Które seriale warto oglądać? Oceniamy sierpniowe nowości
Redakcja
5 września 2017, 21:32
"The Defenders" (Fot. Netflix)
Jeśli pominąć to, co zaserwował nam Netflix, sierpniowe premiery nie wypadają źle. Wśród tych, na które warto zwrócić uwagę, znajdują się m.in. "The Sinner", "Manhunt: Unabomber" i "Comrade Detective".
Jeśli pominąć to, co zaserwował nam Netflix, sierpniowe premiery nie wypadają źle. Wśród tych, na które warto zwrócić uwagę, znajdują się m.in. "The Sinner", "Manhunt: Unabomber" i "Comrade Detective".
"Manhunt: Unabomber"
Jedna z najlepszych wakacyjnych nowości, choć na pierwszy rzut oka nie wygląda na nic specjalnego. Mamy tu bowiem do czynienia z kolejną produkcją z gatunku true crime, tym razem przedstawiającą kulisy polowania na Teda Kaczynskiego, tytułowego Unabombera (ataków dokonywał za pomocą przesyłanych listownie bomb), który przez niemal 18 lat pozostawał nieuchwytny dla amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości.
"Manhunt" skupia się na ostatnim okresie śledztwa, gdy do akcji wkroczył Jim "Fitz" Fiztgerald (Sam Worthington), profiler z FBI, którego niekonwencjonalne metody pozwoliły dokonać przełomu w zmierzającej donikąd pogoni za przestępcą. Serial to więc o tyle nietypowy, że zamiast standardowej detektywistyczno-prokuratorskiej roboty oferuje podgląd pracy zespołu… lingwistów. Nudne? Nic z tych rzeczy. Oglądanie Fitza i jego zespołu przełamujących kolejne bariery i nieuchronnie zbliżających się do sukcesu naprawdę wciąga.
Tym bardziej że w bardziej standardowych elementach serial radzi sobie równie dobrze, potrafiąc podnieść napięcie i przyspieszyć, gdy jest to konieczne i zwolnić, gdy trzeba zająć się tutejszymi bohaterami. A ci są bez wyjątku grupą solidnie napisanych, wiarygodnych postaci. Dodatkowym urozmaiceniem jest natomiast druga linia czasowa, w której spotykamy Teda Kaczynskiego (Paul Bettany), szykującego się do procesu i prowadzącego swoistą grę z Fitzem. Broni się więc "Manhunt: Unabomber" jako całość, udowadniając, że nawet z ogranych schematów można sporo wycisnąć, nie dokonując przy tym cudów. [Mateusz Piesowicz]
"The Sinner"
Zdecydowanie najlepsza premiera sierpnia i jedna z najlepszych premier całego lata. "The Sinner" to kolejny krok telewizji USA Network w kierunku ambitniejszych, mrocznych dramatów – tym razem całkiem udany, choć nie idealny.
Jessica Biel wciela się w Corę, zupełnie zwyczajną kobietę z przedmieścia, która ma męża, dziecko, nudną pracę i na pierwszy rzut oka wydaje się być najbardziej banalna na świecie. Pewnego razu, podczas rodzinnego wypadu na plażę, chwyta za nóż i w przeciągu paru chwil zabija nieznajomego, który puścił głośniej muzykę. Jej rodzina jest w szoku, a ona sama nie jest w stanie powiedzieć, czemu to zrobiła.
To punkt wyjścia do historii, która częściowo jest kryminałem, ale przede wszystkim dramatem psychologicznym, mającym nam odpowiedzieć na pytanie, co takiego siedzi w Corze i dlaczego to zrobiła. W kolejnych odcinkach zagłębiamy się więc w nią coraz bardziej – my i det. Ambrose (Bill Pullman), który nie jest usatysfakcjonowany prostym przyznaniem się do winy – i poznajemy kolejne historie z jej przeszłości, rzucające nieco światła na jej postać.
