Superbohaterowie wyrwani z domu. "The Defenders" – spoilerowa recenzja serialu
Mateusz Piesowicz
23 sierpnia 2017, 20:02
"The Defenders" (Fot. Netflix)
"The Defenders" miało być niczym impreza, której długo nie zapomnimy. Zamiast niej dostaliśmy jednak liche kung-fu party, z którego lepiej zawczasu się ewakuować. Spoilery z całego sezonu.
"The Defenders" miało być niczym impreza, której długo nie zapomnimy. Zamiast niej dostaliśmy jednak liche kung-fu party, z którego lepiej zawczasu się ewakuować. Spoilery z całego sezonu.
Powiedzieć, że pierwsze odcinki "The Defenders" wbiły mnie w fotel i nie pozwoliły oderwać oczu od ekranu, to zdecydowana przesada, ale starałem się dostrzec w nich więcej plusów niż minusów. Wszystko to z nadzieją, że najgorsze już za mną, a druga połowa sezonu utrzyma przyjętą tendencję i poziom nadal będzie rósł z godziny na godzinę. Niestety, ten uparł się, by do samego końca nie przeskoczyć poprzeczki zawieszonej na bardzo przeciętnej wysokości.
Najkrócej rzecz ujmując, "The Defenders" okazali się serialem po prostu piekielnie nudnym, co nie jest cechą pożądaną u jakiejkolwiek produkcji. A już zwłaszcza takiej, która miała dzierżyć miano letniego hitu i wprowadzić owocną współpracę Marvela z Netfliksem na jeszcze wyższy poziom. Umówmy się od razu – nie jest to też serial tragiczny, nadal należy go postawić o co najmniej jedną półkę wyżej od nieszczęsnego "Iron Fista". Spełnienie takich podstawowych wymagań nie może jednak zadowalać fanów, którzy liczyli na okrzyki zachwytu, a musieli się bronić przed ciągłymi atakami ziewania.
Jestem niemal pewien, że dopadały mnie one znacznie częściej niż przeciwnicy czwórkę naszych bohaterów, ale wiadomo przecież, że nie o ciągłą rozwałkę w tym wszystkim chodzi, prawda? Sceny akcji powinny być w najlepszym razie ukoronowaniem wciągającej historii, ale na pewno nie jej motorem napędowym. Tych z "The Defenders" bym tak nie nazwał, swoje zrobiły, kilka nawet mogło zapaść w pamięć (choćby końcowe starcie w podziemiach przy dźwiękach "Protect Ya Neck" Wu Tang Clanu, klimatem przypominające uliczną bijatykę), ale nie odgrywały tu pierwszorzędnej roli. Problem nie leży jednak w nich, a we wszystkim, co pomiędzy.
O ile bowiem każdemu z dotychczasowych superbohaterskich seriali Netfliksa zdarzały się mniejsze i większe dłużyzny, o tyle odniosłem wrażenie, że ten składa się już tylko z nich. Osiem dość krótkich odcinków powinno upłynąć w mgnieniu oka, tymczasem zbyt często wleką się one niemiłosiernie, każąc nam raz po raz przerabiać te same aspekty historii. Matt ma wątpliwości wobec swojej działalności jako Daredevil, a potem koncentruje rozterki na Elektrze; Danny obwinia się o niedopełnienie obowiązków Iron Fista; Jessica i Luke niewiele z tego rozumieją, ale martwią się o bliskich. I tak w kółko, bo tematy przewijają się w dyskusjach bohaterów (ze sobą nawzajem tudzież z kimkolwiek innym) nieustannie, co wygląda tak, jakby twórcy uważali, że robią niezwykle skomplikowany dramat wymagający szczegółowego wyłożenia motywacji każdej postaci z osobna. Szkoda tylko, że nie poszły za tym umiejętności w pisaniu dialogów.
