Nasz top 10: Najlepsze seriale sierpnia 2017
Redakcja
9 września 2017, 22:00
"Gra o tron" (Fot. HBO)
Zanim przejdziemy do serialowej jesieni, czas na ostatnie już spojrzenie na lato. Podsumowujemy to wszystko, co było najlepsze w serialach w sierpniu – od debiutu pewnej grzesznicy aż po smocze szaleństwo.
Zanim przejdziemy do serialowej jesieni, czas na ostatnie już spojrzenie na lato. Podsumowujemy to wszystko, co było najlepsze w serialach w sierpniu – od debiutu pewnej grzesznicy aż po smocze szaleństwo.
10. "Comrade Detective" (nowość na liście)
Rzutem na taśmę na naszej liście znalazł się serial, którego próżno szukać wśród najgłośniejszych wakacyjnych premier, i któremu sami nie poświęciliśmy wcześniej za wiele miejsca. "Comrade Detective" od Amazona zasługuje jednak na to, by zwrócić na niego uwagę, bo na tle współczesnej komediowej mizerii zdecydowanie się wyróżnia.
Przede wszystkim pomysłem, który na pierwszy rzut oka jest kompletnie absurdalny. Oto bowiem Channing Tatum wraz z Jonem Ronsonem oznajmiają nam, że po latach poszukiwań udało im się dotrzeć do kopii "Comrade Detective" – rumuńskiego propagandowego serialu z lat 80., który zdubbingowali i prezentują, byśmy zobaczyli, jak kręcono kryminały za żelazną kurtyną. Całość jest oczywiście fikcyjna, ale wykonana bardzo pieczołowicie, bo serial nakręcono w Rumunii i zagrali w nim miejscowi aktorzy, którym głosy podłożyli Amerykanie (oprócz Tatuma również Joseph Gordon-Levitt i Nick Offerman).
Trzeba przyznać, że koncept to znacznie bardziej wyszukany niż kolejny identyczny sitcom, a na tym zalety "Comrade Detective" się nie kończą. Historia śledztwa prowadzonego przez Gregora Anghela (Florin Piersic Jr.) i jego partnera Iosifa Baciu (Corneliu Ulici) autentycznie bawi, świetnie parodiując zarówno komunistyczną propagandę, jak i amerykańskie produkcje z lat 80. Mamy tu więc swoiste buddy movie tylko z bloku wschodniego.
Można serialowi zarzucić pewną powtarzalność i zbyt mocne opieranie się na początkowym pomyśle, ale że całość jest krótka (6 odcinków), cudownie przerysowana i oryginalna, obejrzeliśmy z przyjemnością. [Mateusz Piesowicz]
9. "Pokój 104" (nowość na liście)
Antologia braci Duplass to rzecz nierówna i bardzo specyficzna, wymykająca się prostym definicjom i próbom ujednolicenia. Krótkie historie zamknięte w czterech ścianach tytułowego motelowego pokoju krążą sobie gdzieś pomiędzy horrorem a komedią, raz bawiąc za pomocą formy (fabularnej i wizualnej), nie mając pretensji do bycia czymkolwiek więcej, by zaraz potem niespodziewanie włączyć emocje.
Ta różnorodność sprawia, że trudno jednoznacznie "Pokój 104" ocenić, bo obok historii po prostu dziwnych i stawiających swoją wyjątkowość na pierwszym planie kosztem zajmującej fabuły, dostajemy też znacznie prostsze, wręcz intymne. I wydaje się, że to w tych drugich serial radzi sobie lepiej, jak w odcinkach "I Knew You Weren't Dead" i "The Internet", które skutecznie postawiły na proste emocje (choć i pomysłowego konceptu w nich nie zabrakło).
Jednak nawet jeśli "Pokój 104" nie zawsze trafia w punkt, sprawdza się jako intrygujący eksperyment – może nie wypalić, ale zdecydowanie coś po sobie zostawia, choćby miał to być fakt, że czujemy się oszukani zawartością lub rozwiązaniem odcinka. W większej dawce pewnie nie dałoby się tego przełknąć, ale krótkie cotygodniowe wizyty w motelu, który niejedno już widział, zdecydowanie urozmaiciły nam wakacyjną nudę w ramówce. [Mateusz Piesowicz]
8. "The Sinner" (nowość na liście)
Niepozbawione wad, ale w sumie całkiem udane połączenie kryminału z dramatem psychologicznym. "The Sinner" to historia młodej kobiety z przedmieścia – matki i żony, mieszkającej w zwyczajnym domu i mającej banalną pracę – która pewnego razu, ku zaskoczeniu wszystkich chwyta na plaży za nóż i w środku dnia, pośród tłumu ludzi, morduje nieznajomego, który włączył głośniej muzykę. Co takiego wstąpiło w tę kobietę? Czy tych dwoje coś jednak łączyło? O co w tym wszystkim chodzi?