Choć każdy z nas inaczej pewnie podejdzie do tych odkryć, jednego serialowi nie da się odmówić. Ma na siebie pomysł, jest przemyślany od początku do końca i znalazł świetną wykonawczynię do trudnej roli. Jessica Biel uwiarygadnia i ożywia tę historię w tych momentach, które wydają się bardziej schematyczne, sprawiając, że od całości nie da się oderwać. "The Sinner" to dowód na to, że nawet w czasach, kiedy wszystko już było, proste, kameralne opowieści potrafią przebić wszelkie efekciarstwo. [Marta Wawrzyn]
"Comrade Detective"
Jeśli z jakiegoś powodu mieliście kiedyś ochotę obejrzeć propagandowy rumuński serial z lat 80., to dzięki Channingowi Tatumowi i Jonowi Ronsonowi macie teraz doskonałą okazję, by tę dziwną potrzebę zaspokoić. Jeśli nie, to i tak możecie zerknąć na "Comrade Detective" od Amazona, bo to bardzo oryginalna komedia oparta na wyjątkowo absurdalnym pomyśle.
Wtajemniczają nas w niego wspomniani Tatum i Ronson, którzy przedstawiają serial jako autentyczną, odzyskaną po latach produkcję rumuńskiej telewizji służącą jako narzędzie komunistycznej propagandy. Aby dowcip wyglądał wiarygodniej, "Comrade Detective" został rzeczywiście nakręcony w Rumunii i zagrali w nim miejscowi aktorzy, a dopiero potem całość została zdubbingowana przez Amerykanów. Oczywiście wyjątkowo kiepsko, co tylko wzmacnia komediowy efekt.
Ten jednak i bez groteskowego dubbingu jest zabawny, bo "Comrade Detective" to jednocześnie parodia buddy movie, seriali policyjnych z lat 80. i telewizji propagandowej. Mamy tu historię pary detektywów z Bukaresztu: Gregora Anghela (Florin Piersic Jr., zdubbingowany przez Channinga Tatuma) i Iosifa Baciu (Corneliu Ulici i Joseph Gordon-Levitt) tropiących kryjącego się za maską Ronalda Reagana zabójcę ich przyjaciela. Przy okazji odkrywają wielki zachodni spisek, mający na celu zalanie wspaniałej komunistycznej Rumunii kapitalistyczną propagandą.
Brzmi absurdalnie i dokładnie takie jest, bo twórcy serialu wyśmiewają wszystko, co tylko mogą, opierając się na żartach szytych dość grubymi nićmi. W niczym to jednak nie przeszkadza, bo "Comrade Detective" ma tak cudowny pomysł na siebie, że nawet powtarzalność dowcipów nie razi. Nie jest to produkcja pod żadnym względem przełomowa, ale autentycznie zabawna – z perspektywy mieszkańców byłego bloku wschodniego zapewne nawet bardziej, niż dla Amerykanów, bo łatwo w tym przerysowanym świecie dopatrzeć się czegoś znajomego. A za samą próbę odejścia od komediowych schematów twórcom należą się brawa. [Mateusz Piesowicz]
"Mr. Mercedes"
O tyle nietypowa ekranizacja Stephena Kinga, że na warsztat wzięto nie kolejny horror, ale pierwszy kryminał autorstwa mistrza grozy, czyli wydanego w 2014 roku "Pana Mercedesa". Na tym jednak oryginalność w przypadku serialu telewizji Audience się kończy, bo reszta jest standardowym, opartym na silnych charakterach thrillerem, który nikogo obeznanego z gatunkiem nie zaskoczy. Co nie znaczy, że nie posiada zalet.
Tytułowy "Mr. Mercedes" to pseudonim Brady'ego Hartsfielda (Harry Treadaway), przeciętnego, sfrustrowanego swoim szarym życiem mężczyzny, który kiedyś w ramach rozładowywania tej frustracji w brutalny sposób zamordował 16 osób. Sprawa nigdy nie została jednak rozwiązana, a on nadal żyje pogrążony w swoich obsesjach, wśród których na czoło wysuwa się potrzeba dręczenia byłego detektywa Billa Hodgesa (Brendan Gleeson), który bezskutecznie ścigał go, zanim odszedł na emeryturę. Teraz, 2 lata po morderstwie, psychopata znów zaczyna go prześladować, zmuszając do pokręconej zabawy w kotka i myszkę.
