Lód, ogień i wszystko pomiędzy. "Gra o tron" – recenzja finału 7. sezonu
Mateusz Piesowicz
28 sierpnia 2017, 21:32
"Gra o tron" (Fot. HBO)
Zima nadeszła – można to oznajmić już oficjalnie po wydarzeniach ostatniego odcinka 7. sezonu "Gry o tron". Co to konkretnie oznacza dla bohaterów, a co dla widzów? Uwaga na finałowe spoilery!
Zima nadeszła – można to oznajmić już oficjalnie po wydarzeniach ostatniego odcinka 7. sezonu "Gry o tron". Co to konkretnie oznacza dla bohaterów, a co dla widzów? Uwaga na finałowe spoilery!
Przede wszystkim, oznacza długie miesiące bez smoków i innych atrakcji oferowanych przez serial, bo o kończącym historię 8. sezonie wiadomo na razie tyle, że jego produkcja ruszy w październiku. Czeka nas więc, bardzo optymistycznie zakładając, minimum roczna rozłąka z tymi bohaterami, którym udało się przeżyć. Czyli wbrew pozorom i standardom, do jakich przyzwyczaiła "Gra o tron", ze zdecydowaną większością. Bo zamykający 7. sezon odcinek "The Dragon and the Wolf" nie wywrócił układu sił w Westeros do góry nogami, zamiast gorzkich końców przynosząc kolejne przetasowania w układzie sił, zapowiedzi całej masy kłopotów oraz ostateczne przypieczętowanie pewnego układu, który dawno przestał być czysto polityczny. Ale po kolei, bo jak przystało na najdłuższy odcinek w historii serialu, działo się więcej niż zwykle.
Więcej nie znaczy jednak w tym przypadku efektowniej, gdyż twórcy "Gry o tron" nie zmienili swoich przyzwyczajeń i znów najbardziej spektakularne widowisko zaprezentowali nam w przedostatnim odcinku, na finał zostawiając emocje innego rodzaju. Choć rzecz jasna całkiem smoków zabraknąć w nim nie mogło, nie odegrały one jednak kluczowej roli, oddając tym razem pałeczkę ludziom i ich sprawom. Tych natomiast trochę się zebrało, na czele z tą najbardziej naglącą, której żywy (martwy?) dowód dostarczono wprost przed oblicze Cersei. I jakkolwiek naiwnym planem była podróż za Mur i w ogóle pokładanie wiary w zdrowy rozsądek zasiadającej na Żelaznym Tronie królowej, o tyle zobaczenie jej miny na widok wyjątkowo żwawego trupa wiele wynagrodziło.
Podobnie zresztą jak pozostałe sekwencje spotkania w Smoczej Jamie, czy z nim związane, które zajęły około połowy odcinka i w zdecydowanej większości nie były czasem straconym. Choć można się przyczepić do faktu, że tak naprawdę niewiele zmieniły – kto miał się kierować na Północ, ten już jest w drodze, a kto miał spiskować, by zręcznie wymanewrować pozostałych graczy, ten nadal toczy swoją grę. Nie zmienia to jednak tego, że rokowania pomiędzy dwiema zwaśnionymi stronami wypadły po prostu dobrze i zapewniły kilka wartych uwagi momentów. Miło było sobie przypomnieć, że "Gra o tron" ani nie musi się niemiłosiernie wlec (jak bywało w poprzednich sezonach), ani pędzić do przodu na złamanie karku, ignorując przy tym sens (jak bywało ostatnio), by opowiedzieć mającą ręce i nogi oraz trzymającą w napięciu historię.
Wystarczą niejednoznaczne postaci, kilka sprawnie napisanych linijek dialogów i odrobina aktorskiego talentu, a już cyfrowe smoki stają się niemal całkowicie zbędne. Bo i na co komu one, gdy ogniem zieje Cersei, a uniknąć go stara się Tyrion? Ta para spotkała się na ekranie bodajże po raz pierwszy od zakończenia 4. sezonu i niech mi ktoś powie, że serial nie stracił w tym czasie na jakości. Pal licho Daenerys i jej efektowne wejście. Kogo w ogóle obchodzi Jon Snow i jego przestrogi? A wewnętrzne gierki Greyjoyów czy zapowiedź tzw. CleganeBowl to już praktycznie nic nieznaczące epizody. Wszystkie wydarzenia, spotkania i dyskusje w Smoczej Jamie miały swój urok, ale dopiero rozmowa w cztery oczy najbardziej morderczej kobiety na świecie ze znienawidzonym bratem okazała się tym, na co naprawdę warto było czekać.
