Historia małej dziewczynki z domu na końcu drogi. "Twin Peaks" – recenzja 17. i 18. odcinka
Mateusz Piesowicz
5 września 2017, 00:04
"Twin Peaks" (Fot. Showtime)
Przez jakiś czas ostatnia wizyta w "Twin Peaks" przebiegała zgodnie z planem. Coś się wyjaśniło, coś skończyło, ktoś został bohaterem, a ktoś inny przepadł na zawsze. A potem przyszedł finał. Spoilery!
Przez jakiś czas ostatnia wizyta w "Twin Peaks" przebiegała zgodnie z planem. Coś się wyjaśniło, coś skończyło, ktoś został bohaterem, a ktoś inny przepadł na zawsze. A potem przyszedł finał. Spoilery!
Kazać nam czekać 26 lat na powrót legendarnego serialu, potem wydłużyć to czekanie o ponad trzy miesiące nieobecności ulubionego bohatera, by wreszcie zamknąć wszystko cliffhangerem po kolejnej godzinie, której znaczenia możemy się tylko domyślać. David Lynch, panie i panowie. I pomyśleć, że kiedyś frustrującym mogło wydawać się pytanie "Co z Annie?".
Dziś jego odpowiednikiem została kwestia "Który mamy rok?" – rzecz jasna nie jedyna, którą "Twin Peaks" pozostawiło bez odpowiedzi. Bo wbrew słowom Alberta zarzucającego Gordonowi, że ten mięknie na stare lata, David Lynch mięknąć absolutnie nie zamierzał, i to nie tylko tam, gdzie się liczy (jak zbędnie dodał w swoim stylu). Wręcz przeciwnie, twórca serialu zachował wierność swoim przyzwyczajeniom, do samego końca mamiąc nas obietnicami szczęśliwych rozwiązań i prostych, nawet jeśli niezbyt logicznych, wyjaśnień.
Takich rzeczy nie uświadczyliśmy w "Twin Peaks" ćwierć wieku temu i pewnie rozsądnie było nie oczekiwać ich również tym razem. A jednak chciało się to robić, naiwnie wierząc, że dwie godziny wystarczą, by wszystko nabrało sensu i jeszcze zdążyło dotrzeć do satysfakcjonującej konkluzji. No i owszem, jedna taka w finałowych odcinkach się znalazła, a jej bohaterem był… Dougie Jones. Postać, która swoją obecnością frustrowała nas w mniejszym czy większym stopniu przez cały niemal sezon i której koniec przyjęliśmy tydzień temu jak zbawienie. Skoro kpił sobie z nas Lynch przez cały sezon, to niby czemu miał przestać w ostatniej chwili?
Oddajmy mu jednak, że zakończenie historii Dougiego, Janey-E i Sonny'ego Jima rzeczywiście się udało. Pomimo całej mojej niechęci do tego wątku, wydaje się, że jego bohaterowie zasłużyli na szczęście, nawet jeśli nie mają bladego pojęcia, co się właściwie stało. Ważne, że odzyskali swojego Dougiego, a my mamy pewność, że trafiła do nich właściwa osoba. Osobliwe, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
W osobie Dougiego potwierdziła się zatem jedna z popularnych przedfinałowych teorii, ale nie jedyna. Ponad połowę 17. odcinka spędziliśmy bowiem na ekspresowym zakańczaniu istotnych spraw, pędząc na złamanie karku po prostej jak drut fabularnej linii. Wtedy już powinniśmy się domyślić, że coś jest ewidentnie nie tak, w końcu "Twin Peaks" nigdy nie dało powodu, by widzieć w nim serial zmierzający ku ewidentnemu happy endowi. Łatwo było jednak o tym zapomnieć, oglądając, jak materializują się nasze kolejne przypuszczenia, a jeden jedyny Cooper odgrywa w nich rolę swoistego superbohatera.
Ten prawdziwy zresztą też był i zrobił pożytek ze swojej rękawicy w groteskowym pojedynku z samym Bobem, do którego by jednak wcale nie doszło, gdyby nie bohaterska Lucy (przy okazji żart z komórką stał się nieco, ale tylko nieco, zabawniejszy). Gdzieś po drodze dowiedzieliśmy się jeszcze, że Ray był informatorem FBI, wspomniano o biednym, zagubionym w Wyoming Jerrym, a niejaka Naido okazała się "tą" Diane, czego niektórzy się domyślali, patrząc choćby na jej imię – czytane od tyłu to "o-dian", "original Diane". Efekt był więc oczywisty, zło musiało zostać pokonane. Jeszcze tylko zjeść po kanapce od Candie, Mandie i Sandie, strzelić wspólną fotkę i można się rozejść. Ach, no tak, musi być też obowiązkowy pocałunek Coopera z Diane (zestaw piżama, szlafrok, różowe bambosze i czerwone włosy bije na głowę wszystkie jej poprzednie stylizacje). Pełnia szczęścia, czyż nie?
