Największy dramat wśród komedii. "BoJack Horseman" – recenzja 4. sezonu
Nikodem Pankowiak
8 września 2017, 16:02
"BoJack Horseman" (Fot. Netflix)
Dobrze mieć w życiu coś stałego, czego zawsze można się chwycić. W ofercie Netfliksa, który coraz bardziej przedkłada ilość nad jakość, czymś takim jest niewątpliwie "BoJack Horseman".
Dobrze mieć w życiu coś stałego, czego zawsze można się chwycić. W ofercie Netfliksa, który coraz bardziej przedkłada ilość nad jakość, czymś takim jest niewątpliwie "BoJack Horseman".
Nie jestem zdziwiony, że sam Reed Hastings wskazuje "BoJacka" jako swój ulubiony serial. Ulubiony do tego stopnia, że swego czasu prezentował finansowe wyniki Netfliksa, będąc ubranym w sweter z podobizną człowieka-konia. I choć taka forma promocji nie przełożyła się specjalnie na popularność samego serialu, możemy przynajmniej stwierdzić, że Hastings ma dobry gust.
Depresyjna komedia o końskim aktorze nigdy nie była i już zapewne nigdy nie będzie wielkim hitem Netfliksa i to pomimo rewelacyjnej obsady. Daleko jej do popularności "House of Cards", nie wspominając o "Orange Is the New Black". Pozostaje jedynie ubolewać nad takim stanem rzeczy, bo w czasach, gdy Netflix coraz częściej zalewa nas nietrafionymi produkcjami, "BoJack Horseman" wyrasta na jeden z lepszych, jeśli nie najlepszy oryginalny serial tej platformy. I to pomimo pierwszego sezonu, który był tak bardzo przeciętny, że pewnie skutecznie odstraszył wielu widzów. Gdy jednak twórcy postanowili bardziej zagłębić się w psychikę, serial momentalnie zyskał na jakości, którą utrzymuj do dziś. Jeśli ktoś bał się, że w 4. sezonie scenarzystom skończą się pomysły, od razu mogę uspokoić – to wciąż ten sam, rewelacyjny serial. To wciąż najlepszy dramat wśród wszystkich komedii.
Jak mogliście zobaczyć w zwiastunie i na plakacie, nowy sezon promowany jest hasłem "Gdzie jest BoJack?". Odpowiedź na to pytanie poznajemy stosunkowo szybko i tak naprawdę nie jest ona najważniejsza. Najważniejsze jest to, co dzieje się z BoJackiem, gdy ten powraca do domu. W końcu jego relacje z przyjaciółmi zmieniły się diametralnie – Todd nie jest już tym samym nieszczęśnikiem, który musi polegać na równie nieszczęśliwym eksgwiazdorze, a Princess Carolyn znalazła szczęście u boku myszy i wreszcie udało jej się odseparować od toksycznej relacji łączącej ją z głównym bohaterem.
I tylko Diane zdaje się zauważać jego nieobecność, o czym mogą świadczyć dziesiątki wiadomości zostawionych na poczcie głosowej. Nie, po powrocie BoJacka do domu nie czeka go żaden happy end, żadne "i żyli długo i szczęśliwie". Wszystkim problemom będzie trzeba wreszcie stawić czoła, a to może nie być łatwe, gdy pod domem czeka na ciebie nieślubne dziecko, które chciałoby poznać swojego biologicznego ojca.
Widoczna już na pierwszy rzut oka zmiana to poświęcenie więcej miejsca postaciom drugoplanowym – takie przypomnienie, że w tym świecie nie tylko BoJack jest nieszczęśliwy. Więcej światła rzucono przede wszystkim na Princess Carolyn, co jest bardzo dobrą decyzją – do tej pory to właśnie ta postać wydawała się za mało wyeksponowana, a w 4. sezonie możemy wreszcie zobaczyć jej najprawdziwszą, obdartą z jakiegokolwiek fałszu wersję. Dużo jest tu także Diane, nawet jeśli ma ona najmniej wspólnych scen z BoJackiem od początku serialu. Ta kobieta, która po prostu nie może nie wzbudzać u widza empatii, powoli zaczyna z dystansem patrzeć na swoje życie, doceniać to, co ma, ale także zauważać, jak wiele rzeczy powinna zrobić inaczej. Jej wątek w tym sezonie to prawdziwy emocjonalny rollercoaster z mocnym i przejmującym finiszem.