Czysta nienawiść emanująca z Cersei na widok Tyriona, wyrzucane mu z furią pretensje i kipiące w tym wszystkim emocje – to była "Gra o tron" w skromnym opakowaniu, ale na poziomie, jakiego dawno nie widziałem, także aktorskim. Może i Lannisterowie sprowadzili na Westeros masę problemów, ale nie da się ukryć, że bez nich ta kraina byłaby piekielnie nudna. A zwłaszcza bez jednej z nich, której cała ta zamorska i północna konkurencja może buty czyścić. Nie wiem jak Wy, ale ja przyznaję, że przez moment pomyślałem, że Tyrion rzeczywiście tej konfrontacji nie przeżyje, choć nie miałoby to najmniejszego sensu. Uff, wino po czymś takim jest w pełni zasłużone, dla obydwu stron.
Zresztą pogratulować sobie mogą po spotkaniu w Królewskiej Przystani praktycznie wszyscy, choć w niektórych przypadkach poczucie triumfu będzie złudne. Chyba że za miarę sukcesu przyjmiemy po prostu to, że nikt sobie nie skoczył do gardeł, a Bronn i Jaime nie musieli się na własnej skórze przekonywać, co potrafią żołnierze pozbawieni męskich przymiotów (żebyście nie pozostali bez tej jakże istotnej informacji, to materiału źródłowego dostarczył Theon). Choć atmosfera całego spotkania od początku była napięta, a wrażenie wchodzenia prosto w pułapkę towarzyszyło mu praktycznie do samego końca, nie mogę powiedzieć, bym czuł się faktem jego pokojowego rozstrzygnięcia rozczarowany. To był jeden z tych fragmentów "Gry o tron", w którym wreszcie przydało się długotrwałe planowanie i powolne ustawianie pionków na planszy. Motywacje, charaktery, uczucia, prywatne interesy – to wszystko znalazło tu odbicie i zagrało dokładnie tak, jak powinno. Nie może zatem dziwić, że ostatecznie Cersei wykiwała całe towarzystwo.
Do przewidzenia? Oczywiście, ale czy to wada? "Gra o tron" miewała momenty, gdy potrafiła autentycznie (i pozytywnie) zaskoczyć, ale należą już one raczej do przeszłości. Teraz oczekuję w miarę sensownych rozwiązań i emocji do samego końca. A Cersei z nową armią gardząca górnolotnymi hasłami o jedynej słusznej wojnie to tych emocji gwarant. I szkoda w tym wszystkim tylko trochę Jaime'ego, bo biedak naprawdę uwierzył, że jego siostra może przezwyciężyć swoje ambicje w imię wyższych celów. No cóż, dobra wiadomość dla niego brzmi tak, że skoro jednak dała mu odejść (czego swoją drogą nie rozumiem, ale niech już będzie, z logiką bywało tu znacznie gorzej), to jakieś emocje poza żądzą zemsty w niej zostały. Troska o swoje nienarodzone, kazirodcze dziecko chyba zalicza się do instynktu macierzyńskiego, nie?
W każdym razie, główne punkty finałowego sezonu wydają się w tym momencie jasne: cywilizowana część Westeros walczy z Nocnym Królem, reszta toczy swoją własną rozgrywkę (co do Eurona, to gdzieś po drodze czeka go zapewne mały rewanżyk z Theonem), dopóki nieumarłe towarzystwo z Północy brutalnie jej nie przerwie. Czyli w gruncie rzeczy utrzymane zostało status quo, do którego zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Odbiera to niestety nieco "mocy" odcinkowi i rzeczywiście stanowi pewną wadę – w porównaniu do finału 6. sezonu można wręcz powiedzieć, że w tym nie wydarzyło się nic znaczącego. To oczywista przesada, ale faktem jest, że całość sprawiała chwilami wrażenie zbyt bezpiecznej, jakby twórcy przede wszystkim nie chcieli pozbawić się żadnych asów z rękawa przed ostatnim rozdaniem.
