Czas klaunów. "American Horror Story: Kult" – recenzja 1. odcinka
Nikodem Pankowiak
8 września 2017, 22:17
"American Horror Story: Kult" (Fot. FX)
Tajemnicze zapowiedzi, umiejętnie podsycany nastrój oczekiwania. Ryan Murphy przyzwyczaił nas, że co, jak co, ale promować "American Horror Story" to on potrafi. Szkoda tylko, że później niewiele z tego wynika. Spoilery.
Tajemnicze zapowiedzi, umiejętnie podsycany nastrój oczekiwania. Ryan Murphy przyzwyczaił nas, że co, jak co, ale promować "American Horror Story" to on potrafi. Szkoda tylko, że później niewiele z tego wynika. Spoilery.
Aby dobrze zrozumieć to, co w tym sezonie próbuje nam przekazać Ryan Murphy, trzeba choć trochę rozumieć kontekst społeczny i polityczny w USA – bez tego nie macie po co podchodzić do serialu. Wydaje mi się, że to jednak nie jest szczególnym problemem – od początku swojej prezydentury Donald Trump dostarcza mediom tyle tematów i tyle kontrowersji, że chyba każdy musiał usłyszeć chociaż o niektórych z nich. Trump w większości amerykańskich mediów w czasie kampanii pokazywany był jako swego rodzaju klaun – ot, ciekawostka, człowiek, którego prezydenckich aspiracji nikt nie brał na poważnie. Ale co, jeśli ten klaun nagle zacznie rządzić najpotężniejszym krajem na świecie? Czy za jednym klaunem mogą pójść miliony? I co ich do niego przyciąga? Między innymi te pytania zadaje w tym sezonie Ryan Murphy, by później zacząć udzielać na nie odpowiedzi.
Nie dajcie sobie wmówić, że ten sezon jest o czymś innym, niż jest w rzeczywistości. Pewnie, wszystko zostało tu ubrane w metaforę – nieudolną, ale jednak – ale przede wszystkim chodzi o pokazanie, jak niebezpieczny człowiek zamieszkał w Białym Domu. Murphy wali w widza antytrumpowym przekazem i nawet nie szczególnie próbuje to ukrywać – wszystko jest tutaj wyjątkowo łopatologiczne, żebyśmy na pewno nie mieli wątpliwości, o czym jest ten sezon. A jest on m.in. o ślepym podążaniu za liderem, który potrafi wzbudzić w tobie takie uczucie strachu i tak tobą manipulować, że myślisz w końcu stajesz się od niego totalnie uzależniony. Nie, ktoś powie, przecież tu chodzi przede wszystkim o straszenie widza, nie żadną politykę. Bzdura, polityczny przekaz wręcz wyziera z tego sezonu, a będzie go tylko więcej, o czym najlepiej świadczy zwiastun kolejnego odcinka.
Alfred Hitchcock uważał, że film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi i tak też zaczyna się nowa odsłona "American Horror Story" – od największego koszmaru liberalnej części Ameryki, czyli wyboru Trumpa na prezydenta. I niestety, ten otwierający sezon montaż wypowiedzi Trumpa to najbardziej przerażająca rzecz w tym odcinku, dalej jest już tylko słabiej. Sam koncept, by cały serialowy koszmar zaczął się w noc wyborczą, był naprawdę obiecujący, ostatecznie jednak mam wrażenie, że był to bardzo cyniczny ruch Murphy'ego. Facet wyraźnie liczył, że ta premiera będzie szeroko komentowana. Niestety dla niego, trafił na moment, gdy Ameryka dużo bardziej boi się huraganów, a samo "American Horror Story" już mało kogo obchodzi.
Oto mamy 8 listopada, dzień, który na zawsze zmienił Amerykę. Dzień, w którym zaczyna się koszmar Ally (Sarah Paulson) – kobiety żyjącej w szczęśliwym małżeństwie z Ivy (Alison Pill), z którą wspólnie wychowuje syna Ozziego. Noc wyborcza będzie dla nich początkiem końca życia, jakie znały do tej pory. Oto władzę w Ameryce przejmuje klaun, za którym zaczynają podążać inne klauny. Murphy bardzo dosadnie, wręcz łopatologicznie tłumaczy nam, jak niebezpieczna jest sytuacja, w której jeden człowiek ośmiela innych do złego i wmawia im, że wszystko jest w porządku.