"The Sinner" zadaje całkiem interesujące pytania i udziela póki co nie najgorszych odpowiedzi. Nie prezentuje co prawda aż tak skomplikowanego portretu psychologicznego, na jaki liczyliśmy, ale zawiera wystarczająco dużo niebanalnych pomysłów, byśmy oglądali dalej. A przede wszystkim ma fantastyczną Jessicę Biel w roli głównej. Jeśli do tej pory nie byliście przekonani, że to dobra aktorka, tutaj ona Was naprawdę zadziwi. Postać, którą gra, jest skomplikowana, pełna niuansów – i ona jest w stanie te niuanse pokazać, wyrażając emocje najczęściej za pomocą skromnych środków.
"The Sinner" stawia właśnie na emocje i prostą, kameralną oprawę. A ponieważ wie dokładnie, dokąd zmierza i potrafi wciągać jak diabli, możemy go tylko polecić. Nawet jeśli jest w nim trochę schematów. [Marta Wawrzyn]
7. "Manhunt: Unabomber" (nowość na liście)
Serial Discovery to spore zaskoczenie, bo po kolejnej z popularnych ostatnio produkcji w gatunku true crime raczej nie spodziewaliśmy się cudów. "Manhunt: Unabomber" takich wprawdzie nie oferuje, ale udowadnia, że nawet opierając się o gatunkowe schematy, można opowiedzieć historię zajmującą i emocjonującą. Z taką natomiast niewątpliwie mamy do czynienia w przypadku opowieści o polowaniu na Teda Kaczynskiego (Paul Bettany), tytułowego Unabombera.
Polowaniu, które ciągnęło się bezskutecznie przez 17 lat i którego losy odmieniło dopiero kompletnie nowe podejście wniesione do śledztwa przez profilera, Jima Fitzgeralda (Sam Worthington). To właśnie on stanowi centrum serialu, ścierając się zarówno z nieuchwytnym terrorystą, jak i przełożonymi, wątpiącymi w to, że metody lingwistyki porównawczej mogą się do czegokolwiek przydać. Oglądamy zatem, jak Fitz przełamuje kolejne bariery, wpatrując się w manifest Unabombera i próbując znaleźć w nim jakiś wzór.
Brzmi to wszystko raczej średnio ekscytująco, a jednak przykuwa do ekranu jak mało co. Zasługa to przede wszystkim zręczności twórców w poruszaniu się wśród fabularnych schematów. Wiedzą, kiedy należy przyspieszyć, by widz się nie zanudził, potrafią również odpowiednio podnieść napięcie, ale starają się z tym nie przesadzić. Wychodzi idealna mieszanka, skupiająca się w odpowiednich proporcjach na akcji, historii i bohaterach. Dodajmy jeszcze dobre aktorstwo i nienaganne wykonanie, a mamy produkcję, którą możemy polecić nie tylko miłośnikom gatunku. [Mateusz Piesowicz]
6. "Halt and Catch Fire" (powrót na listę)
Jeden z najlepszych i jednocześnie najbardziej niedocenianych seriali ostatnich lat powrócił i znów nas zadziwia tym, jak dobrze wie, co robi, i jak niesamowicie zna swoich bohaterów. 4. sezon oznacza przeskok do 1994 roku, czyli czasów, kiedy internet nie był już ciekawostką dla nerdów i naukowców, tylko biznesem, na którym firmy z Doliny Krzemowej zaczęły zbijać miliony. I oczywiście nasza czwórka bohaterów trzyma rękę na pulsie, każde na swój sposób. Gigantycznego sukcesu wciąż nie widać, ale (prawie) każde z nich znalazło mniej lub bardziej komfortowe miejsce dla siebie.
Gordon prowadzi więc firmę, która stała się jednym z największych dostawców internetu, Joemu marzy się coś na kształt wyszukiwarki stron internetowych, Cameron powraca na stałe do USA, a Donna została korporacyjną harpią, podkradającą cudze pomysły i przemieniającą je w złoto. Wszystko to ma sens, wszystko do tych ludzi pasuje, a przy tym bardzo dobrze wpasowuje się w epokę, w której otworzyło się nagle mnóstwo nowych możliwości.
