Przyszłość jest teraz. "Halt and Catch Fire" – recenzja premiery 4. sezonu
Marta Wawrzyn
21 sierpnia 2017, 19:02
"Halt and Catch Fire" (Fot. AMC)
Jeden z najbardziej niedocenianych seriali powrócił, by znów przetasować bohaterów, zabrać nas w podróż do dzieciństwa i udowodnić, że zwykła rozmowa telefoniczna może być najbardziej fascynująca na świecie. Spoilery.
Jeden z najbardziej niedocenianych seriali powrócił, by znów przetasować bohaterów, zabrać nas w podróż do dzieciństwa i udowodnić, że zwykła rozmowa telefoniczna może być najbardziej fascynująca na świecie. Spoilery.
Premiera 4. sezonu "Halt and Catch Fire" (w Polsce 28 września na kanale AMC) to tak naprawdę dwa odcinki, "So It Goes" i "Signal to Noise", które połączono w jeden za pomocą bardzo długiej rozmowy Cameron (Mackenzie Davis) i Joego (Lee Pace) przez telefon. Mijająca się przez lata para w końcu znajduje jakieś dwie doby tylko dla siebie, a my możemy przy okazji podziwiać, jak bardzo rozwinął się serial AMC, który zna swoich bohaterów z każdej możliwej strony i ma wystarczająco dużo pewności siebie, by zrobić główną atrakcję z takiego zwykłego gadania.
No dobrze, gadanie było zwykłe tylko na pozór, bo udało się zawrzeć w tej rozmowie tysiąc cudownych rzeczy, poczynając od superważnych dla obojga emocjonalnych momentów, a kończąc na szybkim przeglądzie newsów i popkultury z tych kolejnych kilku lat, które Cameron, jak się okazało, spędziła jednak w Japonii. I wszystko to zostało ze sobą zgrabnie powiązane, bo osobiste wątki tej dwójki, jak również ich skomplikowane relacje, są bardzo ściśle powiązane z historią nowych technologii.
Gdyby ze sobą współpracowali, tak jak planowali trzy lata wcześniej – czyli w finale 3. sezonu – prawdopodobnie udałoby im się razem stworzyć przeglądarkę, która by sprawiła, że słynny Mosaic nigdy by w serialowym świecie nie zaistniał. W końcu on to człowiek, który potrafi bardzo wyraźnie zobaczyć przyszłość, zaś ona umie ją zamienić w rzeczywistość, bo rzeczywiście coś tworzy, nie tylko przetwarza (co on zresztą zauważa i czego jej zazdrości).
Ale to "Halt and Catch Fire", więc oczywiście, że wszystko w międzyczasie się poplątało i właściwie nikt nie dostał tego, czego chciał. Podczas gdy Joe zamieszkał w piwnicy, gdzie przez trzy lata zaliczał kolejne poziomy emocjonalnego dna, a Cameron znikła całkiem z radaru, Donna (Kerry Bishé) zajęła się pracą dla konkurencji – i, o dziwo, to nie ona stworzyła przeglądarkę Mosaic – zaś Gordon (Scoot McNairy) okazał się jedyną osobą zdolną pokierować nową firmą.
Te przetasowania w ekipie bohaterów są i jednocześnie nie są zaskakujące. Oczywiście, mogliśmy liczyć na to, że zobaczymy, co się działo zaraz po finale poprzedniego sezonu, ale niestety cały 4. sezon to tylko 10 odcinków, a historii do opowiedzenia zostało jeszcze prawdopodobnie bardzo dużo. Stąd konieczna była droga na skróty, przeskoczenie paru niewdzięcznych lat i wylądowanie w 1994 roku, kiedy to World Wide Web nie jest już taką nowinką, istnieje nawet kilkaset stron WWW – których adresy Joe zapisuje na karteczkach, co mi przypomniało, że też tak kiedyś robiłam ze stronami zostawionymi "na później" – i pytanie brzmi co dalej.
