Początek końca początku. "Gotham" – recenzja premiery 4. sezonu
Piotr Wosik
24 września 2017, 13:02
"Gotham" (Fot. FOX)
"Gotham City, tu zawsze będzie przestępczość" – mówi w premierze 4. sezonu jeden z bohaterów. Niewiele zmienia się także w samym serialu – otrzymaliśmy nowe rozdanie, ale poziom pozostał ten sam. Spoilery.
"Gotham City, tu zawsze będzie przestępczość" – mówi w premierze 4. sezonu jeden z bohaterów. Niewiele zmienia się także w samym serialu – otrzymaliśmy nowe rozdanie, ale poziom pozostał ten sam. Spoilery.
Jeśli oglądacie i lubicie "Gotham", to otwarcie nowej serii Wam się spodoba. Jeśli produkcja ze świata komiksów DC nie przekonała Was wcześniej, to teraz też tego nie uczyni. Mniej więcej od początku 2. sezonu serial stworzony przez Bruno Hellera ("Mentalista") znalazł swoją tożsamość i konsekwentnie się jej trzyma. Tym sposobem dobrnie też zapewne do zaplanowanego zakończenia historii, które ma nam pokazać pierwsze pojawienie się Batmana.
Początek końca początku. Enigmatycznie brzmiący tytuł wpisu to jedynie zapowiedź, że znaleźliśmy się na ostatniej prostej genezy Mrocznego Rycerza. Fabularne tło stanowi niezmiennie motyw przestępczości w Gotham City, która tym razem została… zalegalizowana. Pingwin (oswojony z rolą Robin Lord Taylor) stanął na czele kryminalnego półświata – statystyki przestępczości zmniejszył o połowę, posmarował komu trzeba i drugiej połowie zakapiorów wystawił licencję na występki.
Jest w tym pomyśle intrygujący dylemat społeczny. Przestępcy mają bowiem postępować według ustalonych zasad (scenariusz ich póki co nie precyzuje, choć w domyśle wykluczone jest zabójstwo) i mają wszystko regulować we własnym gronie. Kto kombinuje bez licencji, ten ścigany będzie przez policję i najemników Pingwina. Zamysł, wyjęty żywcem z filmów apokaliptycznych, stał się drogą do uzdrowienia miasta, które pogrążone było w chaosie po wydarzeniach poprzedniej serii.
W efekcie statystyki wkroczeń znalazły się na historycznie niskim poziomie i można dyskutować o paradoksie mniejszego zła czy też aspektach moralnych takiego rozwiązania. To znaczy, widzowie mogą, bo bohaterowie serialu – za wyjątkiem Jima Gordona (sztywny jak zawsze Ben McKenzie) i Bruce'a Wayne'a (David Mazouz) – zaakceptowali sytuację w podejrzanie łatwy sposób. Nie ma co się jednak łudzić, twórcom chodzi przecież o łatwo przyswajalną rozrywkę i tak też Pax Penguina (jak ochrzcił nowy układ sam Cobblepot) jest przede wszystkim kołem zamachowym kolejnych starć – przestępców z policją, przestępców z przestępcami i policji z policją.
Na straży prawa ostał się wspomniany Gordon i Harvey Bullock (tradycyjnie frywolny i zdystansowany Donal Logue), lawirujący między społecznym obowiązkiem a skorumpowanymi urzędnikami. Gdzie pozostali detektywi? Czy reszta oficjeli też pogubiła swoje moralne kompasy? To pytania, które serial na razie ignoruje, w sukurs bohaterom idzie zaś – coraz dojrzalszy i już zakapturzony – panicz Wayne.
W ciągu trzech lat, które minęły od premiery serialu, David Mazouz wyraźnie wydoroślał. To już nie dzieciak, a rosły i przystojny młodzieniec. Szkoda tylko, że wraz z warunkami fizycznymi nie rozwinął się jego aktorski talent. Mazouz wciąż ogrywa tę samą, zacietrzewioną minę, a mimo iż scenariusz podrzuca mu nowe wyzwania, to pozostaje on drętwy i jednowymiarowy. Rys psychologiczny postaci jest w konsekwencji skromny, ale fanów cieszyć powinna symbolika – tj. systematycznie prezentowane narodziny ikony popkultury. Przemycono bowiem kilka momentów zapowiadających klasycznego Batmana, m.in.: kadr na tle nocnego nieba, próba charkliwego głosu czy zniknięcie przed odwracającym się Gordonem.
Ta ostatnia scena to także element osobistego kontekstu postaci Bruce'a – relacji z przyszłym komisarzem czy partnerstwa i mentorstwa Alfreda. Spośród tych najciekawsza jest jednak romantyczna relacja, jaka łączy go z Seliną Kyle. A to głównie za sprawą odgrywającej ją Camren Bicondovy, która jest kilka razy bardziej uzdolniona i ekspresyjna.
W fajnie zrealizowanej scenie rozmowy na dachu posyła prowokujące spojrzenia, jest wyzywająca, ale wciąż tajemnicza. Chwilę wcześniej sprawdza się też w scenie bijatyki (w ruch idzie bicz) i później, kiedy zadziornie odsłania swoje ambicje o wzbogaceniu się (niech się jubilerzy boją). To zdecydowanie udana kreacja, zgrabnie zapowiadająca nadejście Catwoman. Istotna też o tyle, że wyróżnia się na tle reszty kobiecych bohaterek – pozornie silnych, krzykliwych i wydekoltowanych, ale ostatecznie niewiele wnoszących.
Pierwszy odcinek przedstawił nam szerzej jeszcze jedną ważną dla komiksów postać. Rozgrywający się na drugim planie wątek Jonathana Crane'a, a więc Stracha na wróble, wypadł nieźle i stanowił zapowiedź fabuły na dalszą część sezonu. Efekty specjalne toksyny strachu i kostium superzłoczyńcy odwzorowano zaskakująco wiernie i już widać, że świetnie wkomponują się one w serial. Na tle serialowych antagonistów popularny Scarecrow prezentuje się faktycznie złowrogo, można więc zakładać, że nudno nie będzie.
A czy będzie wesoło i przyjemnie? To już zależy od tego, czy kupujecie groteskowy humor i estetykę serialu. Ja wciąż miewam z tym problem, np. dowcipkujący pokracznie Victor Zsasz to mocno chybiony pomysł. Wolę kiedy "Gotham" traktuje się trochę bardziej serio, a jako jedna z niewielu superbohaterskich adaptacji ma na to papiery. Ma potencjał mrocznego kryminału. To myśl, której nie potrafię do końca wyrzucić z głowy – najlepiej jednak nie myśleć wcale i po prostu oglądać. Jest ładnie, jest rozrywkowo.