"Halt and Catch Fire" z jednej strony więc zabiera nas w nostalgiczną podróż do początków internetu, przypominając, jak to kiedyś wyglądało (też zapisywałam adresy interesujących stron WWW na karteczkach, choć w innym celu niż Joe). A z drugiej, znów interesująco przetasowuje głównych bohaterów, każąc im wchodzić w nieco inne interakcje niż ostatnio. W pierwszych odcinkach błyszczy przede wszystkim duet Joe – Cameron, których trwająca cały odcinek (i niemal dwa dni w ich rzeczywistości) rozmowa telefoniczna prawdopodobnie przejdzie do historii jako najlepsza, najoryginalniejsza i najbardziej wypakowana emocjami scena, jaką "Halt and Catch Fire" kiedykolwiek zaprezentowało. Znakomity powrót. [Marta Wawrzyn]
5. "Rick i Morty" (awans z 6. miejsca)
Z sierpniowych odcinków "Ricka i Morty'ego" – którzy wyrośli na najbardziej niegrzeczną, bezkompromisową i prawdopodobnie po prostu najlepszą kreskówkę ostatnich lat – zapamiętam przede wszystkim kiszonego Ricka, bo to było kompletne szaleństwo. Zarówno pod względem ładunku emocjonalnego, jaki ta przygoda ze sobą niosła (co zrobi Rick, żeby uniknąć rodzinnej terapii? Wszystko!), jak i dawki absurdalnej przemocy w tym odcinku.
Najbardziej nietypowy dziadek we wszechświecie znakomicie sobie poradził w sytuacji, zdawałoby się, bez wyjścia i jeszcze zrobił niezłą rozwałkę. A na koniec i tak wylądował na kozetce, by stawić czoła rodzinnym problemom.
Sporo pokręconego uroku miał także odcinek "The Whirly Dirly Conspiracy", z Jerrym roli głównej, oraz "Rest and Ricklaxation", w którym bohaterowie zmierzyli się z toksynami. A najlepsze jest to, że prezentując kompletnie popaprane przygody w kosmosie, "Rick i Morty" z sezonu na sezon mówią coraz więcej i więcej o współczesnym świecie – o tym, jaki chaos skrywa się pod pojęciem rodziny, jak dysfunkcyjne potrafią być najprostsze relacje i jak dużo w nas wszystkich jest Jerry'ego, serialowej definicji przeciętności i bylejakości. [Marta Wawrzyn]
4. "Top of the Lake" (spadek z 3. miejsca)
W lipcu doceniliśmy "Top of the Lake: China Girl" za pierwszy odcinek, dziś wypada pochwalić wszystkie pozostałe. To zupełnie inny sezon od poprzedniego, pozbawiony urzekających nowozelandzkich widoków, które kontrastowały z serialowym złem, i osadzony w zupełnie zwyczajnym dużym mieście, czyli australijskim Sydney. Oczywiście, zdjęcia wciąż pozostają na wybitnym poziomie, ale ten sezon bardziej niż poprzedni stawia na główne bohaterki i grające je aktorki.
Tysiąc odcieni kobiecości i pytanie o to, co to znaczy we współczesnym świecie być matką, to prawdopodobnie najważniejsze, co z Wami zostanie po tym sezonie. Jane Campion i jej fantastyczne aktorki pokazują kobiecy punkt widzenia i kobiecą siłę w świecie, w którym to faceci dyktują bądź próbują dyktować warunki. Każda z bohaterek jest inna, każda tak samo niesamowita i skomplikowana pod względem psychologicznym. Elisabeth Moss raz jeszcze udowadnia, że jest aktorką, która potrafi zagrać wszystko, Nicole Kidman obnaża duszę i zaskakuje burzą siwych włosów, Gwendoline Christie bardzo daleko odchodzi od Brienne z "Gry o tron", zaś Alice Englert, córka reżyserki, jest po prostu świeża.
Znakomite aktorstwo, scenariusz, który wie dokładnie, dokąd zmierza, i po drodze lubi zahaczać o tematy społeczne, a także fantastyczne zdjęcia – "Top of the Lake" ma wszystko i jeszcze więcej. Nic dziwnego, że na festiwalu w Cannes zachwycało bardziej niż prezentowane tam filmy. [Marta Wawrzyn]
3. "Twin Peaks" (awans z 4. miejsca)
Sierpień to dla "Twin Peaks" miesiąc, w którym wszystko zaczęło zmierzać w jasnym kierunku. No, na tyle jasnym, na ile to możliwe. Potwierdziło się kilka rzeczy, których mogliśmy się domyślać, niektóre fragmenty układanki wskoczyły na swoje miejsca, a ktoś nawet otrzymał należny happy end (bo chyba nawet David Lynch nie byłby tak okrutny, żeby znów rozbijać związek Eda i Normy, prawda?). Oczywiście równowaga w przyrodzie musi być zachowana, więc większość bohaterów specjalnie się do niego nie zbliżyła.