Najlepszym tego przykładem jest scena, w której Kai (Evan Peters), serialowa metafora Trumpa, zostaje upokorzony przez radę miasta. To punkt zwrotny całej historii – wdeptany w ziemię Kai poprzysięga zemstę. Tak, jak zapewne poprzysiągł ją Trump, gdy żaden z politycznych komentatorów nie dawał mu szans na prezydenturę i traktował jego kandydaturę jako żart. Oczywiście, Trump nikogo nie zabije, w przeciwieństwie do Kaia, który razem z gangiem klaunów szybko zaczyna się mścić. Niestety, przerażenia nie budzi to w widzu w ogóle, co najwyżej obrzydzenie, gdy kolejne litry krwi wylewają się z ekranu, ale i na nie możemy się szybko uodpornić. Zero tu emocji – zawodzi scenariusz i cała realizacja.
Zwykle było tak, że nawet jeśli sam serial zawodził, bronił się doskonałą obsadą. Niestety w tym roku wygląda ona, w porównaniu do lat poprzednich, wyjątkowo przeciętnie. Jasne, Evan Peters zdołał wyrobić sobie przez te wszystkie sezony jakąś renomę, a Paulson to klasa sama w sobie, ale teraz muszą oni na własnych barkach nieść cały serial, gdy kiedyś wspomagali ich w tym aktorzy o wielkich nazwiskach i umiejętnościach.
Cała reszta mogłaby tutaj dla mnie nie istnieć – Cheyenne Jackson w pilocie pojawił się na chwilę, Billie Lourd w roli spiskującej z Kaiem opiekunki do dziecka ma przez cały czas jeden wyraz twarzy, a Alison Pill umieszczono w tym serialu chyba tylko po to, by Paulson miała tło, na którym mogłaby błyszczeć. Naprawdę, w związku ich postaci nie widać żadnej chemii, jedyny lepszy moment z ich udziałem to kłótnia o to, kto jak głosował w wyborach. Wiem, że nie każda postać musi być rozemocjonowana jak Ally, ale jednak byłoby dobrze, gdyby twórcy zdecydowali się na coś innego niż zestaw: najlepsza telewizyjna aktorka ostatnich lat plus specjalistka od nijakich ról drugoplanowych.
Naprawdę nie rozumiem, dlaczego Paulson konsekwentnie pojawia się w kolejnych odsłonach "American Horror Story". Czy przemawia przez nią poczucie lojalności wobec Murphy'ego? Przecież ta wybitna aktorka zasługuje na dużo więcej niż scenariusz, w którym biega po supermarkecie z butelką wina w ręce i krzyczy na widok wyimaginowanych klaunów. To samo zresztą tyczy się Petersa – choć jego postać wydaje się naprawdę kuriozalna, facet wyciska z niej maksimum i jeszcze trochę. Skoro ja widzę, że gość zasługuje na więcej, to czy nie widzi tego on albo jego menedżer? Czy sam Murphy nie widzi, że z takimi aktorami w rolach głównych wręcz wypada zrobić coś więcej? Wiem, że obecnie odpowiada on za milion różnych telewizyjnych projektów, ale może w takim razie warto z któregoś z nich zrezygnować i albo go zakończyć, albo wpuścić nowych ludzi, którzy mogliby coś zdziałać świeżym spojrzeniem.
Istnieje też możliwość, że dla całej ekipy ten sezon to jeden wielki manifest poglądów politycznych. Paulson, która chyba najbardziej może utożsamiać się ze swoją postacią, fanką obecnego prezydenta raczej nie jest i tą rolą mogła to zamanifestować. Z kolei Murphy pewnie zakładał, że liberalna Ameryka kupi wszystko, co jest krytyką Trumpa. Nawet jeśli to krytyka bez porządnego scenariusza.
Do tej pory schemat był zwykle taki sam – "American Horror Story" potrafiło zaintrygować podczas premiery, by po kilku odcinkach popaść w totalną przeciętność. Teraz jest zupełnie inaczej – już pierwszy odcinek "Kultu" odrzuca mnie niemal całkowicie. Oczywiście mógłbym wymienić jeszcze jakieś plusy, poza duetem Paulson i Peters. Ale co miałoby to być? Jak zwykle klimatyczna i wzbudzająca ciarki czołówka? Na Boga, przecież nikt nie ogląda serialu dla czołówki, jak dobra by ona nie była. Naprawdę, premiera tego sezonu pokazuje, że Murphy'emu kończą się pomysły i lepi on swój serial z byle czego. O ile jeszcze w "Roanoke" mógł pochwalić się bardzo niestandardową narracją, tak tutaj nie ma nawet krzty oryginalności. I nawet, jeśli jego poglądy polityczne są mi bliskie, nie zamierzam męczyć się przez 11 tygodni tylko po to, by móc od czasu do czasu potakiwać głową w wyrazie aprobaty.
Twórca "American Horror Story" chciał nam pokazać, jak straszna jest rzeczywistość. Niestety, chyba zapomniał, że już to wiemy i nie potrzebujemy wykładowcy, który nam to powie.