Nasza zima zła. "Gra o tron" – recenzja 6. odcinka 7. sezonu
Mateusz Piesowicz
21 sierpnia 2017, 21:21
"Gra o tron" (Fot. HBO)
Pamiętacie, jak zaledwie kilka tygodni temu narzekaliśmy, że akcja "Gry o tron" rozwija się zbyt wolno? Patrząc na wydarzenia z najnowszego odcinka, można się tylko na to wspomnienie uśmiechnąć. Spoilery.
Pamiętacie, jak zaledwie kilka tygodni temu narzekaliśmy, że akcja "Gry o tron" rozwija się zbyt wolno? Patrząc na wydarzenia z najnowszego odcinka, można się tylko na to wspomnienie uśmiechnąć. Spoilery.
Wypada sobie tylko zadać pytanie, jakiego rodzaju będzie to uśmiech? Ulgi, że nie musimy już patrzeć na kolejne ślimacze ruchy bohaterów? Czy może raczej bardziej nostalgiczny, z nutą tęsknoty za starą dobrą "Grą o tron", gdzie na przyspieszenie akcji trzeba było się cierpliwie naczekać? Odpowiedź tkwić będzie w dużej mierze w Waszym odbiorze odcinka "Beyond the Wall" – kolejnego stawiającego przede wszystkim na wizualny spektakl.
Zacznijmy więc od niego, w końcu wiadomo, co masowa publika lubi najbardziej. Tutaj zaś dostała tego wszystkiego na pęczki i to w najlepszym możliwym wydaniu, bo całość wyszła spod ręki Alana Taylora, a więc wysokiej klasy specjalisty od widowisk, który do serialu wrócił po pięcioletniej przerwie i pracy nad filmowymi blockbusterami. Wrócił i od razu zafundował nam masę atrakcji, na które tym razem nie musieliśmy czekać nawet do pojawienia się smoków. Wcześniej dostaliśmy wszak zapierające dech w piersiach północne widoki, równie żwawego, co martwego niedźwiedzia oraz desperacką walkę o przetrwanie pośrodku zamarzniętego jeziora. Mało?
Według twórców tak, a jako że nie ma mowy o pełnej satysfakcji z odcinka "Gry o tron" bez latających broni masowej zagłady, to i one musiały się tu zaprezentować. Pierwsze tak dosłowne w tej opowieści starcie lodu z ogniem musiało wypaść zachwycająco i tak też bez wątpienia było. Przyznaję, że pod względem emocjonalnym spopielenie tłumu umarłych nie może się równać z równie brutalną eksterminacją armii Lannisterów dowodzonych przez znane nam postaci, ale te niedostatki zostały całkiem skutecznie zagłuszone przez efekt końcowy. Jak się okazało, smoki w liczbie trzech rzeczywiście służą do tego, by przynajmniej jednego można było odstrzelić – wystarczyło tylko znaleźć skuteczniejszego oszczepnika niż Bronn.
Nie pozostaje mi zatem nic innego, niż jeszcze raz podzielić się oczywistością: "Gra o tron" pod względem spektakularności odjechała telewizyjnej konkurencji na lata świetlne (w sumie to sporej części kinowej również). W "Beyond the Wall" potwierdzała to na różne sposoby, przebierając sekwencjami, których oglądanie na małym ekranie jest wręcz marnotrawstwem. Nacieszyli oczy zarówno miłośnicy majestatycznych widoków, jak i ci ceniący brutalną, ale zrobioną z pomysłem rozwałkę. Najprościej rzecz ujmując, dostaliśmy po prostu kolejny przedostatni odcinek sezonu, od którego nie dało się oderwać wzroku i którego długo nie zapomnimy.
A teraz do rzeczy. Bo tak jak oczywistością jest, że zafundowano nam genialne widowisko, tak samo trzeba stwierdzić, że ilość wylewających się przy tym z ekranu uproszczeń i czystej fabularnej głupoty przekroczyła niepokojący poziom. Nie jestem z tych, którzy wyrzucają serialowi każdą logiczną dziurę, potrafię przymknąć oko nawet na te większe, jeśli tylko w zamian twórcy oferują angażującą historię. Może być nawet oparta w całości na tanich chwytach – póki emocji jest tyle, że zapominam o całej reszcie, mniejsza o środki. "Beyond the Wall" przekroczyło niestety pewną granicę i nie mam bladego pojęcia, co leży za nią.
