Kobiety rządzą telewizją. 12 moich uwag na temat gali rozdania Emmy
Marta Wawrzyn
18 września 2017, 23:01
Elisabeth Moss odbiera Emmy (Fot. CBS)
Jeszcze nigdy w historii rozdań Emmy nie było na scenie tylu kobiet i osób różnych ras, nagradzanych za seriale, które naprawdę coś mówią o współczesnym świecie. To była fantastyczna gala!
Jeszcze nigdy w historii rozdań Emmy nie było na scenie tylu kobiet i osób różnych ras, nagradzanych za seriale, które naprawdę coś mówią o współczesnym świecie. To była fantastyczna gala!
69. rozdanie Emmy należało w dużej mierze do dwóch seriali: "Opowieści podręcznej" i "Wielkich kłamstewek". Konkurencja nie miała szans, co było do przewidzenia (skoro już nawet ja to przewidziałam, to każdy mógł). Członkowie Akademii Telewizyjnej zgodnie postanowili wysłać w świat wiadomość, że są po stronie praw kobiet i wszelkich mniejszości. I wreszcie zrobili to naprawdę świetnie.
1. Kobiety rządzą telewizją
Chyba jeszcze na żadnej gali Emmy nie było na scenie tylu kobiet. Scenarzystki, reżyserki, chodzące ikony kina, debiutantki i takie panie jak Elisabeth Moss, które pracowały latami na sukces – wszystkie prezentowały się olśniewająco i miały coś do powiedzenia. A towarzyszyli im fantastyczni mężczyźni, jak Charlie Brooker, Bruce Miller czy Jean-Marc Vallee, którzy potrafią opowiadać historie o kobietach w taki sposób, że trafiają one do każdego. Bo to po prostu dobre historie.
Kiedy Nicole Kidman powiedziała, że ona i Reese Witherspoon zaklepały książkę Liane Moriarty i same zabrały się za produkowanie serialu, bo za mało jest dobrych ról dla kobiet, pomyślałam tylko, iż to mogła być prawda, ale dwa, trzy, pięć lat temu temu. Dziś baby rządzą tym światem i nie wyglądają, jakby miały zamiar powrócić do siedzenia w kącie i potakiwania.
2. "Opowieść podręcznej" udowodniła, że ważne historie zawsze się przebiją
Ogromną przyjemnością było dla mnie oglądanie kolejnych osób z ekipy "Opowieści podręcznej", odbierających zasłużone nagrody. Kto mógł zostać nagrodzony, ten został. Bruce Miller dostał nagrodę za scenariusz pilota, a znakomita Reed Morano – trzecia kobieta w historii, która otrzymała Emmy w tej kategorii i pierwsza od 1985 roku – za jego wyreżyserowanie. Ann Dowd, która gra od lat, wzruszyła się bardziej niż młode gwiazdy. Wszyscy po kolei dziękowali Lizzie, czyli fantastycznej Elisabeth Moss, która na koncie powinna mieć już kolekcję nagród Emmy za rolę Peggy Olson (a nie miała żadnej). A na końcu jeszcze odebrali razem nagrodę dla najlepszego serialu dramatycznego i puścili w świat wiadomość, żebyśmy wzięli się do roboty, bo jest dużo rzeczy, o które trzeba walczyć.
Nie da się ukryć, że "Opowieść podręcznej" to historia z mocno zaznaczonym przesłaniem. Historia, która nie boi się swojego feministycznego zabarwienia; której zdarza się bezpośrednio odnosić do tego, co dzieje się na świecie współcześnie; i która po prostu czuje, że ma moc. To jeden z niewielu seriali, które przerażają do szpiku kości, zmuszają do wyjścia ze strefy komfortu i zastanowienia się, czy aby na pewno robimy dobrze, zgadzając się na odbieranie tych czy innych praw i wolności. To coś, co z widzem zostaje na długo po seansie – najważniejszy, najbardziej autentyczny serial ostatnich lat. Cieszę się, że to dostrzeżono.
3. "Wielkie kłamstewka" z tysiącem nagród
Wiele z tego, co napisałam powyżej, dotyczy także "Wielkich kłamstewek", serialu HBO, z którego zapamiętamy nie tylko oscarową obsadę, ale także niezwykłą kobiecą solidarność, zaprezentowaną w trudnym momencie. Nicole Kidman – która znakomicie wypadła w roli głównej mówczyni – zwróciła uwagę na to, że przemoc domowa to nie żaden wymysł, to coś, co jest wszędzie, tylko nikt o tym nie mówi ze strachu i wstydu. I pewnie nie tylko ja miałam przed oczami wszystkie te sceny, w których mąż tłukł serialową Celeste.