Dostaliśmy zatem historię psychologicznej rozgrywki pomiędzy dwoma bohaterami, która została solidnie wykonana, ale nie wychodzi przy tym poza gatunkowe stereotypy. Detektyw ma więc obowiązkowe problemy i popada w coraz głębszą depresję, a morderca pochodzi z patologicznego środowiska i skrywa za maską zwyczajności pokręconą psychikę.
Reszta jest przyzwoitym studium charakteru podkręconym przez obowiązkową brutalność i typową dla autora oryginału dosadność. Szczególnej głębi się tu nie spodziewajcie, ale jeśli lubicie mroczne klimaty, wtórność Wam nie przeszkadza i z pocałowaniem ręki przyjmiecie każdą, co najmniej niezłą ekranizację Kinga, to "Mr. Mercedes" jest właśnie dla Was. [Mateusz Piesowicz]
"Atypical"
Nowa produkcja Netfliksa bardzo stara się pozować na nieco poważniejszy komediodramat, ale w ostatecznym rozrachunku jest tylko kolejną familijną komedią opartą na starych jak świat motywach. Wcale nie musiało tak być, wystarczyło w pełni skupić się na głównym bohaterze – Samie (bardzo dobry Keir Gilchrist) – nastolatku z autyzmem, który uznaje, że najwyższa pora, by zaczął randkować.
Punkt wyjścia dla ambitniejszej niż zwykle produkcji o dorastaniu był więc intrygujący, ale nie trzeba wiele czasu, by twórcy spektakularnie go zmarnowali. Jak? Czyniąc z Sama i jego rozterek jeden z kilku równorzędnych wątków, a niekiedy spychając go nawet do roli głównej komediowej atrakcji serialu.
Co dostaliśmy w zamian? Małżeńskie problemy rodziców Sama, czyli Elsy (okropnie irytująca w tej roli Jennifer Jason Leigh) i Douga (Michael Rapaport); pierwszą miłość jego siostry, Casey (Brigette Lundy-Paine); a nawet związkowe perypetie terapeutki, Julii (Amy Okuda). Wszystko to oklepane, stereotypowe i przez większość czasu totalnie pozbawione polotu.
Szkoda, że "Atypical" nie trzyma się w większym stopniu swojego tytułu i oferuje nam tak typową komedyjkę, bo potencjał na coś lepszego widać tu w wielu momentach. Autyzm Sama i związane z nim specyficzne podejście chłopaka do relacji międzyludzkich twórcy sprowadzili jednak w znacznej mierze do komedii, która choć sympatyczna (ciepła już niekoniecznie, bo losy bohaterów nie są szczególnie przejmujące), wylatuje z głowy zaraz po obejrzeniu. Mogło być znacznie więcej, jest tylko serial w sam raz do obiadu. [Mateusz Piesowicz]
"Get Shorty"
Jeszcze jedna próba przerobienia filmu sprzed lat ("Dorwać małego" Barry'ego Sonnenfelda z 1995 roku) na serial, tym razem w stylu "Fargo" – czyli inna historia, ale zainspirowana pierwowzorem i starająca się odtworzyć jego klimat. Założenie niezłe, ale jego realizacja to już znacznie trudniejsza sprawa, z którą twórcy "Get Shorty" poradzili sobie tylko połowicznie.
Głównym bohaterem jest tu Miles Daly (Chris O'Dowd), Irlandczyk zajmujący się zbieraniem długów dla Amary (Lidia Porto), szefowej lokalnego gangu z Nevady, który bardzo chciałby coś w swoim życiu zmienić. Okazja trafia się przypadkiem, gdy podczas jednego ze standardowych zleceń w ręce Milesa trafia scenariusz filmu, a bohater dostrzega w tym szansę zostania producentem filmowym (i wyprania mafijnych pieniędzy, ale to tak na boku). Nic prostszego, wystarczy udać się do Hollywood, przekonać kogo trzeba w każdy dostępny sposób i można się zabierać za robotę.