Braki te próbowano nadrobić wydarzeniami na Północy, ale nie miały te próby wielkich szans powodzenia. Bo czy kogokolwiek mógł szokować los Littlefingera? Nawet nie pytam, czy kogoś on obchodzi, bo trudno by tak było w przypadku postaci, która od dobrych kilkunastu odcinków plącze się gdzieś w tle i podejrzanie wygląda. Intryga, w jaką próbował wmanewrować Aryę i Sansę, była szyta tak grubymi nićmi, że nawet satysfakcjonujące zakończenie nie zadziałało jak powinno, lecz wyglądało na dość oczywiste rozwiązanie. Szkoda, bo postać to zasługująca na efektowniejszy koniec, niż sztucznie podkręcane emocje. No ale przynajmniej jeden problem z głowy, a że ostatecznie twórcom udało się też nie cofnąć w rozwoju pary bohaterek, które absolutnie na to nie zasłużyły, to powiedzmy, że zaliczamy to na plus. Liczę jednak, że i Arya, i Sansa odegrają w tej historii jeszcze znacznie poważniejsze role.
Znacznie bardziej wątpliwy jest natomiast udział Brana, podobnie zresztą jak wszystko, co towarzyszy temu bohaterowi. Rozumiem, że jako Trójoka Wrona widzi wszystko i tak dalej, ale skoro to postać o tak dużym znaczeniu, to tym bardziej twórcy powinni dbać o to, by fabularnie nie dało się jej niczego zarzucić. Tymczasem na ten moment wygląda to tak, że młody Stark wkracza do akcji wtedy, gdy scenariusz niedomaga i mniejsza przy tym o okoliczności. Littlefinger za bardzo miesza? Bran ma akurat pasujące wspomnienie! Tożsamość Jona wymaga potwierdzenia? Szybkie spojrzenie w przeszłość i sprawa załatwiona! Pewnie, że lubię sensacyjne odkrycia i zaskakujące twisty, ale wszystko powinno się odbywać z umiarem i nade wszystko z sensem, bo od śmieszności dzieli te sytuacje tylko mały kroczek.
Taki, jakiego moim zdaniem nie udało się uniknąć w scenie z Samem, w której nastąpiły takie zbiegi okoliczności, że zamiast zapewne oczekiwanego tutaj dramatyzmu, dostaliśmy sporo czystej, ekranowej tandety. Pomijając już fakt, że z potwierdzenia teorii, którą znamy od dawna, uczyniono główny punkt programu, zestawienie ze sobą rodowodu Jona i sceny seksu to chwyt wyjątkowo tani, nawet jak na "Grę o tron". Całe szczęście, że ta miała miejsce na statku, bo twórcy gotowi wrzucić tam jeszcze do środka Sama krzyczącego: "Ona jest twoją ciotką!".
Cała ta niezamierzenie komiczna sytuacja jest też dobrym podsumowaniem według mnie najbardziej zbędnego w tej chwili wątku w serialu, czyli romansu Jona i Daenerys. Chemii między tą parą tyle co kot napłakał, od ich dialogów bolą uszy (zwłaszcza gdy zestawi się je choćby z tymi napisanymi dla Tyriona i Cersei), a i wiadomo nie od dziś, że Kit Harington i Emilia Clarke tytanami aktorstwa nie są. W ten sposób twórcy doprowadzili do ciekawej sytuacji, w której kibicowanie "tym złym" wcale nie musi być niczym nadzwyczajnym. Tamci są po prostu o wiele ciekawsi.
Nawet jeśli nie mówią ani słowa i widać ich tylko z daleka, gdy "pilotują" lodowego smoka (nadal nie wiem, czym on dokładnie zieje, ale jest to niebieskie i nieźle sprawdza się przy szybkiej rozbiórce). Atak tegoż na Mur i jego skuteczne zrównanie z ziemią było ostatnim akordem finału, potwierdzającym dwie rzeczy. Po pierwsze, HBO musi lepiej pilnować swoich scenariuszy, bo nie chcemy, żeby ktoś znów zepsuł nam zabawę. Po drugie, 6 ostatnich odcinków zapowiada się nawet bardziej spektakularnie niż to, co widzieliśmy w tym sezonie. Zima nadeszła, co oznacza kiepskie czasy dla samotnych wilków i wielkie wyzwania przed watahą, nawet jeśli tej przewodzi wilk i smok w jednej osobie. Popatrzeć na pewno będzie na co, wypada zatem trzymać kciuki, by przymykać oczu na scenariusz nie trzeba było zbyt często.