Niemal fantastyczna czwórka. "The Defenders" – recenzja nowego serialu Netfliksa o superbohaterach
Mateusz Piesowicz
17 sierpnia 2017, 21:30
"The Defenders" (Fot. Netflix)
Ekipa marvelowskich superbohaterów w jednej produkcji musi wywoływać oczywiste skojarzenia. Jeśli jednak oczekujecie po "The Defenders" kolejnych "Avengersów", to lepiej szybko porzućcie to myślenie.
Ekipa marvelowskich superbohaterów w jednej produkcji musi wywoływać oczywiste skojarzenia. Jeśli jednak oczekujecie po "The Defenders" kolejnych "Avengersów", to lepiej szybko porzućcie to myślenie.
Uprzedzali o tym zresztą niejednokrotnie ludzie odpowiedzialni za netfliksowe wcielenie uniwersum Marvela, przestrzegając przed traktowaniem ich kawałka komiksowego świata jako telewizyjnej wersji filmowego giganta. I rzeczywiście, różnice są widoczne na każdym kroku, poczynając od skali, poprzez budżet, a na jakości kończąc. Logika jednak swoje, a przyzwyczajenia swoje. Były osobne opowieści o każdym z bohaterów? Były. Jest serial zbierający ich razem do wspólnej walki przeciwko wielkiemu zagrożeniu? No jest.
Trudno od takiego myślenia uciec, nawet przyjmując do wiadomości wszystkie rozsądne argumenty. Chcąc nie chcąc, siadałem więc do "The Defenders" (widziałem 4 odcinki) jak do czegoś na kształt "Avengers" w wersji (relatywnie) niskobudżetowej. Spodziewałem się zatem produkcji zrobionej według prawideł filmowego crossovera – więcej bohaterów, szybsza akcja, masa efektownych scen. I cóż, może dostanę tego więcej w drugiej połowie sezonu.
Pierwsze odcinki "The Defenders" obierają bowiem drogę charakterystyczną dla swoich poprzedników. Powoli, spokojnie, nigdzie się nie spiesząc, wprowadzają nas w świat bohaterów, przypominając, gdzie skończyli, gdy widzieliśmy ich ostatnio. W porządku, taki wstęp jest oczywiście niezbędny, ale twórcy (Douglas Petrie i Marco Ramirez odpowiedzialni też za 2. sezon "Daredevila") przedłużają go w nieskończoność, nie pozwalając wszystkim postaciom wejść w interakcję ze sobą aż do końca 3. odcinka! A jeśli oczekujecie interakcji nieograniczającej się do rozwałki grupy wrogów (swoją drogą ładnej, w stylu "Daredevila"), to musicie poczekać na kolejną godzinę.
Długo, a nawet bardzo długo, biorąc pod uwagę, że to już półmetek serialu. Gdyby jeszcze to przeciąganie miało rzeczywiste znaczenie, nie narzekałbym ani słowem. Sęk w tym, że jedynym powodem, jaki przychodzi mi do głowy, jest umożliwienie gładkiego wejścia w historię tym widzom, którzy być może dopiero od "The Defenders" zaczną swoją przygodę z Marvelem i Netfliksem. Jeśli są wśród Was, to dobra wiadomość – możecie spokojnie oglądać, wszystko dostaniecie jak na tacy.
Dowiecie się, czym jest Ręka i dlaczego Danny Rand, znany też jako Iron Fist (Finn Jones), ściga jej członków. Zobaczycie Harlem Luke'a Cage'a (Mike Colter) i gnębiące go problemy. Przekonacie się, że Jessica Jones (Krysten Ritter) zdecydowanie nie wygląda i nie zachowuje się jak synonim superbohaterki. Poznacie wreszcie Matta Murdocka (Charlie Cox), niewidomego prawnika, który akurat porzucił bieganie po ulicach w diabelskim kostiumie i zmaga się z dręczącymi go wątpliwościami. Wszystko to już wiemy i wszystko to można by wcisnąć nawet w jakiegoś rodzaju przypomnieniu poprzednich wydarzeń przed premierowym odcinkiem.
Twórcy obrali jednak inną drogę, czym przyznaję otwarcie, okrutnie mnie wymęczyli w pierwszej godzinie serialu. Pewnie, miało to swój sens, ot choćby odpowiednie wpasowanie złowrogiej Ręki i kierującej nią Alexandry (Sigourney Weaver) w wątki poszczególnych postaci, ale litości. Przerabianie po raz kolejny tego samego jest zwyczajnie nudne, zwłaszcza w historii, której nadrzędnym celem jest przecież zebranie bohaterów razem. Problem widać jak na dłoni w samym serialu, który po wyjątkowo niemrawym początku zyskuje w oczach kolejnymi odcinkami. Powód jest bardzo prosty – nasi herosi zaczęli się wreszcie spotykać.