Po drodze będą oczywiście przeróżne komplikacje, najczęściej całkiem absurdalne, a czasem ocierające się o groteskę. Z tych narzędzi "Get Shorty" korzysta bardzo chętnie, z upodobaniem mieszając ze sobą światy filmowców i przestępców, serwując nam całkiem przyzwoitą czarną komedię. Gorzej, gdy serial próbuje dodać do wzorowanej na oryginale fabuły coś od siebie. Wychodzi wtedy brak oryginalnych pomysłów, który twórcy próbują zamaskować wątkami rodzinnymi i schematycznymi gangsterskimi historyjkami. Całość szybko robi się przez to nudna i kompletnie wyprana z emocji, a to zdecydowanie nie jest zaleta 10-godzinnego serialu. [Mateusz Piesowicz]
"Marlon"
Absolutnie zbędny sitcom od NBC, w którym kolejny komik stwierdził, że jego życie idealnie nadaje się na fundament dla komedii. Tym razem luźno inspirowaną swoją biografią i jakże oryginalnie zatytułowaną produkcją uraczył widzów Marlon Wayans, a tego, że efekt nie będzie odkrywczy, można się było domyślać na długo przed premierą.
Tytułowy bohater to internetowa gwiazda (pytanie, czemu jest sławny, można równie dobrze odnieść do Wayansa – nie mam bladego pojęcia), a także duży chłopiec z dwójką dzieci i byłą żoną, z którą zachowuje przyjacielskie stosunki. Na tym opis można właściwie zakończyć, bo reszta jest zbiorem schematycznych dowcipów i przewijającego się wśród nich motywu emocjonalnej niedojrzałości Marlona, który nie jest w stanie zaangażować się na poważnie w związek, wybierając zamiast tego proste półśrodki.
Oprócz tego mamy standardowy zestaw: szkolne problemy dzieci, nowy facet byłej żony, jej wredna siostra, itd. W gruncie rzeczy "Marlon" nie odbiega w żaden sposób od innych sitcomów, więc jeśli z jakiegoś powodu lubicie Wayansa, a powielane raz po raz żarty nadal Was śmieszą, to możecie po serial sięgać. Mimo wszystko bywały rzeczy znacznie od niego gorsze. [Mateusz Piesowicz]
"Marvel's The Defenders"
Miał być wielki hit lata, wyszedł serial, który nie jest ani szczególnie zły, ani zbyt dobry; ani szalenie ekscytujący, ani bardzo nudny. Ot, średniak, który wygląda jakby zrobiono go, kiedy akurat wszyscy mieli kilka tygodni przerwy od ciekawszych rzeczy, jakimi zajmują się na co dzień.
W "The Defenders" czwórka netfliksowych superbohaterów niby ratuje Nowy Jork wspólnymi siłami, ale nie do końca. Zanim wszyscy zdążą się spotkać, mija niemal pół sezonu, a prawdziwa akcja zaczyna się w okolicach 4. odcinka. Poza tym dwójka postaci wydaje się zbędna, bo to historia bliżej powiązana przede wszystkim z "Daredevilem" i "Iron Fistem". Rola Jessiki Jones i Luke'a Cage'a jest tutaj czysto umowna, choć faktem jest, że bez jej sarkastycznych uwag całość byłaby pewnie trudniejsza do przetrwania.
Problemy "The Defenders" zaczynają się od tego, że nie ma tu napięcia i wciągającej historii, która dotyczyłaby w tym samym stopniu wszystkich bohaterów. Brakuje też klimatu, energii i wrażenia, że ci superbohaterowie rzeczywiście działają blisko ludzi i komuś naprawdę pomagają. Ratowanie własnego podwórka zastąpiła gigantyczna konspiracja, za którą nie stoi nic interesującego. Sigourney Weaver zatrudniono tylko po to, by kompletnie zmarnować jej potencjał. Dobre dialogi ograniczają się do momentów humorystycznych, kiedy zaś serial zaczyna uderzać w dramatyczne nuty, staje się banalny i niestrawny.
