Filiżanka kawy i tabletka cyjanku. "Twin Peaks" – recenzja 15. odcinka
Marta Wawrzyn
23 sierpnia 2017, 22:02
"Twin Peaks" (Fot. Showtime)
Konkluzje, emocje, odpowiedzi i zaskakująco dużo logiki – maszyna losująca Davida Lyncha zrobiła się bardzo łaskawa na dwa tygodnie przed finałem "Twin Peaks". Spoilery!
Konkluzje, emocje, odpowiedzi i zaskakująco dużo logiki – maszyna losująca Davida Lyncha zrobiła się bardzo łaskawa na dwa tygodnie przed finałem "Twin Peaks". Spoilery!
15. odcinek "Twin Peaks" to zarazem odcinek czwarty od końca, co oznacza, że zbliżamy się wielkimi krokami do ostatecznej konkluzji i zarazem zapowiadanego już nawet przez Kyle'a MacLachlana momentu, w którym wszystko nabierze sensu. Czyli wydarzenia z oryginalnego "Twin Peaks", filmu "Ogniu krocz za mną" i serialu z 2017 roku złożą się w zgrabną całość, a fani niezwykłego świata, stworzonego przez Davida Lyncha i Marka Frosta, otrzymają wyjaśnienia, na które czekali niemal trzy dekady.
Po kilku najnowszych odcinkach możemy ostrożnie powiedzieć, że to się rzeczywiście dzieje. "Twin Peaks" to nie tylko surrealistyczne puzzle, w których raz znajdujemy coś strasznego, raz coś dziwnego, raz coś niepotrzebnego – to także logiczne puzzle, które da się przynajmniej w pewnym stopniu poskładać w całość, nie tracąc przy tym nic z tego wspólnego emocjonalnego przeżycia.
Przy okazji 13. odcinka Mateusz pisał, że Lynch okrutnie potraktował widzów, którzy liczyli na sentymentalną podróż, wypełnioną tym, co w oryginalnym "Twin Peaks" lubiliśmy najbardziej. W tytułowym miasteczku czas stanął w miejscu i dla nikogo nie oznacza to nic dobrego. Podczas gdy wszystko dookoła poszło do przodu, ci bohaterowie kręcą się w kółko, przeżywając ciągle te same problemy. To smutna konkluzja, bo zamiast zgrai cudownych ekscentryków nagle mamy bandę dziwacznych podstarzałych ludzi, którym życie nie zaoferuje już niczego dobrego. Choć… może jednak?
Już w scenie otwierającej 15. odcinek, z raźnie maszerującą Nadine (Wendy Robie), wyposażoną w złoty szpadel doktora Jacoby'ego, dostajemy dowód na to, iż Lynch potrafi z nas nieźle zakpić, kiedy myślimy, że już coś wiemy na pewno. Sekwencja z Nadine, Big Edem (Everett McGill) i Normą (Peggy Lipton) – też pomyśleliście o Annie, kiedy ona mówiła Walterowi o sprawach rodzinnych? – jest szalenie romantyczna i diabelnie przewrotna jednocześnie. Najpierw w happy end nie wierzy on sam, potem nie wierzymy w niego my – a jednak! Ed i Norma wreszcie razem, chyba już na zawsze. Na naszych oczach znów dokonała się magia. Cyjanek nie będzie potrzebny, kawa i placek wiśniowy – owszem.
Z jeszcze większą siłą stare dobre "Twin Peaks" uderza, kiedy żegnamy Margaret Lanterman, czyli wspaniałą Damę z Pieńkiem, i zarazem Catherine Coulson, która zmarła wkrótce po nakręceniu swojej ostatniej sceny. Jej ostatni telefon do Hawka (Michael Horse) porusza do głębi, bo nie tylko postać mówi nam wprost, że umiera. Mówi to także aktorka, która stworzyła jedną z najbardziej niezapomnianych twinpeaksowych kreacji. W tym chaosie, jakim jest nowe "Twin Peaks", Lynch nie mógł nie zatrzymać się na moment i nie pozwolić sobie na chwilę rzeczywiście bolesnej, bo prawdziwej żałoby. A przy okazji Hawk otrzymał ostatnią wskazówkę: żeby był ostrożny i uważał na "tego spod księżyca na Blue Pine Mountain". Tylko czekać, aż zastępca szeryfa wszystko poskłada.
