Dorastająca królowa. "Wiktoria" – recenzja premiery 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
1 września 2017, 20:02
"Wiktoria" (Fot. ITV)
Jeden z zeszłorocznych hitów brytyjskiej telewizji powrócił właśnie z 2. sezonem i wszystko wskazuje na to, że nic a nic się nie zmienił. Czyli nie mamy specjalnych powodów do narzekań. Spoilery.
Jeden z zeszłorocznych hitów brytyjskiej telewizji powrócił właśnie z 2. sezonem i wszystko wskazuje na to, że nic a nic się nie zmienił. Czyli nie mamy specjalnych powodów do narzekań. Spoilery.
Trudno nazwać "Wiktorię" najlepszym brytyjskim serialem, z jakim mieliśmy do czynienia. Ba, umieszczanie jej w okolicy czołówki takiego zestawienia byłoby mocno kontrowersyjne. Nie zmienia to jednak faktu, że historia granej przez Jennę Coleman XIX-wiecznej królowej podana w lekkiej, łatwej i przyjemnej formie to kolejny strzał w dziesiątkę. Bardzo duża oglądalność, błyskawiczne zamówienie 2. sezonu, a nawet planowany w tym roku odcinek świąteczny jasno wskazują na to, że ITV ma kolejny kostiumowy hit i zamierza wycisnąć z niego, ile tylko się da.
Nie mam nic przeciwko takiemu rozwiązaniu, bo choć "Wiktorii" daleko do wielkości, posiada niezaprzeczalny urok, dzięki któremu łatwiej wybacza się jej niedociągnięcia. Swobodne podejście do faktów historycznych, ich częste upraszczanie, a nawet trywializowanie, czy wreszcie zdecydowanie zbyt duże zainteresowanie scenarzystów różnego rodzaju romansami stały się już nieodłączną częścią serialu i nie wygląda na to, by jego kontynuacja miała coś w tym względzie zmienić. Jeśli więc kupiliście to poprzednim razem, to i teraz nie powinniście narzekać. W przeciwnym wypadku lepiej od razu sobie darujcie.
Choć kto wie, może twórczyni serialu, Daisy Goodwin, postanowiła w jego nowej odsłonie nieco namieszać? Sugeruje to już otwarcie premierowego odcinka "A Soldier's Daughter", po którym spodziewać się można było wiele, ale niekoniecznie widoku brytyjskich żołnierzy zamarzających na śmierć gdzieś w Afganistanie. Szybki powrót do znajomych wnętrz Pałacu Buckingham rozwiewa jednak wątpliwości – to nadal ten sam serial, po prostu dorasta (a raczej udaje, że to robi) wraz ze swoją bohaterką.
Ta natomiast nie jest już nieopierzoną nastolatką, lecz królową z około 4-letnim stażem (zdaje się, że mamy rok 1841), która w dodatku doczekała się właśnie pierwszego dziecka. Mała (mniejsza?) Wiktoria stanowi istotny punkt odcinka, bo bezpośrednio z nią związane są nowe problemy jej matki. O ile w poprzednim sezonie oglądaliśmy, jak królowa zmaga się z traktującym ją z przymrużeniem oka, bądź otwartą wrogością otoczeniem, o tyle teraz stanęła przed przeszkodami nieco innego rodzaju. Jej młodość mogła wszak zostać zaakceptowana, ale fakt, że jest kobietą i to w dodatku świeżo po porodzie, absolutnie wyklucza ją z zajmowania się sprawami wagi państwowej, czyż nie?
Tak zdają się myśleć praktycznie wszyscy w otoczeniu królowej, w tym, ku jej rozczarowaniu, również Albert (Tom Hughes). Jasne, większość z nich ma dobre intencje, ale złość Wiktorii jest całkiem zrozumiana. W końcu jest suwerenem i o takich rzeczach, jak pogrom jej własnej armii powinna być informowana w pierwszej kolejności. Dominującym motywem premierowego odcinka jest więc rosnąca w naszej bohaterce frustracja. Wobec służących i najbliższych traktujących ją jak inwalidkę; wobec upokarzających zwyczajów rodem ze średniowiecza; wobec męża, któremu przecież ufała, że ma ją za kogoś więcej, a wreszcie wobec Bogu ducha winnego dziecka, do którego jakoś nie ma przekonania.
