"House of Lies" (1×01): Seks, kłamstwa i wielki biznes
Daniel Nogal
10 stycznia 2012, 12:12
Za nami premiera nowego serialu stacji Showtime. Czy "House of Lies" dorówna popularnością "Californication"? Spoilery!
Za nami premiera nowego serialu stacji Showtime. Czy "House of Lies" dorówna popularnością "Californication"? Spoilery!
Już w pierwszym ujęciu widzimy głównego bohatera (w tej roli Don Cheadle) w łóżku obok długonogiej blondynki, która nie ma na sobie nic, prócz czarnych szpilek. Blondynka i szpilki, przyznaję, całkiem fajne, wolałbym jednak, gdyby twórcy serialu wykazali się większą pomysłowością i pokazali mi na początek coś bardziej oryginalnego od nagich ludzi w sypialni.
Nic to, oglądam dalej. Oglądam i dowiaduję się, że blondynka jest byłą żoną Marty'ego Kaana (to właśnie pierwszoplanowa postać "House of Lies"), uzależnioną od leków i chwilowo całkiem nieprzytomną. Zaś chwilę później na ekranie pojawia się ich synek, ubrany w dziewczęce ciuchy, marzący o kilku nowych parach butów i głównej roli żeńskiej w szkolnym musicalu. Jeśli ktoś uważa, że już w "Californication" scenarzyści na siłę wprowadzali zbyt wiele nieprawdopodobnych udziwnień, może mieć dość "House of Lies" po pięciu minutach.
Ja jednak trwam przed telewizorem i śledzę perypetie zespołu sowicie opłacanych biznesowych konsultantów, którzy z Los Angeles przylatują do Nowego Jorku. Piją i jedzą w najbardziej eleganckich restauracjach Manhattanu, obmacują śliczne striptizerki w najdroższych nocnych klubach, a czasem wpadają na chwilę do sali konferencyjnej, by oskubać szefów wielkich korporacji z paru milionów dolarów.
Oglądam kolejne biusty atrakcyjnych pań, które na ekranie zrzucają z siebie seksowną bieliznę (Marty ląduje w łóżku z trzema z nich… a nie, zaraz, z ostatnią tylko w samochodzie) i lesbijski seks w toalecie. A przy tym również i grupę aktorów, znających się na swym rzemiośle, na czele ze znakomitym Cheadle'em. Oglądam do ostatniej minuty – i mając już przed oczami napisy końcowe, wciąż nie wiem, o czym to właściwie było.
Twórcy "House of Lies" pokazali mi te wszystkie drogie garnitury i staniki, drapacze chmur i knajpy dla elity, wszystkie te nagie panie – a ja nie mam pojęcia po co, nie wiem, o czym tak naprawdę chcieli mi opowiedzieć. Nie pomogło nawet dobre aktorstwo. Przerost pełnej blichtru formy nad przemykającą bocznymi uliczkami treścią jest uderzający.
Chwilami, przyznaję, nawet miło się to oglądało, ale po tych trzydziestu minutach wcale nie mam ochoty na więcej. Choć wypadałoby chyba dać "House of Lies" szansę, zobaczyć przynajmniej jeden czy dwa następne odcinki, prawda? Może tak zrobię. Ale raczej bez entuzjazmu i bez wielkich nadziei.