Krótko mówiąc, "The Defenders" napisano na kolanie, od niechcenia, jak gdyby w Netfliksie wiedzieli, że i tak to obejrzymy. No więc obejrzeliśmy. Ale czy cokolwiek z tego pamiętamy po dwóch tygodniach? [Marta Wawrzyn]
"Disjointed"
Tego lata proporcje wśród netfliksowych nowości wyraźnie się zmieniły. Większość z nich to już koszmarki, które miałyby problem z przebiciem się w telewizji dziesięć lat temu. A jednak jesteśmy nimi raczeni, bo widać na to zasługujemy. "Disjointed" (w polskiej wersji "Rodzina w oparach") o tyle wśród tych netliksowych koszmarków się wyróżnia, że nie jest dla niego wielkim wyzwaniem osiągnięcie dna absolutnego pod każdym względem.
Zamiast nowoczesnego serialu o trawce w stylu chociażby "High Maintenance" mamy więc siermiężny sitcom, który traktuje widza jak idiotę i marnuje talent grającej główną rolę Kathy Bates. Brakuje wszystkiego: żartów na jako takim poziomie, scenariusza, któremu ktoś poświęciłby choć trochę uwagi, postaci, które można by było polubić. Jest za to zgraja stereotypowych bohaterów, którzy wygłaszają głupie teksty na tle scenografii jak z polskich sitcomów z lat 90.
Granice żenady przekraczane są raz po raz, a do listy grzechów dopisać należy jeszcze to, że "Disjointed" samo nie wie, czym chce być. Co jakiś czas puszcza więc oczko do widza niby to współczesnego, a to nabijając się z youtuberów, a to parodiując stare reklamy, a to uśmiechając się do fanów filmowej klasyki. I wszystkie te wycieczki wypadają dziwnie, sztucznie i nie na miejscu, jak gdyby ktoś to powciskał na siłę pomiędzy żarty toaletowo-seksualne i banalne interakcje bohaterów. Wszystko to razem składa się na kolejny serial Netfliksa, na który szkoda czasu. [Marta Wawrzyn]
"The Tick"
Trzecie już telewizyjne podejście do postaci Kleszcza, czyli parodii superbohaterów stworzonej przez Bena Edlunda (który jest także twórcą wszystkich serialowych opowieści o bohaterze). W sierpniu Amazon wypuścił połowę 1. sezonu, resztę mamy zobaczyć w przyszłym roku. Warto będzie czekać?
Po obejrzeniu 6 dostępnych odcinków nadal nie mam co do tego pewności, bo choć "The Tick" posiada pewne zalety i wyróżnia się na tle produkowanych taśmowo seriali o superbohaterach, twórcy nie potrafią w pełni z jego potencjału skorzystać. Jakby brakowało im odwagi, by zamienić szalony oryginał w równie odlotową ekranizację. A materiał jest przecież ku temu wyśmienity, bo tytułowy bohater grany przez Petera Serafinowicza to przybyły nie wiadomo skąd, niemal niezniszczalny facet w niebieskim kostiumie z czułkami, obdarzony niesamowitą siłą i głęboko wierzący w sprawiedliwość i przeznaczenie.
Właśnie to przeznaczenie miało skrzyżować jego losy z Arthurem (Griffin Newman), niepozornym księgowym dręczonym tragedią sprzed lat, który chcąc nie chcąc, staje się pomocnikiem Kleszcza. Zajmuje mu to niestety bardzo dużo czasu, a serial tylko na tym cierpi, bo zamiast skupić się na pomysłowej kpinie z nadętych superbohaterskich motywów, dostajemy opowiedzianą na serio historię o przełamywaniu własnych barier i odkrywaniu swoich możliwości. No ładnie, ale po co poświęcać temu tyle miejsca, gdy na pierwszy rzut oka widać, że dosłownie wszystko inne w serialu wygląda ciekawiej?
Tym samym "The Tick" spycha Kleszcza do roli bohatera drugoplanowego, a nam pozostaje mieć nadzieję, że w drugiej połowie tej historii proporcje się odwrócą i dostaniemy wreszcie ten serial, który wciąż dobrze się tylko zapowiada. [Mateusz Piesowicz]