Pokazano nam więc swego rodzaju feministyczne oblicze serialu, ale jak to tutejsi twórcy mają w zwyczaju, bez wgłębiania się w przesadne szczegóły. Rzuci więc Wiktoria hasłami w stylu "nie jestem zmęczona, tylko wściekła" lub "kraj potrzebuje królowej, nie klaczy rozpłodowej", po czym podejmie decyzję wbrew większości "troskliwego" męskiego towarzystwa, czym udowodni im swoją wartość. Feminizm to raczej umowny, jak zresztą większość spraw w "Wiktorii", co jednak fanów serialu z pewnością do niego nie zrazi. Taki już styl tej opowieści, że dopasowuje się do gustów i wymagań masowego widza, a to oznacza całe mnóstwo uproszczeń.
Ważne, że udało się przy tym utrzymać zarówno pozory wiarygodności, jak i fabularną lekkość. Na zmianę "Wiktorii" w poważny historyczny dramat jest już zdecydowanie za późno, zresztą wcale nie mam przekonania, czy komukolwiek wyszłoby to na zdrowie. Pojawiające się od czasu do czasu wstawki w rodzaju afgańskiego wątku z tego odcinka nie są więc oznaką gwałtownej zmiany kursu, a raczej przypomnieniem, że ciągle mamy do czynienia z serialem historycznym. Nawet jeśli to historia w rozrywkowej wersji.
Zachowanie odpowiedniej równowagi pomiędzy fikcyjnymi aspektami scenariusza, a jego zakorzenieniem w rzeczywistości wychodzi zatem serialowi bardzo dobrze i w dużej mierze dzięki temu nadal ogląda się go z przyjemnością. Osiągnięcie takiego stanu nie jest jednak prostą sprawą, wystarczy przecież lekko przegiąć w jedną stronę, a niebezpiecznie zbliżymy się do parodii. "Wiktoria" tego problemu nie ma. Nawet wyjątkowo schematyczne wątki zamiast denerwować banałami, raczej urzekają niewymuszoną prostotą, a doprawienie wszystkiego porcją subtelnego humoru, doborową obsadą i wylewającym się z każdego kąta rozmachem wykonania sprawia, że wcale nie mam ochoty szczególnie na serial narzekać.
Czemu zresztą miałbym to robić, skoro ten w zamian za lekkie przymrużenie oka oferuje takie perełki, jak rola cudownej Diany Rigg (nieodżałowana Lady Olenna z "Gry o tron")? Jej księżna Buccleuch, nowa dama dworu Wiktorii, to istny promyk niesamowicie zrzędliwego słońca w pałacu. Postać, która jest wręcz brakującym elementem w całej tej układance, bo o sarkastyczne komentarze czasem aż się tu prosiło. Teraz brakować ich nie powinno, więc od razu łatwiej będzie strawić wdzierającą się tu i ówdzie ckliwość – w tej nadal celują wątki służby, na czele z Panią Skerrett (Nell Hudson) na nowo zaplątaną w romans z Francatellim (Ferdinand Kingsley).
Nie jest to szczególnie porywające, ale powiedzmy sobie szczerze – nigdy nie miało takie być. Miała natomiast "Wiktoria" zachować rozsądny dystans pomiędzy serialem historycznym, a uwspółcześnionym melodramatem (do tego na pewno jeszcze w 2. sezonie wrócimy, zwłaszcza że ponownie ma się pojawić Lord Melbourne), z czego wywiązuje się w stu procentach. Wspominałem, że ta opowieść udaje, że dorasta wraz ze swoją bohaterką i nie mam tu absolutnie nic złego na myśli. Czasem po prostu dobrze jest zachować pozory zmian, będąc jednocześnie dokładnie tą samą historią, co wcześniej.