W tym właśnie momencie do gry mogą wejść cztery serialowe wielkie umysły, które mają to do siebie, że wcale nie myślą tak samo. Następny krok po przeglądarkach, które będą dalej udoskonalane, to wyszukiwanie i indeksowanie stron, czyli pierwsze portale internetowe (to słowo pojawia się w rozmowie Cam i Joego, tuż przed tym jak pukają do jej pokoju ze złą wiadomością od Atari w sprawie gry) i wyszukiwarki.
"Halt and Catch Fire" staje się tym samym jeszcze ciekawsze dla współczesnego widza, bo o ile budowanie komputerów, targi w Vegas czy nawet gry retro to nie jest coś, co pamięta "każdy", z przeglądarką Mosaic, pierwszymi portalami i prostymi stronami WWW mieliśmy do czynienia wszyscy (jeśli tylko mamy te 25, 30 lat). To rzeczywiście były nasze drzwi do lepszego świata, świata pełnego możliwości, za dostęp do którego płaciliśmy wtedy majątek (pamiętacie internet na impulsy?). Dlatego to, co się teraz dzieje w serialu AMC, przywołuje masę wspomnień i budzi nostalgię. "Halt and Catch Fire" ogląda się z poczuciem, że oto patrzymy, jak budują przyszłość, w której żyjemy teraz, i już choćby dlatego serial jest absolutnie niezwykły.
A to zaledwie początek, bo mówimy o produkcji, która ma coś do powiedzenia, wygląda wspaniale (kostiumy, gadżety i scenografia zawsze były świetne, ale spójrzcie też chociażby, jak pięknie słońce wpada do siedziby CalNect), jest zrealizowana z fantazją (ach, te pierwsze pięć minut, kiedy kamera śledzi Gordona! Zwróćcie uwagę, jak wykorzystano jego koszulę przy przeskoku czasowym), zna doskonale swoich bohaterów i potrafi wycisnąć z nich maksimum, a do tego jest zakochana w popkulturze i porusza się po niej z ogromną swobodą. Swobodę czuć zresztą w każdym aspekcie "Halt and Catch Fire", które dorastało i dojrzewało z sezonu na sezon, stając się serialem coraz bardziej świadomym własnych zalet i coraz lepiej je wykorzystującym.
Przetasowania wśród bohaterów są o tyle interesujące, że znów oglądamy ich w innych sytuacjach, niż przywykliśmy. Z firmy, której flagowym produktem miała być przeglądarka internetowa, wyrósł CalNect, dostawca internetu. Kierowanie nim przejął Gordon, który wygląda jakby wreszcie się pozbierał, ogarnął, przezwyciężył wszelkie problemy osobiste (tylko co z jego zdrowiem?) i w ciągu trzech lat wyrósł na całkiem sensownego szefa, zarządzającego już nie dziurą w podłodze, a zarabiającym miliony gigantem.
Równie ciekawe jest to, co się stało z Joem, który po raz pierwszy odkąd go znamy, wygląda jakby nie był w stanie sobie poradzić z tym, co zrzuciło na niego życie. Czyli z jednej strony z kolejnym wyjazdem Cameron, a z drugiej, z tym, że znów wymyślił jako pierwszy coś wielkiego i znów musi przełknąć porażkę. Lee Pace w pierwszym z nowych odcinków ma autentyczne szaleństwo w oczach, a jego nowa fryzura (oj, nie najlepiej wszyscy wyglądaliśmy w latach 90.!) tylko pogłębia wrażenie, że Joe mocno się pogubił i już nie jest tym genialnym wizjonerem/sprzedawcą, którego pamiętamy.