Gros czasu spędzamy zatem na kompletnie bezcelowym czekaniu, bo oczywiście konwersacje prowadzą donikąd. Ewentualnie do szalenie odkrywczych wniosków, że skoro czarne charaktery potrzebują do czegoś Iron Fista, to wypadałoby go schować. Przewidzenie, że temu plan się nie spodoba i w jakim kierunku historia potoczy się dalej nie stanowi żadnego wyzwania, bo scenariusz "The Defenders" kuleje nie tylko pod względem dialogów. Szczerze mówiąc, całość wygląda na spisaną na kolanie i przy użyciu podręcznika najbardziej wyświechtanych sztuczek fabularnych. Intrygę naszkicowano grubą kreską, pozbawiono suspensu i próbowano sztucznie wykreować napięcie za pomocą grupy (prawie) nieśmiertelnych ninja. Tak, to musiało się udać.
Ręka może być istotnym punktem komiksowej historii, ale w wydaniu serialowym trzeba już określić tę organizację mianem niewypału. Skupienie się na jej liderach miało wprawdzie przynieść jakąś poprawę, ale płonne to były nadzieje. Nikt z piątki nie zdołał się absolutnie niczym wyróżnić, a najbardziej rozczarowała rzecz jasna Alexandra. Przyznaję, że zatrudnienie Sigourney Weaver do tej roli jest dla mnie zagadką. Po co? By uczynić z niej fabularną ślepą uliczkę? To miałoby sens tylko wtedy, gdyby bohaterka dała się wcześniej z czegoś zapamiętać (poza świetnym prezentowaniem się w płaszczu). Tymczasem wygłosiła kilka gładkich zdań, po czym zeszła z tego świata, nie doczekawszy nawet fiaska swojego wielkiego przedsięwzięcia. Marnotrawstwo przez wielkie M.
Tym bardziej niezrozumiałe, że najwyraźniej od samego początku na główną rywalkę herosów planowana była Elektra. Nie lepiej było zatem poświęcić więcej czasu i lepiej umotywować jej działania? Może nie wyglądałaby wtedy na działającą pod wpływem impulsu i nie do końca wiedzącą, o co jej właściwie chodzi? Być może, ale rzecz tak naprawdę w tym, że w ogóle nie powinienem zadawać takich pytań, bo Elektra w roli czarnego charakteru w "The Defenders" nie ma najmniejszego sensu. Więzi łączące ją z Mattem pozwalają uczynić z niej bohaterkę drugiego planu, ale na pewno nie wiodącą postać. Bo panna Natchios całą swoją uwagę skupia na niewidomym prawniku, resztę kompletnie ignorując.
Stoją wiec nasi herosi grzecznie z boku i patrzą, jak Murdock załatwia sprawy sercowe, nie wiedząc, co z tym fantem zrobić. To dokładnie tak samo jak widzowie, którzy mogą się zastanawiać, czy to już nowy sezon "Daredevila", czy jeszcze końcówka starego? Jasne, że w crossoverze powinno być miejsce na indywidualne historie, ale nie mogą one przesłaniać całości. A tutejsza rzeczywistość wygląda tak, że odnajdują się w niej Matt i Danny, którzy mieli wcześniej do czynienia z Ręką (i łatwo sobie wyobrazić, że ich seriale ruszą dalej z punktu, gdzie skończyło się "The Defenders"), a pozostała dwójka jest na doczepkę i może o całej tej historii nawet nie wspominać. Pisaliśmy się na opowieść o czwórce superbohaterów, dostaliśmy model 2+2.
Jessica i Luke zostali tu w praktyce sprowadzeni do ról rekwizytów, tylko odrobinę bardziej przydatnych od tłumu znajomych twarzy na drugim planie, które gdzieś tam są, ale jakby ich nie było. Niby stanowią część ekipy, od czasu od czasu on nawet przyjmie na siebie parę kul, a ona potrzyma jakąś windę, ale czy ich udział jest w czymkolwiek niezbędny? No nie, a to bardzo przykra sprawa z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, fatalnie świadczy o scenarzystach, że nie potrafili uzasadnić obecności na ekranie dwójki głównych bohaterów. Po drugie, ta najmniej komiksowa para (w sensie ich serialowej historii, nie pochodzenia) wnosi do całości jakże tu potrzebny luz i aż się prosi, by lepiej ich potencjał wykorzystać.