W tytułowym miasteczku dzieje się w tym tygodniu jeszcze kilka mniej i bardziej ważnych rzeczy. Audrey Horne (Sherilyn Fenn) powraca na parę minut i znów wygląda na mocno niestabilną bohaterkę opery mydlanej w stylu "Invitation to Love", próbując wydostać się na świat i wrzeszcząc na Charliego, faceta, którego początkowo wzięliśmy za jej męża, a który prawdopodobnie jest jej lekarzem. Scena była króciutka, ale straszliwie dołująca, jak wszystko, co dzieje się teraz z dawną ulubienicą widzów. I to prawdopodobnie nie przypadek, że kiedy Audrey rzuca się na Charliego i zaczyna go dusić, następuje cięcie. To dobry moment, żeby do akcji wkroczyli pielęgniarze o posturze ochroniarzy, jak w jakimś horrorze o psychiatryku. Przypuszczam, że wielu widzom taki ciąg dalszy wpadł w tym momencie do głowy – i tak miało być. Lynch chciał, żebyśmy tak pomyśleli.
Podczas gdy Audrey ewidentnie świata zewnętrznego nie ogląda i raczej nie dotrze do Roadhouse, tam się dzieją kolejne dziwne rzeczy. I nawet nie mówię o pani w okularach (Charlyne Yi) czołgającej się na czworakach i wpadającej w amok podczas koncertu, po tym jak dwóch motocyklistów dosłownie przeniosło ją na podłogę. To był jeden z tych Lynchowskich surrealistycznych, absurdalnych momentów, które zostają na dłużej w głowie w formie dziwnego obrazu, nawet jeśli niekoniecznie są istotne dla fabuły. Znacznie istotniejszą bohaterką okazała się rękawica młodego towarzysza Jamesa, który oprócz brytyjskiego akcentu może się też poszczycić szaloną siłą, nawet kiedy specjalnie się nie stara. I nawet nie musi przywoływać swojego chi, jak nieszczęsny Iron Fist, co czyni z niego dobrego kandydata na członka ekipy Defenders (pytanie, czy aby na pewno działałby po stronie dobra). W areszcie w Twin Peaks robi się coraz ciaśniej, a towarzystwo, które tam siedzi, spokojnie mogłoby występować w jakimś freak show w stylu tego z "American Horror Story".
Tymczasem w lesie spotkaliśmy Marka Frosta i jego psa (macie prawo tego nie pamiętać, ale postać grana przez współtwórcę "Twin Peaks" to reporter Cyril Pons), którzy zostali przypadkowymi świadkami dramatycznej sceny rozgrywającej się pomiędzy Stevenem (Caleb Landry-Jones) i nie Becky, a Gersten Hayward (Alicia Witt), siostrą Donny, której zniknięcia serial na razie nie komentuje. Kiedy zobaczyłam po raz pierwszy Becky, córkę Shelly uwikłaną w romans ze Stevenem, pomyślałam, że to pewnie druga Laura Palmer. Teraz zastanawiam się, czy już jej nie spotkał podobny los. Naćpany, zapłakany i dosłownie rozedrgany Steven wygląda jakby właśnie przytrafiło mu się coś naprawdę przerażającego – a może jakby sam zrobił coś przerażającego. Jeśli wcześniej zabił Becky, to jego stan emocjonalny łatwo da się wytłumaczyć, podobnie jak to, że postanowił zakończyć własne życie (choć nie wiemy, czy to zrobił, słyszeliśmy tylko strzał).
Bohaterowie "Twin Peaks" z innych części Ameryki także nie próżnowali. Zły Cooper odwiedził sklep spożywczy z rezydującymi nad nim Leśnikami, ten z filmu "Ogniu krocz za mną" i odcinka z atomówką. Możemy założyć, że działo się to w Montanie, gdzie ostatnio widzieliśmy zarówno tę wersję Coopa, jak i Richarda Horne'a, ale to oczywiście nie znaczy, że sklep przynależy do konkretnego miejsca. Sami widzieliście, ten sklep czasem materializuje się, a czasem znika. Ale nawet jeśli to nie jest prawdziwy sklep, i tak czasem potrzebujemy dziwnie mówiącej kobiety z prawdziwym kluczem, żeby pokonać przeszkodę w postaci drzwi.