A poza tym patrzenie na tę ekipę było czystą przyjemnością. Nicole Kidman i Reese Witherspoon – bardzo tutaj poszkodowana, bo miała tutaj rolę życia, a jednak nie była w stanie przebić swojej koleżanki – przyszły do telewizji, żeby pokazać coś, co do nich przemówiło. Zbudowały dla nas to cudo zwane "Wielkimi kłamstewkami", zatrudniły rewelacyjną ekipę i sprawiły, że wszystko zgrało się ze sobą perfekcyjnie. Bardzo się ucieszyłam z nagrody dla Laury Dern (to naprawdę jej pierwsza Emmy!?), a i wampira Erica miło było zobaczyć wśród zwycięzców. Alexander Skarsgard zagrał najlepszą rolę w swojej karierze i został za to nagrodzony.
4. I jeszcze ten pocałunek…
Rozluźniamy na chwilę atmosferę: ten pan, który stoi z boku i patrzy, jak Nicole Kidman całuje swojego serialowego partnera, Alexandra Skarsgarda, prosto w usta, to oczywiście jej mąż, Keith Urban. Piękny moment!
5. Stał się cud i na scenie zagościł Charlie Brooker. Dwa razy!
To zawsze miła sprawa, kiedy czymś się zachwycasz, spotykasz twórców, a potem ci twórcy jadą na drugi koniec świata, by odebrać najważniejszą nagrodę, jaką mogli dostać. "San Junipero" zachwycamy się na Serialowej od roku non stop i nieprędko przestaniemy. To niezwykła rzecz, genialnie napisana, perfekcyjnie wykonana, poruszająca jak diabli i cudowna pod każdym względem. Nie wierzyłam, że Brooker i spółka wygrają – a tu proszę, udało się nawet pokonać scenariusz "Wielkich kłamstewek" (chyba jedyna kategoria, którą serial HBO przegrał).
To było fantastyczne uczucie, zobaczyć mieszkających po naszej stronie Atlantyku twórców "Black Mirror" – także Annabel Jones, którą również mieliśmy przyjemność spotkać rok temu w Londynie – na tej wielkiej scenie. Pamiętam jak dziś ich specyficzny styl wypowiadania się, świetny brytyjski humor, energię, zakulisowe opowieści, których zdecydowanie się nie spodziewaliśmy. Krótko mówiąc, to niezwykli ludzie, którzy zrobili niezwykłą rzecz i za których mocno trzymałam kciuki.
Szalenie mi się podobał żarcik, którym Brooker rzucił na scenie. Twórca "Black Mirror" oznajmił mianowicie, że miłość zawsze pokonuje nienawiść, tylko czasem trzeba jej trochę pomóc, po czym zasugerował – ni mniej, ni więcej – żeby całe audytorium zaczęło uprawiać teraz, w tym momencie, miłość fizyczną, ze sobą nawzajem bądź po prostu ze sobą. Trzy, dwa, jeden, start! Śmiechu publiki nie było słychać, jeśli nie liczyć Annabel Jones, która nawet na scenie nie potrafiła zachować poważnej miny. I cała Wielka Brytania pewnie śmiała się z nimi. Amerykanie wyraźnie jeszcze nie do końca wiedzą, o co chodzi w "Black Mirror" i w takim poczuciu humoru, ale dopóki nagradzają "San Junipero", możemy im wybaczyć.
6. Donald Glover podwójnie nagrodzony
Miałam nadzieję, że młody twórca "Atlanty" zgarnie jeszcze więcej nagród (no, ewentualnie Aziz Ansari jakieś mu sprzątnie sprzed nosa), ale dwie to i tak bardzo dużo. Zwłaszcza że Glover jest pierwszym czarnoskórym artystą, który tego dokonał. I wbrew temu, co sam powiedział, to nie jest zasługa Trumpa i tego, że nagle wszyscy zaczęli doceniać mniejszości, choćby po to aby mu się przeciwstawić. To tylko i wyłącznie jego własna zasługa – "Atlanta" to jedna z najświeższych, najbardziej kreatywnych rzeczy, jakie widzieliśmy w zeszłym sezonie. Wszelkie nagrody są zasłużone.
7. A skoro jesteśmy przy słowie na T…
Tegoroczne rozdanie Emmy było dosłownie wypchane wszelkiego rodzaju wycieczkami politycznymi. Jedne były bardziej potrzebne, inne mniej. Patrząc na gag z "Westworldem" (świetne cameo Titussa Burgesssa!), w którym Bernard poprawiał Stephena Colberta, obniżając mu "poziom polityki", pomyślałam, że właściwie wszyscy mogliby trochę wziąć na wstrzymanie.
