Do lasu i jeszcze dalej. "Twin Peaks" – recenzja 14. odcinka
Mateusz Piesowicz
15 sierpnia 2017, 19:02
"Twin Peaks" (Fot. Showtime)
Wyjątkowo mało poszatkowany jak na swoje standardy był najnowszy odcinek "Twin Peaks". Czy to znaczy, że wreszcie było normalnie? O nie, ani trochę! Uwaga na spoilery.
Wyjątkowo mało poszatkowany jak na swoje standardy był najnowszy odcinek "Twin Peaks". Czy to znaczy, że wreszcie było normalnie? O nie, ani trochę! Uwaga na spoilery.
Cztery odcinki do końca sezonu to całkiem sensowny moment, by zacząć prowadzić poszczególne wątki w kierunku finałowych konkluzji. Jest jeszcze dość czasu, by potrzymać widzów w napięciu w najistotniejszych kwestiach, ale pomniejsze historie mogą zmierzać ku końcowi, wzmacniając przy okazji fundamenty pod iście wybuchowy finał. Większość serialowych twórców trzyma się tych zdroworozsądkowych reguł przynajmniej w pewnym stopniu, ale jak wiadomo, David Lynch to nie jest "większość".
Wydaje się jednak, że nawet on musi w jakimś momencie ulec i pozwolić podporządkować swoją wyobraźnię prawidłom serialowego opowiadania. Przesłanki, że tak się rzeczywiście dzieje, w przypadku "Twin Peaks" dostawaliśmy już od jakiegoś czasu i 14. odcinek tylko je potwierdza – ta historia naprawdę dokądś zmierza, a punkt przecięcia się poszczególnych linii fabularnych nie jest już tylko niewyraźną plamą na horyzoncie. To całkiem konkretne miejsce, pomimo tego że prowadzące do niego ścieżki nadal są owiane tajemnicami.
Nie robię sobie wielkich nadziei, że poznamy ich wszystkich (albo którejkolwiek) wyjaśnienie. Szczerze wątpię również, by udało się Lynchowi znaleźć satysfakcjonujące powody, dla których fundował nam krótkie wizyty u nieznanych bohaterów, by potem kompletnie ich zignorować. Mam jednak coraz większe przekonanie, że Kyle MacLachlan nie kłamał i "Twin Peaks" zacznie w końcu mieć sens. Coraz więcej osób kręcących się wokół zagwozdki dwóch Cooperów to tylko jedna z przesłanek, które pozwalają tak sądzić.
Bez wątpienia jednak największa, bo nasi znajomi agenci FBI wydają się już dosłownie o krok od połączenia ze sobą faktów i zrozumienia, co się naprawdę wyprawia. A wystarczył do tego jeden telefon do biura szeryfa w Twin Peaks (też się dziwię, że Lucy była tam przez te wszystkie lata), wyjaśnienie pochodzenia Niebieskiej Róży (lub jak wolicie tulpy) i odkrycie, że Diane jest związana z całą sprawą jeszcze bliżej, niż mogliśmy sądzić. Ech, panie Lynch, naprawdę nie mogliśmy się o tym dowiedzieć ładnych kilka godzin wcześniej?
Jak widać nie, choć sami pomyślcie – całej sprawy by nie było, gdyby Diane choć raz zobaczyła się w ostatnich latach z przyrodnią siostrą. Rodzina to podstawa, chciałoby się powiedzieć. No ale zostawmy już to, niezręczne familijne spotkania dopiero przed nami (chyba że Diane wie więcej, niż mówi). Za sobą mamy natomiast klimatyczny paryski sen z Monicą Bellucci w roli głównej, na który mógł wpaść tylko David Lynch. Zatrudnić włoską gwiazdę po to, by napić się z nią kawy w krótkiej, onirycznej scenie? Nazywajcie to jak chcecie, dla mnie to po prostu skuteczna wymówka, by móc spędzić z aktorką kilka chwil.
Nie narzekam jednak, wszak co jak co, ale sekwencje snu wychodzą Lynchowi lepiej niż dobrze i nie inaczej było tym razem. Padające zaś pośrodku tego wszystkiego zdanie: "Jesteśmy jak śniący, który śni i żyje w swoim śnie", wydaje się mówić o "Twin Peaks" więcej, niż wszystko, co do tej pory widzieliśmy. Pytanie tylko, kto jest tym śniącym?
Nasuwająca się odpowiedź to oczywiście Dale Cooper uwięziony w ciele Dougiego Jonesa, ale w gruncie rzeczy możemy to odnieść do samych siebie. Bo czyż oglądanie "Twin Peaks" nie przypomina długimi fragmentami snu, w którym przecież żadne zasady nie obowiązują? Snu albo nawet snu we śnie, bo tak chyba można określić sekwencję z "Ogniu krocz za mną", jedyny sposób, by nieodżałowany David Bowie jednak pojawił się na ekranie. A na tym oderwane od rzeczywistości cuda wcale się nie skończyły. Ba, jeszcze nawet nie weszliśmy do lasu.
