Umarł król, niech żyją królowie. "Narcos" – recenzja 3. sezonu
Marta Wawrzyn
31 sierpnia 2017, 22:02
"Narcos" (Fot. Netflix)
Czy "Narcos" istnieje bez Pabla Escobara i Wagnera Moury? Jak najbardziej! Czy wciąż jest tym samym serialem, od którego nie mogliśmy się oderwać w poprzednich latach? I tak, i nie.
Czy "Narcos" istnieje bez Pabla Escobara i Wagnera Moury? Jak najbardziej! Czy wciąż jest tym samym serialem, od którego nie mogliśmy się oderwać w poprzednich latach? I tak, i nie.
Jutro powraca "Narcos", już bez Pabla Escobara, wokół którego wszystko kręciło się w dwóch poprzednich sezonach. Widziałam przedpremierowo 5 odcinków i mogę powiedzieć, że Netflix nie popełnił błędu, podejmując decyzję o kontynuacji serialu bez Wagnera Moury w roli narkotykowego bossa, który zafundował Kolumbii piekło na ziemi. Biznes kokainowy nie skończył się wraz ze śmiercią Escobara, tylko zmienił swoje oblicze, a za jego sterami stanęli ludzie jeszcze bardziej niebezpieczni i trudniejsi do złapania.
Mowa o kartelu z Cali, który był wspominany w poprzednim sezonie. "Narcos" zrezygnowało z dokładnego zapoznawania nas z historią jego powstania, by już w pierwszym odcinku 3. sezonu, po krótkim przedstawieniu nowych bohaterów, błyskawicznie przejść do polowania na nich, które ruszyło w okolicach połowy lat 90., za czasów prezydenta Billa Clintona. Przewodził mu dobrze nam znany agent Javier Peña (Pedro Pascal), już bez swojego partnera Steve'a Murphy'ego (Boyd Holbrook).
Po drugiej stronie zaś całą paradę czarnych charakterów, których napisało samo życie. Gilberto Rodriguez Orejuela (Damian Alcazar) to szef wszystkich szefów, CEO kartelu i prawdziwy mistrz szachowy, przewidujący kilka ruchów do przodu. Miguel Rodriguez Orejuela (Francisco Denis), prywatnie brat Gilberta, jest mózgiem wszystkich operacji. Hélmer Herrera (Alberto Ammann), znany jako Pacho, to prawdopodobnie najbarwniejszy członek tej ekipy – facet od brudnej roboty, totalny psychopata i gej, który w połowie lat 90., w maczystowskim kraju, nie kryje się ze swoimi preferencjami. Czwarty z panów, José Santacruz Londoño (Pepe Rapazote), w skrócie Chepe, mieszka na stałe w Nowym Jorku i prowadzi tamtejszą filię biznesu.
Określenia "CEO" i "filia" nie znalazły się tutaj przypadkiem. Zbudowany po cichu, w czasie gdy DEA, policja i media były zajęte tym, co się działo w Medellín, kartel z Cali w niczym nie przypomina amatorskiego przedsiębiorstwa Escobara. Jest raczej jak gigantyczna międzynarodowa korporacja, której szefowie prowadzą poważne rozmowy o wejściu na kolejne rynki, jak gdyby sprzedawali płaszcze albo gry wideo. A że to nielegalny biznes? W Kolumbii to nie ma znaczenia, a i za granicą można sobie jakoś poradzić.
Pozwolicie, że w dalsze szczegóły już wchodzić nie będę, bo 3. sezon "Narcos" najlepszy jest wtedy, kiedy opowiada, niczym wciągający dokument, historie nie z tej ziemi, które wydarzyły się naprawdę. Mechanizmy działalności dżentelmenów z Cali zadziwiają, szokują i sprawiają, że trudno oderwać się od serialu. Unikający rozgłosu panowie są profesjonalni niczym szefowie amerykańskich firm, a po przemoc sięgają tylko w wyjątkowych okolicznościach, nie trąbiąc o swoim okrucieństwie na prawo i lewo, jak czynił to ich poprzednik. Imperium, które tworzą, to prawdziwe państwo w państwie, działające tysiąc razy skuteczniej i sprawniej niż machina Escobara, kierowana przez jego ego.