A wszystko zaczęło się jeszcze tydzień temu od nieszczęsnego planu schwytania umarłego i doprowadzenia go przed oblicze Cersei. Wtedy brzmiało to co najmniej dziwnie i dawało wątpliwe szanse powodzenia, ale w porządku – zaufajmy twórcom, udowadniali już przecież, że wiedzą, o co chodzi w tej robocie, czyż nie? Tak właśnie pomyślałem i na początku tego odcinka byłem nawet przekonany, że znów im się uda. Wyprawa naszych Siedmiu Wspaniałych przebiegała wszak bez problemów, a naprędce sklecona drużyna miała w sobie tyle charyzmy i uroku, że można by nimi obdzielić połowę Westeros. Co z tego, że ich plan nie ma sensu, skoro jest pretekstem do obśmiania biednego Gendry'ego czy posłuchania rozmowy Tormunda z Ogarem o jego wymarzonej kobiecie?
Był luz, był humor, ale nie zabrakło też odrobiny emocji czy niemal filozoficznej rozmówki o powodach, dla których się walczy. Czuło się coraz bardziej opadającą na ramiona naszych bohaterów czarną chmurę niepokoju, czuło się też, że dla niemal każdego z nich wypowiadane właśnie słowa mogą być ostatnimi. I wtedy scenarzyści postanowili iść za jedną z mądrości Tormunda. Nie, nie tę o sposobach przeżycia na północy, lecz tą mówiącą, że lepiej dobrze walczyć, niż mieć rozum. Niewątpliwie w pewnych okolicznościach się to przydaje, ale gdy na twojej głowie spoczywa los opowieści śledzonej przez miliony ludzi, to powinieneś jednak skuteczniej robić z niej użytek.
Jak skuteczniej? Ot, choćby nie wysyłając bohaterów na misję, która szybko z "dziwnej" stała się zwyczajnie niedorzeczną. Nadal piekielnie efektowną i jeszcze w miarę emocjonującą, ale poza tym naginającą wszelkie zasady zdrowego rozsądku i, co gorsza, fabularnego porządku. Weźmy zaatakowaną grupę umarłych – po zabiciu Białego Wędrowca padli wszyscy (rozsądnie, stworzono sposób na ostateczne zakończenie wojny) oprócz jednego, bo ten akurat był potrzebny. Tak, można to uzasadnić, ale takie scenariuszowe wygodnictwo nigdy nie wygląda dobrze.
A na nim się nie skończyło. Pomówmy na przykład o emocjach. Wspominałem, że stały na przyzwoitym poziomie, ale w gruncie rzeczy te największe umarły dość szybko, czyli w chwili, gdy odkryliśmy, że nasza siódemka to tak naprawdę Siedmiu Wspaniałych i kilku bezimiennych stanowiących mięso armatnie. Zamiast więc nieustannie drżeć o los kogoś, kogo znamy, oglądaliśmy sobie ze spokojem jak jeden anonim za drugim schodzili z tego świata ku uciesze łaknącej krwi i trupów widowni. Ale, ale, przecież ktoś zginął, prawda? Tak, Thoros z Myr zamarzł na śmierć (swoją drogą paradoksalna śmierć dla Czerwonego Kapłana). No szkoda, będzie mi brakować jego kilkuminutowych (jak dobrze poszło) występów.
Nie chodzi o to, by koniecznie zabijać kluczowe postaci, a tylko i wyłącznie o przekonujące utrzymanie napięcia na wysokim poziomie. Tymczasem od jakiegoś czasu twórcy serialu robią to w sposób całkowicie sztuczny, a to karmiąc nas cliffhangerami, które i tak nie skończą się niczym tragicznym, a to stawiając bohaterów na granicy życia i śmierci, tylko po to, by zaraz ich stamtąd wyciągnąć (Jon i Tormund w tym odcinku). "Gra o tron" zrobiła się pod tym względem straszliwie przewidywalna.