Trochę więcej zastrzeżeń mam do wątku Todda. Mam wrażenie, że twórcy nie do końca dali radę z pociągnięciem tematu jego aseksualności, którą zasygnalizowano nam pod koniec 3. sezonu. Szkoda, bo to w tym momencie chyba jedyna aseksualna postać w całej amerykańskiej telewizji. Tu jednak wciąż odgrywa on rolę pomocnika BoJacka, Mr. Peanutbuttera czy Carolyn. Za każdym razem, gdy już myślę, że ten bohater wybije się na prawdziwą niezależność, wszystko wraca do punktu wyjścia. W tym sezonie Todd zdecydowanie pozostał w cieniu, nawet jeśli zadedykowano mu jeden z odcinków. Sceny z jego udziałem często są niepotrzebne i momentami mam wręcz wrażenie, że nie przystoją już takiemu serialowi, jakim stał się "BoJack Horseman".
W tych 12 odcinkach największy nacisk twórcy położyli na odkrywanie przed nami historii BoJacka – bardzo dużo dowiadujemy się o życiu jego rodziny i możemy obserwować ten łańcuch nieszczęść i depresji ciągnący się z pokolenia na pokolenia. Ten chyba najmocniejszy w historii serialu wątek pozwala też twórcom na zastosowanie nowych sposobów prowadzenia narracji czy zabawy z chronologią. Nie ma tu może odcinków tak charakterystycznych, jak ten "podwodny" z 3. sezonu, ale są za to inne – równie zapadające w pamięć. Na ten przykład – chcielibyście wiedzieć, co dzieje się w głowie człowieka (a właściwie konia) z depresją? Uwierzcie, gdy wreszcie się dowiecie, stwierdzicie, że lepiej byłoby żyć w nieświadomości.
Mniej więcej w połowie sezon serial schodzi już na bardzo mocne tory, a gdy już myślimy, że gorzej być nie może, jak obuchem wali nas w głowę historią matki BoJacka, po której nic w tym serialu nie będzie już takie samo. Nawet jeśli, jak wspomniałem, więcej miejsca oddano postaciom drugoplanowym, ostatecznie to właśnie historia BoJacka zostawi Was wbitych w fotele i z wyrwanymi sercami leżącymi na podłodze.
Choć z sezonu na sezon "BoJack" staje się serialem coraz poważniejszym, humoru zabraknąć nie mogło – w końcu mówimy o bardzo czarnej, ale jednak komedii. Sam świat przedstawiony zapewnia nam rzadko spotykaną w innych serialach dawkę absurdu. Siłą napędową są tutaj jednak dialogi – bardzo ostre, raz za razem wbijające szpile kolejnym osobom lub zjawiskom. W tym sezonie oberwało się chyba wszystkiemu – za sprawą kampanii wyborczej, którą prowadził Mr. Peanutbutter, dostaje się całej amerykańskiej polityce.
Raz za razem obrywa też showbiznes czy wszechobecny – zarówno dziesiątki lat temu, jak i teraz – seksizm i szowinizm (tutaj ogromne brawa za pewien gościnny występ, którego nie będę zdradzać, ale na pewno się domyślicie, o kogo chodzi). Najbardziej jednak rozbawiło mnie wyśmiewanie przez produkcję Netfliksa faktu, że teraz niemal każda platforma internetowa chce robić własne seriale. Właściwie ciężko wskazać choć jedną scenę czy jeden dialog, o których można byłoby powiedzieć, że w nietrafiony sposób komentuje rzeczywistość.
Rzeczywistość, która w "BoJacku" jest momentami tak smutna i przygniatająca, że wiele produkcji aspirujących do miana poważnego dramatu wygląda przy tym serialu jak głupkowaty sitcom. To ironia losu, że taką głębię psychologiczną, być może największą od czasu "Mad Men" i "Breaking Bad", udało się osiągnąć kreskówce o człowieku-koniu, który dawno temu był gwiazdą amerykańskiej telewizji. Jeśli więc podobało Wam się, jak w poprzednich sezonach rozwijano wszystkie postacie, na czele z tytułowym bohaterem, nadal będziecie zachwyceni. Twórcy wchodzą jeszcze głębiej w ich psychikę, niektóre odcinki są jeszcze mocniejsze i bardziej depresyjne, ale to wszystko po to, by uświadomić nam, że po każdej, nawet najczarniejszej nocy wreszcie musi przyjść dzień.