To nie jest inna wersja tego, co już widzieliśmy. To z jednej strony naturalna kontynuacja poprzednich sezonów, a z drugiej, zupełnie nowa historia. Wszystko, za co polubiliście "Narcos", pozostaje nietknięte. Powraca czołówka z piosenką "Tuyo" Rodriga Amarante, ale zmieniają się pokazywane w niej obrazy. Powraca narrator – już nie Murphy, a Peña – który znów dobrze ubiera w słowa wszelkie nasze zdziwienia. Powraca charakterystyczny styl paradokumentu, z wstawkami w postaci prawdziwych fragmentów programów telewizyjnych z prawdziwymi bohaterami tej opowieści. Powracają skorumpowani policjanci, przerażeni politycy i orgie przemocy wybuchające przy dźwiękach latynoskiej muzyki.
Gra wchodzi na nowy poziom, przede wszystkim dla agenta Peñi, który kieruje całą operacją. Chcąc nie chcąc, nasz Javi musiał zamienić skórzaną kurtkę na garnitur, zostać biurokratą i zacząć ponosić odpowiedzialność nie tylko za własne działania. Jego pozycja jest ciągle podkopywana, chociażby ze względu dawne na układy z wrogami Escobara i przymykanie oczu na morderstwa Los Pepes. Dlatego Peña, nawet jeśli już ma wsparcie, i tak bardziej przypomina samotnego szeryfa z Dzikiego Zachodu, niż współczesnego amerykańskiego stróża prawa, za którym stoi ogromna machina państwowa.
Ta zmiana układu w ekipie DEA, jak również brak charyzmatycznego czarnego charakteru na miarę Escobara, sprawia, że na barkach Pascala spoczął ogromny ciężar. Jego bohater jest narratorem, sprawcą wielu wydarzeń i jedyną postacią, z którą widz ma prawo czuć jakikolwiek związek. Aktor wywiązuje się ze swojego zadania wyśmienicie, kiedy trzeba wychodząc na pierwszy plan, a kiedy trzeba, oddając pole swoim latynoskim kolegom bądź mniej licznym w serialu Amerykanom, jak nowa w obsadzie Kerry Bishé (Donna z "Halt and Catch Fire"), z której postacią nasz Javi nawiązuje interesującą relację.
Wśród wartych zauważenia nowych twarzy znajdują się także Michael Stahl-David i Matt Whelan, którzy wcielają się w młodych agentów, wspomagających Peñę w terenie i wnoszących do serialu sporo luzu; znany z "Broad City" Arturo Castro jako David Rodriguez, okrutny synalek jednego z bossów oraz Miguel Angel Silvestre jako Franklin Jurado, księgowy kartelu.
Owszem, trochę w tym tłumie brakuje kogoś, kto zastąpiłby Escobara – zbrodniarza, z którym na swój sposób się zaprzyjaźniliśmy, bo "Narcos" sportretowało go raczej jako antybohatera niż typowego łotra – ale nowy sezon ma inne zalety. Zamiast tracić czas na zagłębianie się w psychikę czwórki z Cali i szukanie w nich czegoś, co pozwoliłoby nawiązać emocjonalną więź z widzami, "Narcos" stawia na akcję, akcję i jeszcze więcej akcji. To w praktyce historia polowania na ludzi tysiąc razy lepiej zorganizowanych, ostrożniejszych i bardziej niebezpiecznych niż wąsaty bohater poprzednich sezonów. Historia zupełnie inna od tej, którą już znamy, ale zachowująca jej ducha i ton. Im bliżej celu znajduje się agent Peña, tym większa jest szansa, że będziecie siedzieć jak na szpilkach (polecam zwłaszcza odcinek 4).
Koniec końców nie ma aż takiego znaczenia, jak skomplikowani psychologicznie są serialowi bossowie (i czy choć trochę), kto do kogo strzela i ile trupów pada na odcinek. Siła "Narcos" polega na tym, że oferuje coś wyjątkowego. Atrakcyjnie opakowaną historię, która zaskakuje, fascynuje i przeraża na każdym kroku, bo wydaje się kompletnie niewiarygodna, a jednak wydarzyła się naprawdę, wpływając na losy wielu ludzi z całego świata. Nieważne, czy główny łotr nazywa się Escobar czy Rodriguez, i tak obejrzycie całość jednym tchem i będziecie chcieć więcej, najlepiej natychmiast.
Recenzja jest przedpremierowa. 3. sezon "Narcos" debiutuje w piątek, 1 września, na Netfliksie.