Donna w praktyce przeszła na ciemną stronę mocy, czego spodziewaliśmy się po niej, ale chyba nie w aż takim stopniu. OK, ma rację Cameron, kiedy mówi, że jest zdziwiona, iż to nie Donna stoi za sukcesem Mosaica – ja też jestem (oczywiście, zapewne nie mogła stworzyć w serialu Mosaica ze względów prawnych, ale rozmawiamy w tym momencie o charakterze Donny, a nie o tym, jak wygląda tworzenie seriali "od kuchni"). Nie zaskakuje mnie styl, w jakim była pani Clark kieruje firmą, sposób, w jaki zamyka usta "młodym zdolnym" oraz to, że wygląda jak milion dolarów i rzeczywiście cieszy się swoją pozycją kobiety u władzy, jednej z niewielu w tej branży. Ale fakt, że tak błyskawicznie podkrada pomysł Joego, który nonszalancko zdradza jej Gordon, to już wyższa szkoła jazdy i zarazem coś, co każe zacząć myśleć o Donnie jako o kimś w stylu serialowego czarnego charakteru.
Zaczyna się wyścig o to, kto pierwszy stworzy wyszukiwarkę internetową (zapewne jakiegoś fikcyjnego poprzednika Google), a zasady fair play dawno przestały obowiązywać. Zwłaszcza że Donna zatrudnia do tego zadania Boswortha (Toby Huss), człowieka, który zdecydowanie ma nosa i nie ma powodu udawać się na emeryturę.
Wielkie idee w branży technologicznej mają to do siebie, że często bywają podkradane, ale to tylko jedna strona medalu. Druga jest taka, że jeśli następuje rozwój w jakimś konkretnym kierunku, kilka osób jednocześnie może wpaść na niemal identyczny pomysł w tym samym momencie i zacząć go realizować niezależnie od siebie. Takie sytuacje zdarzały się i w prawdziwym życiu, i w "Halt and Catch Fire", gdzie najczęściej główni bohaterowie wpadają na genialny pomysł w niewłaściwym czasie i ich wysiłki prędzej czy później kończą się porażką.
Czy to znaczy, że Joe znów będzie musiał obejść się smakiem, za to poszczęści się działającej nieetycznymi metodami Donnie? Jej postać z sezonu na sezon staje się coraz bardziej antagonizująca, tak że w tym momencie nie wyobrażam sobie, aby nie doszło do otwartej wojny między nią, a resztą serialowej ekipy. Wyszukiwarka zapewne będzie stanowić casus belli, ale tak naprawdę zebrało się tego dużo, dużo więcej. Jak postrzegana jest Donna przez pozostałych bohaterów, pokazuje chociażby scena w domu Gordona, w której Cameron chłodno wita po latach swoją dawną partnerkę biznesową i wygląda przy tym jakby miała ochotę ukryć się za kanapą.
Drobnych dowodów na to, jak dobrze "Halt and Catch Fire" zna swoich bohaterów – i jak dobrze oni znają siebie nawzajem i jak bardzo są świadomi tego, kim są – dostaliśmy w ciągu tych dwóch odcinków całe mnóstwo (ot, choćby rozmowy Gordona i Donny, przynajmniej dopóki ta nie postanowiła go okraść). Ten najważniejszy i ostateczny to rozpoczynająca się pod koniec pierwszego odcinka i trwająca przez cały drugi odcinek rozmowa Cam i Joego, która w serialu zajęła im jakieś półtora dnia i zakończyła się w jedyny sposób, w jaki zakończyć się mogła. Ktoś pojawił się pod drzwiami kogoś drugiego.
Męża Cameron mało kto już w tym momencie pamięta, bo to zawsze był "mężczyzna przejściowy", a nie kandydat na największą miłość jej życia i ojca jej dzieci. Nie mam jednak wątpliwości, że ona starała się, chciała dobrze i pewnie nawet dałaby mu te dzieci, gdyby Matka Natura – która pewnie też jest fanką Joego – nie zaprotestowała. Nie dziwię się też, że ów mąż – wybaczycie, że nie chce mi się sprawdzać imienia? – w końcu instynktownie od niej uciekł, czując, iż nie jest dla niej tym, kim ona jest dla niego. A sposób, w jaki ta i inne ważne historie zostały opowiedziane przez telefon przez dwójkę ludzi, która za długo była rozdzielona, jest bez mała zachwycający.