Przesadą byłoby wprawdzie powiedzieć, że wszystko odmienia się wtedy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ale nie mam żadnych wątpliwości, mówiąc, że każda kolejna godzina z "The Defenders" wypada lepiej. Serial się ociąga, ale w końcu znajduje właściwy rytm, czując się znacznie pewniej, gdy tylko na ekranie znajdzie się chociaż dwójka superbohaterów. Ba, interakcja sprawia, że przychylniej patrzy się nawet w kierunku postaci, których własne seriale oglądało się w wielkich bólach (na pana patrzę, panie Rand).
Pomimo że twórcy nie wychodzą poza dość proste schematy (każdy bohater ma inne motywacje i osobowość, co powoduje oczywiste tarcia), trzeba przyznać, że działają one całkiem nieźle. Ot, choćby w co najmniej przyzwoicie napisanej, humorystycznej relacji Iron Fista z Luke'iem Cage'em czy w skrzących się od złośliwości komentarzach Jessiki Jones. Ba, twórcy potrafią się nawet wykazać dystansem, całkiem otwarcie wyśmiewając postać Danny'ego Randa (gdyby tak jeszcze Finn Jones był lepszym aktorem, wypadłoby to wprost idealnie). I to nawet nie jeden raz.
Śmieszki są więc w "The Defenders" stałym elementem krajobrazu, ale rzecz jasna nie byłoby tej historii bez odpowiedniej dozy dramatu. A któż dostarczy go lepiej, niż targany wyrzutami sumienia Diabeł? Daredevil już w swoim własnym serialu był zdecydowanie najpoważniejszą postacią z superbohaterskiego grona i nie zmieniło się to ani na jotę. Charliemu Coxowi z powagą jednak do twarzy, a dodanie jego wątkowi osobistego wymiaru wychodzi serialowi na dobre, bo wprowadza warstwę emocjonalną (na ile udaną to już kwestia sporna, ale jestem raczej na tak), której, przynajmniej na razie, próżno było szukać gdzie indziej.
W ten sposób doszliśmy do wspomnianej już wcześniej Alexandry i jej organizacji, która najwyraźniej jest odpowiedzialna za całe zło tego świata. Problem polega na tym, że tej ogromnej stawki w "The Defenders" specjalnie nie czuć, a sama bohaterka przedstawiona została bardzo stereotypowo. Rzuca więc złowrogie spojrzenia, patrząc na wszystkich z góry i skrywając mroczny sekret, a nawet słucha muzyki klasycznej, jak każdy szanujący się czarny charakter z wyższej półki. O roli Sigourney Weaver trudno w sumie powiedzieć coś innego niż to, że aktorka jak zwykle załatwia wszystko swoją charyzmą. Niby w porządku, jednak chciałoby się czegoś więcej.
Tym bardziej że reszta przeciwników naszej czwórki to albo bezimienni ninja (jak słusznie zauważa Jessica, to bardzo irytujące, że wszyscy dookoła znają karate), albo nowe postaci, których póki co z niczego konkretnego nie zapamiętałem. Bardzo różnie już bywało z wrogami netfliksowych superbohaterów i wygląda na to, że "The Defenders" raczej nie będą w tej kwestii chlubnym przykładem.
A czy będą w jakiejkolwiek innej? Mógłbym teraz zacząć wymieniać techniczne atuty serialu, na czele z fantastycznymi zdjęciami utrzymanymi w innej kolorystyce w zależności od postaci, która akurat wiedzie prym na ekranie (i świetnie przechodzącymi od jednego koloru do drugiego), znów niezłymi scenami walk albo pomysłową czołówką, ale powiedzmy sobie szczerze – nie na to liczyliśmy w pierwszej kolejności.
Miało nas "The Defenders" porwać historią, akcją i wspólnymi występami lubianych bohaterów, tymczasem serial wyjątkowo się z tymi konkretami ociąga. Jakby twórcy nie bardzo mieli pomysł, jak połączyć fragmenty w jedną całość, co pozwala zwątpić, czy na pewno stał za tym crossoverem jakiś precyzyjny plan. A stąd już prosta droga do pytania, czy aby efekt końcowy nie jest przynajmniej w pewnym stopniu wymuszony podpisaną dawno temu umową pomiędzy Marvelem i Netfliksem, a zakładającą powstanie czterech seriali i jednej miniserii.
Dobra wiadomość jest jednak taka, że serial się wyrabia i daje powód, by zwątpić w podejście twórców w stylu "zróbmy to i będzie z głowy". Czy to nie za mało jak na produkcję, która miała być ukoronowaniem całkiem przecież skutecznej kooperacji dwóch rozrywkowych gigantów? Zależy jak do tego podejdziemy – ja po początkowych trudnościach stwierdzam, że "The Defenders" zasłużyli na szansę. Nie, "Avengersami" nigdy nie zostaną, ale niezaprzeczalnie mają swoje atuty.
Recenzja jest przedpremierowa. "The Defenders" pojawią się w Netfliksie w piątek, 18 sierpnia.