Od potencjalnego hitu do największego kitu lata. "The Sinner" – recenzja finału
Marta Wawrzyn
23 września 2017, 19:02
"Grzesznica" (Fot. USA Network)
Seks, dragi i tapeta – tak w skrócie można podsumować "The Sinner", serial z Jessicą Biel, który obiecywał nam skomplikowany portret psychologiczny, a poszedł w tandetne soft porno. Uwaga na finałowe spoilery.
Seks, dragi i tapeta – tak w skrócie można podsumować "The Sinner", serial z Jessicą Biel, który obiecywał nam skomplikowany portret psychologiczny, a poszedł w tandetne soft porno. Uwaga na finałowe spoilery.
USA Network od paru lat walczy na różne sposoby, by przebić się do czołówki stacji, które kojarzymy z telewizją jakościową. I mogło się wydawać, że coraz częściej będzie jej wychodzić. Znakomitego pilota "The Sinner" odebrałam jako zapowiedź ambitnego dramatu albo thrillera psychologicznego, który przedstawi nam pełny, skomplikowany portret kobiety tylko z pozoru wyglądającej na zwykłą matkę z przedmieścia. Kolejne rozdziały tej historii dawały jeszcze nadzieję, choć pewnie powinnam była ją porzucić w momencie, kiedy całość zaczęła przypominać raczej kryminał z twistem. Dwa ostatnie odcinki to już jakiś koszmar.
"The Sinner" od początku prezentował wypaczony obraz religii katolickiej, kreując na potwora matkę Cory i Phoebe, dewotkę, która w imię Boże odebrała całej swojej rodzinie jakąkolwiek radość z życia. To musiało się skończyć tragedią i nie dziwi to, że Phoebe sprowadziła ją na siebie niejako sama, pragnąc choć na jedną noc wyrwać się na wolność. Mogła zrobić cokolwiek, wybrała bar, narkotyki i seks z przypadkowym facetem na oczach swojej siostry.
I w tym momencie serial przestał się bronić, skręcając w stronę okropnej tandety, której nie usprawiedliwia nic. Zamiast pogłębionego portretu psychologicznego głównej bohaterki dostaliśmy orgię, przypadkową śmierć i tajemniczego faceta w masce. Niespodzianka? I tak, i nie. Znaki, że "The Sinner" ma słabość do seksu w pokręconej postaci, pojawiły się wcześniej. Skoro poużywać sobie lubił nasz spokojny, stateczny detektyw Ambrose, mogliśmy spodziewać się, że nie on jeden ma niestandardowe preferencje. To, że i w historii Cory chodziło o seks, aż tak zaskakujące nie jest (zwłaszcza że od pierwszego odcinka ona miała jakiś problem z tą sferą życia). Było to do odgadnięcia, choć chyba wszyscy mieliśmy nadzieję, że scenarzyści nie pójdą tą drogą.
Ale już odkrycie całej intrygi, z czworokątem miłosnym i ojcem Frankiego, było praktycznie niemożliwe. Dr Belmont został dobrze ukryty, bo przed finałem widzieliśmy go tylko krótko w odcinkach drugim i trzecim. Podejrzewanie akurat jego o bycie człowiekiem w masce, który zmarnował życie Corze, nie miało żadnych podstaw. Na całą intrygę z nim, J.D. i narkotykami wypada tylko spuścić zasłonę milczenia – żadna z tych postaci nie została na tyle sensownie rozwinięta, byśmy mogli odgadnąć powiązania między nimi. Nie to co detektyw Ambrose, który jak już wpadł na właściwy trop, to rozgryzł całą tę skomplikowaną układankę w trymiga, a następnie pobiegł ratować Corę, zapomniawszy tylko po drodze założyć kostium z literą S na piersi i pelerynę.
I oczywiście, że Cora w natychmiastowym tempie została praktycznie uniewinniona, bo tak właśnie działa system sprawiedliwości. I oczywiście, że dostaliśmy łzawe pożegnanie oraz sugestię, iż Ambrose ją rozumie, bo sam przeszedł coś podobnego. Oby tylko serial nie chciał się w to zagłębiać w 2. sezonie, przy okazji kolejnej sprawy, z kolejną grzesznicą (teoretycznie to produkcja limitowana, ale wiecie, jak to ostatnio z tym bywa).
Bo "The Sinner" zawiódł na dwóch frontach jednocześnie. Nie spełnił swojego zadania jako porządny dramat psychologiczny, ponieważ zamiast pogłębiać postacie, z samą Corą na czele, postawił na pokręconą intrygę, w której mniej liczyło się to, kim jest i jaki charakter ma ta kobieta, a bardziej to, co się z nią stało w przeszłości. To takie "małe" oszustwo, które pewnie byłabym w stanie serialowi wybaczyć, gdyby spełnił swoje zadanie jako kryminał. Ale absolutnie tego nie zrobił, bo trudno uznać za satysfakcjonujący miks, w którym główną rolę odegrał podejrzany wyciągnięty z kapelusza.
Dodajmy do tego wątki rodem z pornosa dla najbardziej zdesperowanych i zamiast jednego z najciekawszych debiutów roku mamy kit jakich mało. I tylko Jessiki Biel szkoda. Pierwsze odcinki "The Sinner" przekonały mnie, że jest w stanie zagrać wiarygodnie tysiąc emocji, pozostając przy tym mistrzynią powściągliwości. Oby znalazła sobie projekt, który będzie jej wart.