To była najbardziej naturalna rozmowa na świecie, która płynęła, zmieniając lekko ton i z taką samą swobodą zatrzymując się przy kwestiach trudnych, jak i sympatycznych przerywnikach. Streszczenie newsów z początku lat 90. 'a la Joe MacMillan budzi uśmiech, chociażby ze względu na ich dobór, ich znaczenie dla nich obojga i na to, jak dzisiejszy widz musi zareagować na taki właśnie zestaw, zawierający Billa Clintona, Audrey Hepburn i nieudany atak na World Trade Center). Znalazło się też miejsce na cudowny fragment o "Bajerze z Bel-Air", opowieść o kobiecie zaatakowanej przez pszczoły, czytanie "Pigeon Feathers", zapoznanie się z Little Miss Flawless 1970 oraz wyznanie Joego, że ma 45 lat, mieszka w piwnicy, nie ma własnej rodziny i na dodatek jeszcze stracił ojca. Po którym nastąpiło jeszcze kilka wyznań wagi ciężkiej.
Choć relacje tego duetu w żadnym razie nie sprowadzały się do mieszanki seksu, przyjaźni i nutki wrogości, dopiero teraz otrzymaliśmy tak wdzięczny dowód na to, jak głębokie jest to, co ich łączy. Tak intymnej, otwartej rozmowy – trwającej prawie dwa dni! – nie mógłby tak po prostu pokazać jakikolwiek serial. To efekt budowania napięcia przez trzy sezony. To także efekt tego, że w serialowym świecie oni znają się od dekady i ciągle na siebie wpadali, tylko po to by przekonywać się, że mają zły timing. Teraz wreszcie wszystkie elementy wskoczyły na swoje miejsce. "Tak dobrze jest rzeczywiście z tobą porozmawiać" – mówi pod koniec Joe, a my tylko możemy się pod tym podpisać. Tak dobrze, że oni wreszcie ze sobą porozmawiali. I że jeszcze potrafią. Dzięki temu mogliśmy zostać świadkami czystej magii, jaką rzadko oglądamy nawet w najlepszych serialach.
Choć "Halt and Catch Fire" już od dawna nie przypomina żadnej podróbki, odcinek "Signal to Noise" nieco kojarzył mi się z "Suitcase", najlepszą rozmową w historii "Mad Men" i jedną z najlepszych w historii seriali. A kiedy Joe zapytał Cameron przy śniadaniu: "Czy wiesz, czego chcesz?", zobaczyłam Dona Drapera siedzącego w barze i jakąś panią zainteresowaną tym, czy on jest sam. W obu przypadkach pytanie brzmiało przewrotnie i tak naprawdę dotyczyło czegoś więcej niż dylematu "jajecznica czy tost" bądź drinka spożywanego samotnie albo w towarzystwie. Cameron stanęła przed ważną decyzją i w tym momencie trudno sobie wyobrazić, aby wybrała coś innego niż współpraca z Gordonem i Joem, a także młodymi talentami, takimi jak Haley (która została wymieniona – od 4. sezonu w tę do tej pory bardziej nieobecną córkę Clarków wciela się Susanna Skaggs).
Do końca "Halt and Catch Fire" zostało osiem odcinków i w tym momencie jesteśmy świadkami sformowania się dwóch drużyn, które czeka wojna o to, do kogo będzie należała nasza przyszłość. Trochę szkoda, że rozegra się ona w błyskawicznym tempie, bo to niewątpliwie serial, który spokojnie mógłby mieć sześć czy siedem sezonów. Ale z drugiej strony, zarówno ta garstka widzów, która serial uwielbia, jak i prowadzący produkcję Christopher Cantwell i Christopher C. Rogers, mają wiele powodów do radości. AMC zakochało się w "Halt and Catch Fire" tak jak my i zamawiało kolejne sezony, nawet kiedy w ogóle to się nie opłacało. To świetna sprawa, zwłaszcza w czasach kiedy ilość zaczyna wygrywać z jakością. Cieszmy się tym, póki możemy.