Byłaby, ale fakt, że do końca pozostawała ponad godzina, zapowiadał, że Lynch ma w rękawie jakiegoś asa i czeka tylko na najlepszy moment, by go użyć. Nieustannie towarzysząca wydarzeniom w biurze szeryfa przebitka z gigantyczną twarzą Coopera w końcu nie wisiała sobie tam bez powodu. Jednak dopiero gdy padły słowa "Żyjemy we śnie", stało się jasnym, że łatwa część opowieści dobiegła końca. Teraz natomiast zaczęły się schody i… kolejne wyzwanie dla Coopera. Bo jak powiedziano nam wcześniej w odcinku, za wszystko wcale nie odpowiada Bob, lecz "wyższa instancja" – ekstremalnie negatywna siła zwana Judy.
Niech będzie, w końcu nadal wszystko wyglądało w miarę zrozumiale, czyż nie? Dla nas może nie w stu procentach, ale już taki Cooper wyglądał nadal na kogoś, kto doskonale wie, o co w tej układance chodzi. Nawet wtedy, gdy rozmawiał z wielkim czajnikiem, który kiedyś był Davidem Bowiem i prosił, by przeniósł go w czasie. Jeszcze tylko krótka wstawka z "Ogniu krocz ze mną" i już można się domyślać, dokąd zmierzamy. Kolejne znajome sceny pozbawione jednak kluczowego, zawiniętego w plastik elementu dawały już pewność – David Lynch przedstawia "Twin Peaks: Historia alternatywna"! I co? I pudło oczywiście.
Przeszłość może i determinuje przyszłość, ale jak widać, pewne, wpływające na wszystko sprawy są na tym świecie niezmienne. Cooper był blisko zmiany biegu rzeczy, ba, może nawet w pewnym stopniu mu się to udało i właśnie dlatego zobaczyliśmy Pete'a Martella (Jack Nance), który wybierał się na ryby, nie będąc niepokojonym przez leżące na brzegu ciało. Na dłuższą metę jednak ten stan nie mógł się utrzymać. To tylko kolejny sen, z którego trzeba się obudzić i zmierzyć z rzeczywistością, jakkolwiek przerażająca by ona nie była. A w tej, w której zanurzyliśmy się przed laty, nie ma miejsca na szczęśliwe zakończenia. Jest za to na Sarę Palmer, tak oszalałą z rozpaczy, że może nawet obwiniającą zamordowaną córkę o zrujnowanie jej życia. Świat się kręci, zaśpiewała ponownie Julee Cruise, nieważne, co byśmy próbowali z tym zrobić.
Ale zaraz, to przecież nie może się tak skończyć! Musi być jakieś wyjście, jak nie podróż w czasie, to może w inny wymiar? Ależ proszę bardzo, można próbować, zdaje się mówić nam i Cooperowi David Lynch, zabierając nas (oraz Diane) na jeszcze jedną, ostatnią wycieczkę. Wycieczkę unurzaną w twinpeaksowej symbolice, choć mitologia serialu nie ma w niej w gruncie rzeczy żadnego znaczenia. Oto bowiem znaleźliśmy się w jakiegoś rodzaju alternatywnej rzeczywistości, gdzie nikt i nic nie jest takie, jak zdążyliśmy się przyzwyczaić.
Dopiero co rozbudzona chemia między Diane i Cooperem gdzieś zniknęła, skutkując sceną koszmarnego seksu, podczas której ona nie jest w stanie nawet na niego spojrzeć, a w nim zdaje się co chwilę odbijać jego złowrogie wcielenie. Nic dziwnego, że zakończyło się to pożegnaniem bez słowa, czy może raczej kilkoma gorzkimi słowami – od Lindy do Richarda. "To, co nas łączyło, zniknęło". Nie tylko to, chciałoby się dodać, bo z rzeczywistości, w której znalazł się Cooper, zniknęło niemal wszystko, łącznie z ledwie odzyskanym, nieskazitelnym Agentem. Ten brutalnie poniewierający paru nieprzyjemnych typków w barze (nieistotne, że sobie zasłużyli) wydaje się jednak inny. Tak jakby stanowił idealny środek pomiędzy naszym Cooperem, a jego sobowtórem.
Bez zmian pozostało w nim tylko jedno – poczucie misji, którą trzeba wypełnić. Tej, która zaprowadziła Coopera wprost pod drzwi Carrie Page, pozostawiając go w osłupieniu, gdy za progiem ujrzał dobrze znaną twarz. Czyli się udało, tak? Laura Palmer żyje, po prostu trzeba jej odświeżyć pamięć? Znów można się było łudzić, ale nie sądzę, by w tym momencie wielu z Was wierzyło jeszcze, że po przejechaniu z Teksasu do stanu Waszyngton nasi bohaterowie mieli odnaleźć wymarzone szczęśliwe rozwiązanie. Cała ta podróż, w trakcie której padło zaledwie kilka słów, nie niosła wszak ze sobą ani grama pozytywnych emocji. Ciemność, niepokój, niemal kompletna pustka. Wszystko wręcz krzyczało z ekranu, że coś tu jest bardzo nie w porządku i niczym dobrym skończyć się nie może. Jechali jak na ścięcie.
