Wszystkie drogi prowadzą do Twin Peaks – recenzja 16. odcinka
Marta Wawrzyn
30 sierpnia 2017, 20:02
"Twin Peaks" (Fot. Showtime)
Przez ostatnie trzy miesiące miewaliśmy różne relacje z "Twin Peaks". Ale po nostalgicznej podróży, którą nam właśnie zafundował Lynch, możemy tylko wszystko wybaczyć i niecierpliwie czekać na finał. Spoilery!
Przez ostatnie trzy miesiące miewaliśmy różne relacje z "Twin Peaks". Ale po nostalgicznej podróży, którą nam właśnie zafundował Lynch, możemy tylko wszystko wybaczyć i niecierpliwie czekać na finał. Spoilery!
Staraliśmy się na Serialowej nie narzekać, że w nowym "Twin Peaks" prawie nie ma Twin Peaks, bo jesteśmy raczej zwolennikami tego co nowe, niż powrotów do telewizyjnych skansenów. Ale faktem jest, że kiedy oglądaliśmy przedłużające się sceny w Las Vegas, Dakocie Południowej czy Montanie, marzyło nam się choć trochę więcej twinpeaksowego klimatu, który uczyniłby całe doświadczenie bardziej strawnym. David Lynch z Markiem Frostem nostalgicznych zachcianek uparcie jednak nie spełniali, powracając do tytułowego miasteczka tylko po to, by udowadniać nam raz po raz, że nie ma do czego wracać. Ci ludzie utknęli w czasie i prawie dla nikogo z nich to nie oznacza niczego dobrego. A nasz wspaniały agent Cooper za nic nie chciał się przebudzić. Do czasu.
Jak nietrudno było przewidzieć, długo oczekiwane wydarzenie nastąpiło tuż przed finałem i sprawiło, że fanowskie serca aż podskoczyły z radości. W śpiączkę zapadł Dougie Jones, a obudził się Dale Cooper, w którego skórę Kyle MacLachlan wskoczył z powrotem z taką łatwością, jakby minęło kilka miesięcy, a nie ćwierć wieku. Zanim jednak doszło do magicznego aktu przebudzenia, byliśmy świadkami pełnego napięcia oczekiwania w szpitalu, wdzięcznej krzątaniny braci Mitchum wraz z Sandie, Candie i Mandie oraz absurdalnej czarnej komedii na przedmieściu Vegas z narwanym polskim księgowym i wiecznie głodnymi ludźmi Złego Coopera w roli głównej. Skromny Dougie Jones znalazł się w środku groteskowego zamieszania, w którym wreszcie wszystkie nuty wybrzmiały dokładnie tak jak powinny. Rozgrywająca się na Lancelot Court komedia okazała się tak pokręcona, nieprzewidywalna i zajmująca, że łatwo było się w tym zatracić i zapomnieć, czego oczekiwaliśmy od tego odcinka.
I właśnie wtedy Lynch postanowił nam to dać. Wreszcie, jak zauważył nawet Jednoręki Mężczyzna, który pomógł agentowi Cooperowi wrócić do siebie i zaopatrzył w podstawowe informacje na temat jego sobowtóra: wciąż chodzi po świecie, czyni zło i zmierza w kierunku Twin Peaks. Tyle wystarczy, prawda?
A najpiękniejsze jest to, że wszystko rozegrało się błyskawicznie. Po tym jak niemiłosiernie rozwlekał fabułę, każąc nam spędzać nieskończoną ilość czasu z Cooperem w wersji zombie, Lynch raz jeszcze postanowił nam zagrać na nosie i już nie bawił się w żadne powolne przystosowywanie bohatera do otaczającego go świata. Agent Cooper obudził się i okazał się być w superformie, fizycznej i psychicznej, a do tego posiadać pełną wiedzę o wszystkim, co go spotkało, kiedy był Dougiem. Przy dźwiękach "Falling" Julee Cruise zaczął wydawać wszystkim dookoła polecenia niczym generał, który nigdy nie opuścił pola bitwy, i na koniec jeszcze nonszalancko oznajmił zdziwionym obserwatorom: "ja jestem FBI!". W jednej minucie przemienił się w dawnego siebie i było to cudowne, radosne, eskcytujące i tylko trochę dziwne zdarzenie.