OK, rozumiem, czemu nazwisko prezydenta USA musiało paść w momencie, kiedy nagrodę za "Saturday Night Live" odbierał Alec Baldwin. Ale często wyciągano Trumpa w takich chwilach, kiedy to nie było na nic potrzebne. Colbert wypadł słabo (chyba tylko drink z Kimmelem zasługuje na jako takie brawa), a do tego jeszcze bardzo rzadko mówił cokolwiek, co nie byłoby związane z polityką. Nie oglądało się tego dobrze. I jeszcze ten Sean Spicer… po co!?
8. Przestańcie już z tym "Veepem"!
Narzekaliśmy, kiedy "Modern Family" zgarniało Emmy kilka lat pod rząd, a teraz mamy "Veepa". Komedię, która, owszem, miała wiele świetnych momentów i nawet w 6. sezonie trzymała przyzwoity poziom, ale która naszego życia nie odmieni. Julia Louis-Dreyfus to absolutna królowa telewizyjnej komedii, ale chyba już nawet ona sama by się nie obraziła, gdyby wygrał ktoś inny. Szkoda mi w tym roku zwłaszcza Pameli Adlon.
9. I doceńcie trochę bardziej "Master of None"
Aziz Ansari w tym roku odbierał tylko jedną nagrodę, do spółki z Leną Waithe, za bardzo ważny i mądry odcinek "Thanksgiving", który może pomóc niejednemu dzieciakowi obawiającemu się tego, kim jest. I super. Świetna sprawa. Ale coroczne nagrody za scenariusze odcinków "ważnych i mądrych" (rok temu to było "Parents") nijak nie odzwierciedlają tego, czym jest i co potrafi "Master of None". Szkoda, że w świadomości Akademii Telewizyjnej wciąż funkcjonuje na marginesie.
10. Riz Ahmed na wielkiej scenie!
Trochę się zdziwiłam, ale bardziej oczywiście ucieszyłam. Rewelacyjna rola w "The Night Of", zasłużona nagroda i kolejna ważna sprawa, bo Riz Ahmed to reprezentacja wszystkich osób o ciemniejszej barwie skóry, na których patrzymy podejrzliwie. To nie jest tylko amerykański problem. Dobrze, że znalazł swoje odzwierciedlenie w tej doskonale zagranej roli i że właśnie został dostrzeżony. Zaś sam Ahmed dziękował absolutnie fantastycznie, jakby odbieranie nagród na takiej scenie to dla niego była codzienność.
11. Sterling K. Brown dziękuje jak zawodowiec
Ale nikt i nic nie pobije Sterlinga K. Browna, który zahaczył o tysiąc ważnych spraw, znalazł miejsce w swojej mowie dla Waltera White'a i Dicka Whitmana (bo przecież nie Dona Drapera), a na koniec został zagłuszony muzyką, której już nie dał rady przekrzyczeć. I tak, to prawda, że nie najlepiej potraktowano go na końcu (zwłaszcza że wcześniej Nicole Kidman mówiła, ile chciała). Ale to będzie nowy ulubieniec Akademii Telewizyjnej, mówię Wam. I mnie w tym momencie w ogóle to nie przeszkadza, powiedziałabym nawet, że "This Is Us" oglądam w dużej mierze dla niego.
12. Komuś brakowało "Gry o tron"?
Mam wiele szacunku i sympatii dla "Gry o tron", która ma bardzo porządne smoki i jest blockbusterem idealnym, trafiającym dosłownie do każdego, w tym także członków Akademii Telewizyjnej. Ale dobrze, że w tym roku jej nie było. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której stanęłaby w szranki z "Opowieścią podręcznej" i wygrałaby. To samo zresztą tyczy się "Stranger Things", "Westworld", "This Is Us", "The Crown", "Better Call Saul" i… nie, nie wymienię tutaj fatalnego sezonu "House of Cards", którego obecności na tej liście nie da się nijak wytłumaczyć. To bardzo dobre seriale, które mają coś do powiedzenia o współczesnym świecie, naturze ludzkiej etc., ale które służą przede wszystkim rozrywce.
"Opowieść podręcznej" to coś więcej niż serial. To nasze najgorsze koszmary zamknięte w 10-odcinkowej, perfekcyjnie zrealizowanej dystopii. To coś mocnego, wielkiego i zapadającego w pamięć. Nie wyobrażałam sobie innego zwycięzcy i cieszę się, że nie ja jedna.