Zły Coop przybył do tego miejsca w poszukiwaniu Phillipa Jeffriesa, agenta granego przez Davida Bowiego w "Ogniu krocz za mną", który nam wtedy powiedział, że nad spożywczakiem spotykają się złe duchy. Zamówienie rozmowy z nim nie jest takie proste nawet w twinpeaksowej rzeczywistości, ale powiedzmy, że się udało i że ten głos, który usłyszeliśmy, to naprawdę Jeffries. W rozmowie pojawiło się pytanie o tajemniczą Judy – podobno Cooper już ją spotkał – i wskazówki, gdzie ją znaleźć. Prawdopodobnie i w tym przypadku się okaże, że wszystkie drogi prowadzą do Twin Peaks.
Ta sekwencja była o tyle ciekawa, że zawierała kilka smaczków i wskazówek, które rozpoznają fani znający bardzo dokładnie świat "Twin Peaks". Ot, chociażby tapeta w ciemnym pokoju, w którym znalazł się Zły Cooper, po tym jak wdrapywał się chwilę po schodach. Jeśli obejrzycie ponownie "Ogniu krocz za mną", zauważycie podobną tapetę i podobny pokój we śnie Laury Palmer. Później pojawia nam się Red Diamond Motel, miejsce istotne dla całej historii, bo to właśnie tam Teresa Banks spotkała się z Lelandem Palmerem i o mało nie zakończyło się to małą orgią z udziałem Laury i Ronette Pulaski. Potem znów mamy rozmowę z Jeffriesem (przyjmijmy, że to Jeffries) o Judy – też nieprzypadkową, bo to imię również pojawiło się ostatnio w filmie Lyncha, jak się okazuje, naprawdę ważnym dla zrozumienia fabuły nowego "Twin Peaks".
A na koniec, już w "normalnej" rzeczywistości, pojawia nam się jeszcze Richard Horne z bronią w ręku, by próbować zabić człowieka, który wedle jego wiedzy jest agentem Cooperem z FBI. Potwierdza się to, co tak naprawdę wiedzieliśmy od dawna: że to chodzące wcielenie zła jest synem Audrey Horne. Tatuś jeszcze oficjalnie się nie przedstawił, ale już samo to, że Zły Cooper znokautował dziecię zamiast je zabić gołymi rękoma, wystarczy za potwierdzenie.
W Las Vegas wydarzenia dla odmiany toczyły się bardzo szybko. Zabójcza i wiecznie głodna Chantal (Jennifer Jason Leigh) w błyskawicznym tempie usunęła przeszkodę w postaci Duncana Todda (Patrick Fischler) i jego asystenta. Bum, koniec jednego z wątków, które ciągnęły się przez cały sezon.
Prawdopodobnie zakończył się również wątek Coopera w wersji zombie aka Dougiego Jonesa, który niechcący popełnił samobójstwo za pomocą gniazdka elektrycznego i widelca, po tym jak usłyszał nazwisko "Gordon Cole", oglądając w telewizji "Bulwar Zachodzącego Słońca" (to autentyk, postać o takim nazwisku rzeczywiście jest w tym filmie). Cecil B. DeMille wyraźnie coś obudził w naszym fałszywym Dougiem – coś, czego nie był w stanie obudzić nawet placek wiśniowy. A jego bliskie spotkanie z elektrycznością prawdopodobnie oznacza, że już w przyszłym tygodniu odzyskamy "naszego" Coopera (no chyba że Lynch będzie złośliwy i każe nam czekać do finału).
Trwająca całe lato przygoda pt. "Twin Peaks: The Return" zbliża się do końca – miejmy nadzieję, że na tyle satysfakcjonującego, abyśmy poczuli się wynagrodzeni za te wszystkie godziny, kiedy oglądaliśmy rozwleczony poza granice możliwości "Dougie Jones Show", urocze inaczej rozmowy Andy'ego i Lucy albo pięciominutowe sekwencje z Davidem Lynchem pożerającym wzrokiem kolejne panie, które mogłyby być jego wnuczkami. Niewątpliwie reżyser miał pomysł na całość, wiedział dokładnie, dokąd chce nas ostatecznie zabrać, co pokazać po drodze i jakie luki uzupełnić. To zawsze coś.
To, że podróż okazała się wielką kpiną z naszych sentymentów, również jest dla mnie ogromnym plusem nowego "Twin Peaks". Serialowemu skansenowi zawsze mówię nie. Ale nie jestem też fanką poszatkowanych scenariuszy i męczenia widzów niemiłosiernie przeciągniętymi, niepotrzebnymi sekwencjami, które mogły być artystycznym odkryciem 30 lat temu. Na ocenę całości przyjdzie jeszcze czas. Na razie trzymam kciuki za Coopera i jego podróż w kierunku dawnego siebie. Obyśmy się tego doczekali.