Podczas gdy Cooper ruszył do akcji, nie tracąc ani chwili, my dostawaliśmy jeden dowód za drugim, że wszystkie jego fantastyczne cechy pozostały na swoim miejsca. Wciąż jest tym samym ciepłym i kochanym człowiekiem co kiedyś. Wciąż jest tym samym czarującym i profesjonalnym agentem co kiedyś. Wciąż wszystko na tym świecie go zachwyca i wciąż wszędzie widzi dobro. Bracia Mitchum usłyszeli więc, że mają serca ze złota (no ba!), Sonny Jim dowiedział się, że dla niego jest jak syn, a Janey-E została potraktowana jak księżniczka, bo Coop jak się zakochuje, to na całego. Nieważne, gdzie jest Annie, nasz wspaniały agent FBI znalazł dom, rodzinę i skoro obiecał, że do nich wróci, to z pewnością to zrobi (jeżeli stanie się tak jak sugerujecie i wróci do nich jednak "zamówiony" przez Coopera Dougie, facet, który zdradzał Janey-E z prostytutkami, to będę naprawdę zła. Ten gość po prostu na nią nie zasługuje).
Wszystkie nasze sentymentalne pragnienia zostały zaspokojone w ciągu zaledwie paru chwil i cóż to były za chwile, i jak bardzo warto było na to czekać! Czy dało się to zrobić inaczej, wcześniej? Pewnie tak, ale gdybyśmy nie spędzili odpowiednio dużo czasu w poczekalni, te emocje nie wybuchłyby z aż taką siłą. Lynch zdecydowanie wiedział tutaj co robi (choć oglądanie nowego "Twin Peaks" raz jeszcze, żeby sprawdzić, czy wszystko jest na swoim miejscu, niespecjalnie mi się jednak marzy).
Co dalej? Wszystkie drogi oczywiście prowadzą do Twin Peaks. Zmierza tam Zły Cooper, którego losy właśnie przecięły się z historią kręcącego się w kółko i zaopatrzonego w jakże przydatną lornetkę Jerry'ego Horne'a. Prawdopodobnie nikomu nie było szkoda Richarda Horne'a, bo był totalną szują i nie zasługiwał na lepszy los niż ten, który zgotował mu tatuś (otrzymaliśmy potwierdzenie, a jakże). Ale jego historia jest tyleż koszmarna, co tragiczna: w tym momencie już możemy mieć pewność, że Zły Cooper zgwałcił Audrey, kiedy ta leżała w szpitalu, w śpiączce, po eksplozji w banku. Z czystego zła narodził się Richard, syn, który sprawił, że nic nigdy już nie było dobrze u Audrey (przy założeniu, że nie pozostawała w śpiączce przez te ćwierć wieku).
Zły Cooper w tej chwili jest zaopatrzony w trzy pary współrzędnych geograficznych i jedne z nich przetestował na własnym synu. Ponieważ syna spotkało to, co spotkało, możemy zakładać, że to nie były "właściwe" współrzędne. Sobowtór naszego kochanego agenta miał tutaj zginąć. W zamian swoje życie oddał Richard, który na lepszy los i tak nie zasługiwał (choć to oczywiście nie jego wina, winne jest czyste zło z Czarnej Chaty, którego ofiarą padła jego matka).