Podobnie rzecz się ma z wykorzystywaniem innych skutecznych, lecz tandetnych chwytów narracyjnych. Ocalenie w ostatniej chwili ma sens, proszę państwa, i jest niezwykle skutecznie stosowane w kinematografii od ponad stu lat, ale nie da się tego zrobić hop-siup. To znaczy da się, ale efekt będzie odwrotny od zamierzonego i wprowadzi wesołość do fabuły, w której nie powinno być na nią miejsca. Można tylko wybierać, co jest bardziej absurdalne. Fakt, iż kilkuletni trening wioślarski Gendry'ego na tyle wzmocnił mu kondycję, że został sprinterem i długodystansowcem w jednym? Kruk podróżujący z prędkością światła? Jeszcze szybsza Daenerys? Czy może raczej to, że w tym czasie umarli łaskawie poczekali z mordowaniem naszych bohaterów, a ci równie łaskawie nie zamarzli na kość?
Nie lubię się czepiać bez powodu, ale intrygę szytą tak grubymi nićmi uważam za powód całkiem niezły. To wszystko naprawdę dało się rozwiązać inaczej. Jedno tęskne spojrzenie Jona w stronę Dany mniej zamienione na rozmowę o jej wizycie na północy, może jakiś mały konflikt z tego powodu i już, mamy przyzwoity powód jej błyskawicznej reakcji. Ale nie, zamiast tego mamy bezsensowną bieganinę, bo sztuczne emocje są przecież ważniejsze, niż to, że robi się okresowych idiotów z bohaterów, których kocha cała widownia.
Ech, a to wciąż nie koniec, bo jak wiadomo posiadanie w historii bohatera zobowiązuje go do bohaterskich czynów. Przyznać się, kto myślał, że Jon Snow zginął? No dobra, kiepski dowcip. Lepiej zapytać, kto potrafi mi wyjaśnić, dlaczego koń Benjena Starka nie mógł zabrać dwóch osób? Albo dlaczego twórcy sądzą, że trzecioplanowa postać może się magicznie pojawić i kogoś będzie to emocjonować? A wreszcie, skąd u licha Biali Wędrowcy wzięli te potężne łańcuchy pośrodku lodowej pustyni?!
Głębokość scenariuszowych dziur, jakie pozostawił po sobie ten odcinek "Gry o tron", jest niepojęta – na pewno nie taka, do jakiej serial przyzwyczajał do tej pory. Boli to tym bardziej, że trudno oprzeć się wrażeniu, iż kilka drobnych korekt sprawiłoby, że nie mógłbym się teraz przestać zachwycać tym, co widziałem. A żeby nie było wątpliwości – zachwycam się, ale jednak z umiarem i to raczej tylko techniczną stroną. Bo nawet cały ten melodramat na końcu wypadł nie tak, jak powinien. Naprawdę jedynym powodem, by Jon po raz kolejny ledwie uszedł z życiem było to, by Dany mogła ujrzeć jego pokrytą bliznami pierś i żeby oboje mogli sobie praktycznie paść w ramiona?
Spieszy się twórcom i to widać, a narzekanie na to po latach zrzędzenia, że jest wolno i nudno, brzmi śmiesznie, dlatego staram się ograniczać, jak tylko mogę, wychwalając gdzie się da zalety tego przecież spektakularnego odcinka. I tam jednak ciągle coś staje mi na przeszkodzie w bezgranicznym zachwycie. Siostrzany konflikt w Westeros? Ocierał się w tym tygodniu mocno o dziecinność, ale przynajmniej odesłanie Brienne może wskazywać, że wkrótce zakończymy go na dobre śmiercią głównego prowodyra. Przydałoby się, Arya i Sansa zbyt ciężko zapracowały sobie na opinię inteligentnych bohaterek, by teraz dać się tak łatwo ogrywać.
Jak się to i inne sprawy rozwiążą, dowiemy się już za tydzień (choć w przypadku HBO nigdy nic nie wiadomo) i cóż, cokolwiek by to nie było, czekam z ogromną niecierpliwością. Bo cokolwiek powiem o "Grze o tron", jakkolwiek będę na nią narzekał i nie wiadomo ile błędów jej wytknę, i tak kończy się tak samo. Czekaniem, co tym razem sprawi, że szczęka opadnie mi aż do ziemi. Sam nie wiem, może jakiś nieumarły smok?