Wycieczka do Pałacu Królika, choć dla Bobby'ego miała głównie wymiar sentymentalny, dla reszty (Andy'ego, Hawka i Franka) stanowiła zagadkę, dla nas zaś powód do lekkiego niepokoju. Wiadomo przecież, że w lasach, a już zwłaszcza tych w okolicy Twin Peaks, dzieją się niestworzone rzeczy. Z pewnością nie takie, na które przygotowana może być ekipa złożona z czwórki starszych panów uzbrojonych głównie w dostosowane do indywidualnych potrzeb kanapki. I co? I jak zwykle wszystko poszło zupełnie inaczej, niż można się było spodziewać.
Andy Brennan, proszę państwa. Bez wątpienia sympatyczny, ale zdawało się, że po latach jeszcze bardziej dziecinny i niedostosowany do roli stróża prawa facet. Postać służąca w "Twin Peaks" za swego rodzaju karykaturalną maskotkę, którą wszyscy lubią, ale nikt nie bierze na poważnie. I to właśnie on został najważniejszym bohaterem nie tylko wyprawy do lasu, ale może i kluczem do wyjaśnienia całej tej historii. Jeśli wcześniej Lynch sobie z nas kpił, to jak nazwać to?
Czemu to właśnie Andy wylądował w Białej Chacie i co się tak właściwie stało? Jedynym sensownym wyjaśnieniem wydaje się stwierdzenie, że do spotkania bohatera ze Strażakiem (Carel Struycken, czyli nasz znajomy Olbrzym, który gdy tylko się przedstawił, przestał figurować w napisach końcowych jako "???????") doprowadziła nieszczególnie zmącona myślą postawa Andy'ego. Nie mam zamiaru go wyśmiewać – chodzi tylko i wyłącznie o wpisaną w tę postać niewinność i dobroć. Andy nie jest może zbyt lotny, ale nikt nie odmówi mu szczerości i dobrych intencji. To prawdopodobnie właśnie one sprawiły, że został wybrany jako ten, który zobaczył całą prawdę. I sądząc po tym, jak się zachowuje po powrocie, zdołał ją również w jakiś sposób pojąć.
W przeciwieństwie do nas, bo choć kolejna wizyta w Białej Chacie wypadła jak zwykle urzekająco, to nie przybliżyła nas zbytnio do odpowiedzi. W zasadzie to tylko dodała nowe pytania – na przykład, kim właściwie jest pozbawiona oczu kobieta (grana przez japońską aktorkę Nae, a poprzednio widziana w 3. odcinku, gdy Cooper wracał do rzeczywistości) i jakie konkretnie niebezpieczeństwo jej grozi? Mam jednak wrażenie, że dwa światy w "Twin Peaks" są tak blisko siebie, jak nigdy dotąd, a ich ostateczne spotkanie może wreszcie przynieść jakieś rozwiązania. Czuć ewidentnie, że dzieje się coś istotnego, nawet jeśli nikt nie potrafi powiedzieć dlaczego.
Pozostaje mieć nadzieję, że Davidowi Lynchowi wystarczy czasu (optymistycznie zakładam, że chęci już ma), by nam to wyjaśnić. A sprawa wcale nie jest taka pewna, wszak pomimo tego, że oglądaliśmy już 14. odcinek i tak poznaliśmy kolejnego bohatera. I to chyba dość istotnego, skoro, jak sam twierdzi, do Twin Peaks kazał mu przybyć Strażak we własnej osobie. Mowa o niejakim Freddiem (w tej roli Jake Wardle, którego Lynch znalazł… na YouTube), którego mogliście wypatrzyć u boku Jamesa Hurleya w Roadhouse już w 2. odcinku. Wtedy jeszcze nie znaliśmy historii jego rękawicy, ani nie wiedzieliśmy, że James jednak nie jest artystą z sukcesami, a zwykłym ochroniarzem.
Nie wiem za bardzo jak i czy w ogóle te informacje wpłyną na nasze życie i szczerze powiedziawszy, szczególnie mnie to nie interesuje. Cała sprawa wygląda na kolejny wyrwany z kontekstu przerywnik i nie zmieniają tego również tajemnicze odgłosy w Hotelu Great Northern, które słyszą już nie tylko Ben Horne i jego asystentka. Jeśli już ma być dziwnie, to proszę o więcej tak odjechanych scen, jak pijąca na smutno Sarah Palmer.
Co dokładnie siedzi w głowie tej bohaterki? Wiemy tyle, że to z pewnością nie jest to nic dobrego, ma wyjątkowo duże zęby i nie lubi namolnych palantów. Nie żeby akurat ich było jakoś wyjątkowo szkoda – znacznie bardziej niepokojący jest stan pani Palmer. Zło pochodzące z Czarnej Chaty opanowało ją już chyba w stu procentach i wątpliwe, by skończyło się to dla niej dobrze.
Jakoś jednak skończyć się musi, a my z każdym tygodniem jesteśmy tego zakończenia bliżsi, nawet jeśli wskazują na to tylko nieliczne elementy. Gdzieś w "Twin Peaks" są połączenia pomiędzy poszczególnymi wątkami (nowa para w barze w tym tygodniu dyskutowała o Billym i Tinie – kłania się Audrey), co może nie jest szczytem naszych marzeń, ale lepsze to niż nic. Dodajmy do tego klimatyczne wycieczki po lesie i nieco żwawsze niż zwykle dźwięki w Roadhouse, a otrzymamy odcinek, którego zalet nie trzeba szukać ze szkłem powiększającym. I tego się trzymajmy.