Tymczasem w Dakocie Południowej Diane otrzymała kolejnego SMS-a od Złego Coopa i znalazła się na krawędzi, my zaś zobaczyliśmy, jak walczy w niej dobro ze złem. Nigdy nie poznaliśmy Diane, ale ta rzucająca fuckami, perfekcyjnie ubrana kobieta to nie była "nasza" Diane. To jej kopia – Zła Diane, wysłana z misją zabicia Gordona Cole'a i jego ekipy. A jednak zostało w niej jakieś dobro, które kazało jej się zawahać, wyznać prawdę o gwałcie (kolejna rzecz, którą fani rozgryźli wcześniej) i dosłownie rozpaść się na oczach naszych i ekipy Blue Rose. Zanim kopia Diane zakończyła swój ziemski żywot, zdążyła powiedzieć nam i FBI, że tak naprawdę znajduje się na posterunku szeryfa. Jeszcze jeden powód, by jechać do Twin Peaks!
Do Twin Peaks wybrać się zawsze warto, choćby na koncert. Tylko tutaj w przydrożnym barze gra Eddie Vedder ("Out of Sand" powstało specjalnie dla "Twin Peaks"), którego przedstawia się oczywiście pełnym nazwiskiem, a kiedy dawna szkolna nimfa chce zatańczyć, wszyscy robią jej miejsce, zaś Lynch ją oświetla w taki sposób, żeby wciąż wyglądała idealnie. Zaraz… wróć! To nie jest takie proste. Nie wiedzieliśmy, gdzie jest Audrey, i wciąż tego nie wiemy. Pojawiały się nawet teorie, że może egzystować w jakimś świecie równoległym (to samo niektórzy myśleli o Dougiem). A teraz tak po prostu wchodzi do twinpeaksowej knajpy, razem z facetem-sową, o którym myślimy, że może być jej mężem? Nie.
O ile jeszcze w jej wyjście na świat można było od biedy uwierzyć, o tyle taniec Audrey, oczywiście przy akompaniamencie charakterystycznego motywu Angelo Badalamentiego, nie wyglądał na coś, co dzieje się w rzeczywistości, nawet jeśli mówimy o rzeczywistości tak surrealistycznej i rządzącej się własnymi prawami jak ta w "Twin Peaks". Ten sentymentalny, melancholijny i na swój sposób smutny taniec nie mógł dziać się naprawdę (a możliwe, że gdybyśmy zaczęli dokładniej przyglądać się innym występom w Roadhouse, też nabralibyśmy wątpliwości, czy to przypadkiem nie jakiś sen), podobnie jak cała reszta scen w barze, z bójką jak z telenoweli na czele.
Możliwe, że nasza dawna ulubienica znajduje się w szpitalu psychiatrycznym i miewa różne fantazje. A jeszcze bardziej prawdopodobne jest, że Audrey przez ćwierć wieku była w śpiączce (śpiączki potrafią trwać latami, jak słusznie zauważyła Janey-E) i właśnie się z niej budzi. My zaś w międzyczasie oglądaliśmy po prostu jej sny, w których twinpeaksowa rzeczywistość mieszała jej się z operami mydlanymi (pokazywanymi na telewizorze w szpitalnym pokoju?) i w których coraz wyraźniej sygnalizowała, że chciałaby się już stąd wydostać. Na tym możliwości się nie kończą, bo szkolna piękność, zgwałcona przez Złego Coopera, mogła jeszcze utknąć w jakimś miejscu, które wcale nie musi znajdować się w naszej rzeczywistości. Nie brakuje takich w okolicach Twin Peaks.
Tajemnica Audrey rozwiąże się zapewne już w przyszłym tygodniu, w dwugodzinnym finale, w którym Cooper, jako agent dobra, powróci do Twin Peaks, aby zakończyć sprawy sprzed 25 lat. I oczywiście, że uratuje Audrey, cokolwiek by się z nią nie działo. A poza tym ostatecznie uwolni świat od swojego złego sobowtóra i doprowadzi wszystkie sprawy do końca, i… (tu wpiszcie swoją listę życzeń, które przynajmniej w części mają szansę zostać spełnione).
Witajcie w Twin Peaks. Warto było czekać.