Zamiast ścięcia była niejaka Alice Tremond (Mary Reber, która ponoć w rzeczywistości jest właścicielką domu Palmerów), która oświadczyła, że Sary Palmer nie zna i nigdy nie znała. Cooper rzeczywiście trafił więc do miejsca, w którym znana nam Laura Palmer nigdy nie istniała i… sam ją stworzył. Swoją nieustępliwością i tym, że nie potrafił się pogodzić z faktem, że niektóre rzeczy się po prostu dzieją, sprawił, że Carrie Page (za którą swoją drogą musi stać ciekawa historia, trupy raczej nie leżą w mieszkaniach nudnych ludzi) przeżyła koszmar, który nie powinien być jej udziałem. Czy stała się Laurą Palmer, czy tylko poczuła związany z nią horror, nie ma tu większego znaczenia. Krzyk mówi sam za siebie.
Padło w ostatnim odcinku pytanie, czy to opowieść o małej dziewczynce mieszkającej na końcu drogi (to samo pojawiło się w rozmowie Audrey z Charliem w 13. odcinku). Odpowiedź na nie może być różna, ale dla nas i dla "Twin Peaks" znaczenie ma tylko ta, jakiej udziela Agent Cooper. Nie słyszymy jej, lecz w domyśle jest to odpowiedź twierdząca. Bohater uparcie twierdzi, że upiecze dwie pieczenie na jednym ogniu – myślę, że chodzi o pokonanie zła i uratowanie Laury, dziewczyny, która tyle się przez to zło nacierpiała. Działanie Coopera daje jednak efekt odwrotny od zamierzonego. Nie ratuje Laury, a wręcz przeciwnie – każe jej raz po raz na nowo przeżywać ten sam koszmar, czyniąc tę historię jeszcze bardziej tragiczną i nieustannie nam o niej przypominając.
Przypomina też o tym David Lynch, dosadnie dając do zrozumienia, że pewnych rzeczy cofnąć się nie da. Choć okoliczności są inne, nawet cała rzeczywistość jest zupełnie inna, a Cooper i Laura, jakich znamy w niej nie istnieją, i tak jedno pozostało w nim bez zmian: ekstremalne zło. Może Lynch kluczyć i bawić się w dziwaczną symbolikę, ale założenie jego historii jest w gruncie rzeczy proste. Zło istnieje i czasem jest tak straszne, że nie da się z nim absolutnie nic zrobić. Takie opowieści, jak ta o małej dziewczynce, powinny się kończyć dobrze, ale zdarzają się okoliczności, na które nie można nic poradzić. Opowiadanie jej w kółko nie ma więc sensu, znacznie lepiej będzie rozpocząć zupełnie nową.
Pytanie tylko, czy w "Twin Peaks" jest na nią miejsce? Bo z tego, co widzieliśmy, wyłania się obraz świata pozbawionego nadziei na coś lepszego. Ale czy naprawdę? Jak się dokładnie przyjrzeć, to niekoniecznie. Owszem, jest tu wiele historii tragicznych (bez dwóch zdań jest taką wątek Audrey, wyglądający tym straszniej, że finałową konkluzję zobaczyliśmy w zeszłym odcinku), ale gdzieś pomiędzy nimi są też inne. Są wreszcie szczęśliwi Norma i Ed, są Andy i Lucy, jest Bobby, itd. Zła wprawdzie nie da się całkiem wyplenić, bo jest ono niezbędną częścią rzeczywistości, ale zawsze można coś zbudować pomimo jego obecności. Świat nie opiera się tylko na nim.
Dlatego też nie może być mowy w "Twin Peaks" o tradycyjnym zakończeniu serialowej historii. Coś się tu skończyło dobrze, coś innego nie i tak będzie to trwało dalej – w końcu tutaj śmierć nie jest zakończeniem, a zaledwie zmianą. Czy zmianą na lepsze, czy na gorsze i jaka w końcu wyłania się z tego wszystkiego prawda (o ile wyłania się jakakolwiek), musisz już sobie drogi widzu odpowiedzieć sam. Chcesz widzieć tu Coopera śniącego swój szalony sen? Proszę bardzo. Chcesz zobaczyć pokręconą wariację na temat moralitetu? Żaden problem. Chcesz układać ze skrawków historii pełen obraz? Możesz mieć problem.
Bo abstrahując teraz od wszystkiego, co w finałowych odcinkach mi się podobało i co na swój sposób zrozumiałem, nie mogę zapomnieć o całej reszcie. Owszem, swoimi ostatnimi godzinami "Twin Peaks" zyskało w moich oczach, ale mam poważny problem, by ocenić je jako jedną całość z resztą. Chaotyczną resztą, która w większości ani nie ciekawiła, ani nie emocjonowała. Czy zakończenie straciłoby na czymkolwiek, gdyby pominąć większą część serialu? Wątpię. I pod tym względem Lynch poniósł klęskę, bo nie udało mu się stworzyć postaci i historii, które by nas zajęły. Wygrał jednak finałem. Robiącym wrażenie, odważnym, frustrującym i udowadniającym, że jednak miał coś do powiedzenia, a nie tylko bawił się naszym kosztem. I oby tylko nie próbował tego psuć jakąś kontynuacją.