagę. Mowa rzecz jasna o klonach, których historia dostała w praktyce aż dwa zakończenia.
Pierwsze, trzymające wysokie tempo, wyładowane akcją i sporą dozą brutalności to "Orphan Black" w pigułce. Sarah i rodząca Helena w samym sercu Neolucji, błądzący gdzieś samotnie po ciemnych korytarzach Art, wrogowie czający się za każdym rogiem, dynamicznie rozwijająca się sytuacja i do tego wszystkiego stale rosnące napięcie, że za chwilę coś znów pójdzie nie tak. Nie wiem jak Wy, ale ja nie mogłem się pozbyć nieustannej obawy o kogoś z trójki bohaterów (chyba najbardziej o Arta jako o "najłatwiejszego" do uśmiercenia). W końcu to "Orphan Black", pamiętacie tu jakieś szczęśliwe zakończenia?
Ja nie, więc tym bardziej cieszy mnie fakt, że tragicznego finiszu historii nie było. Było za to rozwiązanie piekielnie emocjonujące (ekranowe porody to standard, a jednak tutejszy miał w sobie coś niezwykłego), a przy tym bardzo wzruszające. Udowadniające jeszcze raz, że "Orphan Black" może być wielką gonitwą wypełnioną masą skomplikowanego, naukowego słownictwa, ale niepozbawioną serca. Pod powłoką sensacyjnego science fiction zawsze kryła się tu przecież całkiem zwyczajna historia skupiona wokół Sary, Cosimy, Heleny i Alison, czyli bohaterek, które jak mało kto zasługiwały na happy end. I powiem Wam, że to po prostu niesamowicie miłe uczucie widzieć, że nareszcie go otrzymały.
Tak samo musieli pomyśleć twórcy, którzy po zaserwowaniu nam trzymającej na krawędzi fotela połowy odcinka powiedzieli dość. Koniec napięcia, koniec akcji, koniec dręczącego poczucia niepokoju. W momencie, gdy Helena wydała na świat bliźniaki, a my mogliśmy już swobodnie popłakać się ze wzruszenia razem z bohaterami, zasłużonego końca dobiegło sensacyjne "Orphan Black". Historia dostała jednak pokaźny epilog w postaci "Orphan Black" o dramatycznym obliczu i choć stawka wydarzeń wyraźnie spadła, skala emocji okazała się nawet większa.
Bo nikt nie ma chyba wątpliwości, że tym, co tak skutecznie przyciągało do tej historii, była zawsze Sarah i jej siostry. Dookoła mogły dziać się niestworzone rzeczy, a cały świat mógł się chwiać w posadach, gdy szalonym naukowcom zamarzyły się role bogów, lecz i tak niezmiennym punktem odniesienia były "nasze" klony. Widać to było także w tym sezonie, który, choć ujawnił tożsamość głównego czarnego charakteru, najbardziej zapadał w pamięć czym innym. Walczącą o życie Cosimą, ustalającą właściwe priorytety Alison, przechodzącą wewnętrzną metamorfozę Rachel, chroniącą nienarodzone dzieci Heleną i wreszcie przeżywającą utratę matki Sarą.
Brak właściwej żałoby po Pani S (Maria Doyle Kennedy, dla której twórcy i tak znaleźli miejsce w finale) ze strony najbliższej osoby nie mógł przejść bez echa, nic więc dziwnego, że żal w końcu Sarę dopadł. Tym gorzej dla niej, że skumulował się ze strachem przed przyszłością i obawą o to, co będzie, gdy wszyscy przeciwnicy zostali już pokonani. Czy w tym świecie jest w ogóle miejsce na normalność? Czy Sarah Manning może wieść zwykłe życie, w którym nie trzeba już uciekać, gonić lub szukać odpowiedzi? Zadać takie pytania na sam koniec serialu, który wcześniej do podobnych refleksji nie przyzwyczajał i jeszcze znaleźć na nie zadowalające odpowiedzi to nie lada wyzwanie, któremu twórcy "Orphan Black" sprostali z podniesionym czołem.
Pewnie, że wdarło się w to wszystko sporo sentymentalizmu, a nawet szczypta tandety (montaż rodzącej Heleny i Sary), ale kogo to obchodzi? Liczy się, że wszystko tutaj zagrało perfekcyjnie, uderzając dokładnie w te nuty, w które powinno i dając do zrozumienia, że cokolwiek by się nie działo, trzymając się razem, bohaterki stawią czoło każdemu wyzwaniu. Sara mogła stracić bliską osobę, ale po drodze zyskała siostry i nie ma mowy, by kiedykolwiek została sama. Idealnym podsumowaniem tego wszystkiego była zatem scena z bohaterkami czytającymi pamiętnik Heleny (sam nie wiem, czy bardziej podoba mi jego tytuł, czy komentarz Alison do niego) – jeden z tych momentów, które już zawsze będą się kojarzyć z "Orphan Black".
Serialem, który zatoczył pełne koło, zaczynając od Sary spotykającej samą siebie na dworcu. Sami przyznacie, że dziś brzmi to jak bardzo odległa historia. Taka, która otrzymała nie jedno, czy dwa, ale kilka wspaniałych w swojej prostocie zakończeń. Złowroga organizacja została pokonana, międzynarodowy spisek wyszedł na jaw, a obłąkany typ skończył z roztrzaskaną czaszką, ale żadne z tych wydarzeń nie było równie satysfakcjonujące, jak widok szczęśliwych bohaterek. Heleny wsuwającej hamburgera z dżemem i nazywającej swojej dzieci Purple i Orange (mogło tak zostać, pasowałoby to do niej jak ulał); Alison i Donniego będących tak samo pokręconą parą jak zwykle; zakochanej Cosimy latającej po świecie ze szczepionkami i leczącej wszystkie swoje 274 siostry (idę o zakład, że Tatiana Maslany każdą zagrałaby perfekcyjnie) i wreszcie Sary, która po prostu została w domu.
Lepszego zakończenia nie potrafię sobie dla niej wyobrazić. Po latach ciągłej walki przyszła dla Sary pora, by skończyć z ucieczką, życiem w strachu i pod nieustanną kontrolą. W domu, w którym ktoś umarł, ale w którym nie ma już miejsca na śmierć. Jest za to przestrzeń do życia, radości i zwykłej codzienności, nawet jeśli ta bywa trudna i czasem wymaga tak prozaicznych czynności, jak uzupełnienie lodówki. Sarah dała radę Neolucji, to i z rzeczywistością sobie poradzi, zwłaszcza mając wsparcie takiej rodziny.
Nam zostaje natomiast poczucie spełnienia – bywały finały głośniejsze i efektowniejsze od tego, ale o niewielu można powiedzieć, by trafiły idealnie w sedno. Twórcy "Orphan Black" tej sztuki dokonali, słusznie zakładając, że ich serial zapamiętamy prędzej z pełnych emocji drobnostek, jak pieszczotliwie używane słowa "chicken" i "meathead", niż z kolejnych sensacyjnych zwrotów akcji.
Porzucenie ich na sam koniec było więc strzałem w dziesiątkę, a postawienie na ostrożny optymizm w życiu bohaterek wybrzmiało tu mocniej, niż najbardziej ekscytujący z możliwych cliffhangerów. Dość już ich dostaliśmy i my, i siostry, kolejny był zwyczajnie niepotrzebny. Rewolucja przegrała z ewolucją i trzeba się z tego cieszyć.