Poza tym było standardowo dziwnie, ale im bliżej finału, tym wyraźniej dało się odczuć, że idziemy w stronę konkluzji. Chyba nawet fabularne poszatkowanie stało się jakby mniejsze. A może to po prostu ta słynna Lynchowska magia, która pozwala zapomnieć o niedociągnięciach? Tutaj wszak jej nie brakowało, że wspomnę tylko wycieczkę Andy'ego i reszty do lasu, krótką wizytę Moniki Bellucci czy pamiętny taniec Audrey.
Wszystko jednak przebija zdarzenie, na które czekaliśmy dobre kilkanaście tygodni. Tak, tak, Dougie Jones zapadł w śpiączkę, a obudził się z niej Agent Cooper we własnej osobie – czy odpowiednio wcześnie, byśmy zdążyli się nacieszyć jego obecnością, to kwestia dyskusyjna, więc dajmy jej spokój. Ważniejsze, że jak już wrócił, to na całego, od razu przystępując do działania i oznajmiając: "Ja jestem FBI!". Trudno się nie zgodzić i z zachwytem nie oglądać, jak Kyle MacLachlan z łatwością wskoczył w rolę, w której chcieliśmy go widzieć od samego początku. Co zaś działo się dalej, to już temat na wrzesień. [Mateusz Piesowicz]
2. "Niepewne" (utrzymana pozycja)
Niezręczna czarnoskóra dziewucha i jej koleżanki trzymają się mocno, okupując od lipca drugie miejsce, bo ze smokami nikt jednak nie wygra. W 2. sezonie "Niepewnych" widać przede wszystkim niesamowitą pewność siebie, jaką zyskała Issa Rae, po tym jak doceniono jej serial jesienią. Odważniejszy jest scenariusz, odważniejsze jest aktorstwo, odważniejsze są także wycieczki w kierunku ważnych spraw społecznych. Spójrzcie choćby na przygodę Lawrence'a z policjantem czy historię z rasistowskim dyrektorem, który, tak się składa, jest Afroamerykaninem.
Podobnie rzecz się ma z relacjami i związkami w serialu, które stały się jeszcze bardziej chaotyczne, poplątane i trudne do zdefiniowania. Jednym wielkim bałaganem jest zarówno życie Issy, której występy rapowe jeszcze nigdy nie były tak szczere i gorzkie, jak i to, co się dzieje u jej byłego czy też Molly, sypiającej z żonatym przyjacielem z dzieciństwa i walczącej o to, by nie być niewidzialna w pracy.
"Niepewne" to jeden z najlepszych portretów pokolenia dzisiejszych trzydziestolatków – nieważne, jaki mamy kolor skóry, gdzie mieszkamy i co robimy w życiu, jest duża szansa, że w tych niepoukładanych bohaterach zobaczymy siebie. [Marta Wawrzyn]
1. "Gra o tron" (utrzymana pozycja)
Wbrew pozorom wcale nie jest to tak oczywisty zwycięzca, jak można by się spodziewać. Wszyscy wszak doskonale wiecie, że "Gra o tron" miała w 7. sezonie głośno dyskutowane problemy i nie ma co owijać w bawełnę, trochę zepsuły nam one zabawę przy całym tym spektaklu. Ale właśnie, tylko trochę.
Bo nie oszukujmy się, pomimo wszystkich swoich scenariuszowych bzdur i tempa akcji, która dla odmiany po dotychczasowym rozwleczeniu zaczęła gnać do przodu na złamanie karku, oglądanie "Gry o tron" było czystą przyjemnością. Począwszy od absolutnie fenomenalnego pod względem realizacyjnym i emocjonalnym ataku Daenerys na armię Lannisterów, a skończywszy na finale, który oczekiwanie na kolejny sezon czyni wyjątkowo nieznośnym (zwłaszcza że to zapowiada się na bardzo długie).
A przecież pomiędzy było jeszcze widowisko zwane "Beyond the Wall", z którego dowiedzieliśmy się chociażby, że na smoka najskuteczniejszy jest oszczep, no i że telewizji w wykonaniu HBO właściwie nie da się już odróżnić od kinowych blockbusterów. Chyba że na korzyść "Gry o tron". Narzekamy na ten serial całkiem słusznie, bo to oczywiste, że mógłby być jeszcze lepszy, ale nie zapomnijmy przy tym o prostym fakcie – w telewizyjnej rozrywce o gigantycznym rozmachu ustalił on najwyższe standardy na lata. A przynajmniej do premiery 8. sezonu. [Mateusz Piesowicz]