Twórcy robią to w minimalnym stopniu, pozwalając Jessice rzucić kilkoma ciętymi komentarzami (dla mnie wygrywa ten o uszkach Daredevila), a Luke'owi spojrzeć z politowaniem na Danny'ego opowiadającego, jak pokonał smoka, ale na tym w zasadzie sprawa się kończy. Miło się tych dwoje ogląda – zwłaszcza wspólnie w barze – lecz poczucie, że cała ta sprawa to kompletnie nie jest ich bajka, nad wszystkim tu dominuje.
I to właśnie ono stanowi absolutnie kluczowy problem "The Defenders". Sami pomyślcie, co w pierwszej kolejności przyciągnęło Was do netfliksowego świata Marvela? Czy był to wschodni mistycyzm? A może fakt, że za każdym rogiem Nowego Jorku spotyka się karatekę? Nie, jasne, to na pewno była perspektywa odkrycia zakopanych pod Hell's Kitchen smoczych kości! Nie zrozumcie mnie źle, ja nie mam nic przeciwko tego typu historiom, dobrze opowiedziane mają mnóstwo zalet. Sęk w tym, że do ulic chronionych przez Daredevila, Jessikę Jones i Luke'a Cage'a pasują one jak pięść do nosa.
Był to już jeden z wielu problemów "Iron Fista", a teraz choroba przeniosła się dalej. W trzech serialach udało się stworzyć świat intrygujący, bo nieco inny, niż mogliśmy się spodziewać. W pewnym stopniu realistyczny, ale nie odrywający się od swojego komiksowego charakteru. Pełen klimatu, ale też prawdziwych postaci i niekoniecznie niezwykłych zagrożeń. Po prostu ludzki, bo cokolwiek się nie działo, to właśnie ludzie, ci z najbliższego otoczenia bohaterów, byli tu na pierwszym miejscu. Może i stawką nie było ratowanie świata, a "zaledwie" dzielnicy, ale często wydawała się ona znacznie większa.
W "The Defenders" tego uczucia nie ma w najmniejszym stopniu, choć przecież znów wszystko dzieje się w znajomej okolicy. Tym razem jednak zwykli ludzie giną gdzieś w tle, bo skupiamy się na walce z sekretną organizacją o międzynarodowym zasięgu. Rozumiem, to w końcu wszystko dla nich, ale pozwólcie, że zapytam: pamiętacie z całego serialu jakąś sytuację, w której ktoś z bohaterów kogoś naprawdę uratował? Ja dokładnie jedną (z pilota, gdy Luke uratował kobietę podczas trzęsienia zmieni) i bardzo z tego powodu ubolewam, bo mam wrażenie, że ktoś odebrał lubianemu przeze mnie uniwersum jego wyjątkową cechę – normalność.
Właściwie to w ciągu całego sezonu poczułem ją tylko raz. W scenie z 5. odcinka, w której Luke, Matt i Jessica jadą na "akcję" metrem, a ona podwędza bezdomnemu puszkę piwa. Mała rzecz, a cieszy. Liczyłem jednak, że takich drobnostek będzie multum, a ja będę wśród nich z zachwytem przebierał. No niestety. Ale cóż, dostaliśmy ninja, smocze kości (jak widać każdy szanujący się serial potrzebuje dziś smoka, choćby martwego) i eksplozję wieżowca, czego chcieć więcej?
Z pewnego punktu widzenia wielkie narzekanie rzeczywiście nie ma sensu. "The Defenders" to solidna komiksowa rozrywka, którą fani przyjmą z umiarkowanym zadowoleniem, ruszając szybko na poszukiwanie poukrywanych tam smaczków. Jest trochę akcji, nieco humoru, porcja brutalności i odrobina dramatu (myślałem, że twórcy wykonają odważniejszy ruch, ale w sumie przybliżenie Misty do oryginału wyszło całkiem udanie), a na koniec prawie tragiczne zakończenie. Są też po drodze dłużyzny, ale do tego już Netflix przyzwyczaił. Widziałem znacznie gorsze rzeczy niż kilka godzin serialu, które da się obejrzeć, przymykając oko na niedogodności. Żal mi w tym wszystkim tylko Matta, Jessiki i Luke'a, że choć niby nigdzie się nie oddalili, nagle znaleźli się bardzo daleko od ulic, które zwykli nazywać domem.