"The Good Doctor", czyli Sherlock znów został lekarzem – recenzja nowego serialu twórcy "House'a"
Marta Wawrzyn
27 września 2017, 19:32
"The Good Doctor" (Fot. ABC)
Trudne przypadki medyczne, nietypowy lekarz w centrum uwagi i David Shore za sterami. Znacie to skądś? To powitajcie nową wersję, odmłodzoną, ale wcale nie ulepszoną.
Trudne przypadki medyczne, nietypowy lekarz w centrum uwagi i David Shore za sterami. Znacie to skądś? To powitajcie nową wersję, odmłodzoną, ale wcale nie ulepszoną.
Nowy dr House nazywa się Shaun Murphy i jest młodym chirurgiem, który w pilocie "The Good Doctor" dostaje pracę w renomowanym szpitalu w San Jose. W jego kompetencje łatwo zwątpić na pierwszy rzut oka, bo nie dość że wygląda jak dzieciak, to jeszcze wydaje się dziwny i aspołeczny. To kolejny serialowy bohater z zaburzeniami ze spektrum autyzmu, do których tutaj dochodzi syndrom sawanta. Innymi słowy, Shaun potrafi być trudny przy pierwszym kontakcie (a także drugim i trzecim), ale za to ma niesamowity umysł, który właśnie otworzył mu drzwi do prestiżowej pracy.
Nie jemu pierwszemu i nie ostatniemu, w proceduralach roi się wszak od geniuszy, z których tylko nieliczni zostają z nami na dłużej, by co tydzień udowadniać swoją przydatność w nieznoszących nadmiaru szaleństw ramach telewizji użytkowej. Czemu akurat temu mielibyśmy dać szansę? Po pilocie odpowiedź wydaje się jasna: bo ma twarz Freddiego Highmore'a z "Bates Motel", szalenie zdolnego młodego aktora, który także tym razem udowadnia, że potrafi bardzo dużo. Jego wycofany społecznie bohater, który zdaje się żyć we własnym świecie, to jedyne, co w nowym serialu ABC w miarę się udało. Highmore podszedł do roli z wielką wrażliwością i ma dość charyzmy, byśmy widzieli w chirurgu o twarzy nastolatka całkiem intrygującego człowieka, którego prawdopodobnie polubimy, a nie kolejną telewizyjną postać wyciętą z szablonu.
Problem w tym, że na razie młody aktor wydaje się wyraźnie lepszy zarówno od swojej roli, jak i całego serialu. "The Good Doctor" jest bowiem banalnym proceduralem medycznym, skleconym z elementów, które świetnie znamy. Główny bohater to, podobnie jak dr House, wariacja na temat Sherlocka Holmesa. Ten co prawda nie ma własnego Watsona i pewnie nie zamieszka pod numerem 221b, ale za to jest outsiderem, który nie najlepiej czuje się w tłumie ludzi i kojarzy fakty niemal w identyczny sposób, jak bohater pewnego szalenie popularnego serialu BBC. Nie bawiono się tutaj w subtelności, tylko w praktyce skopiowano i odpowiednio uproszczono obrazowe mapy myśli z "Sherlocka". A efekt jest taki sobie – chciało Wam się czytać medyczny żargon na ekranie? Bo mnie nie.
David Shore kopiuje więc "Sherlocka", ale przede wszystkim kopiuje samego siebie, raz jeszcze przedstawiając genialnego lekarza, który idzie pod prąd i zaskakuje wszystkich dookoła brakiem ogłady. A ponieważ tego nowego wrzuca pomiędzy ludzi niegrzeszących własnym rysem (przynajmniej na razie), całość sprawia wrażenie taniej podróbki "House'a".
Oprócz znakomitego Highmore'a w serialowej ekipie wyróżnia się Richard Schiff jako Aaron Glassman, mentor i przyjaciel Shauna, który go ściąga do kierowanego przez siebie szpitala. W przeciwieństwie do całej reszty, ten facet od razu wydaje się być "jakiś". Nie dość że jego relacja z młodym geniuszem trwa latami i ma kluczowe znaczenie dla fabuły, to jeszcze widać w tym bohaterze inteligencję, życiową mądrość, rozsądek i parę innych rzeczy, którymi pozostali lekarze i członkowie rady nadzorczej szpitala nie grzeszą.
Wojnę o Shauna, rozgrywającą się w radzie nadzorczej przez większość odcinka, oglądało się źle, bo nie dość że sam konflikt i argumenty obu stron sprowadzono do strasznego banału, to jeszcze od początku wiedzieliśmy, jaki będzie finał. Trudno obserwować w napięciu coś, o czym wiemy, jak się skończy, a i wałkowanie po raz enty informacji, że nowy chirurg jest autystyczny i niemal wszyscy lekarze z prestiżowego szpitala mają z tym problem (serio!?), nie było do niczego potrzebne. Nie mówiąc już o tym, że przeplatanie scen kłótni w radzie tyleż heroiczną co kuriozalną akcją ratowania życia dzieciakowi na lotnisku to chwyt z gatunku tandetnych. "The Good Doctor" ewidentnie nie wierzy w naszą inteligencję i choćby dlatego nowym "House'em" nie będzie. Nawet dialogi w obu serialach dzielą lata świetlne.
Problem mam także z koszmarnymi retrospekcjami z dzieciństwa Shauna, ewidentnie obliczonymi na zmanipulowanie widza. Już sięgający po przemoc ojciec i martwy królik nie wróżyli dobrze, a na tym bynajmniej twórcy nie poprzestali. Czyżby David Shore naoglądał się produkcji Shondy Rhimes? I na co właściwie liczył, na to, że wszyscy widzowie zgodnie sięgną po chusteczki? Dziękuję za takie emocje.
Na drugim planie nie przyciąga wzroku właściwie nikt – ani Hill Harper jako zacietrzewiony szef oddziału chirurgii, ani Antonia Thomas w roli Claire, lekarki, która pewnie prędzej czy później zawrze bliższą znajomość z Shaunem, ani Tamlyn Tomita jako wiceprezeska fundacji, która kieruje szpitalem. Oczywiście, wszyscy dostali bardzo mało czasu, by wycisnąć ze swoich postaci coś ponad standardowy zestaw, dlatego prawdopodobnie nie powinniśmy ich oceniać po jednym odcinku. Ale czy pamiętacie, ile ikry mieli w pilocie bohaterowie "House'a"? Tutejsi to ich anemiczne kopie.
Nie wykluczam, że "The Good Doctor" – który zaliczył więcej niż przyzwoity start, wygrywając z emitowanym po "The Voice" patriotycznym koszmarkiem zwanym "The Brave" – na przestrzeni kilku tygodni przedzierzgnie się w porządny procedural medyczny, który złapie rytm i stanie się całkiem przyzwoitą rozrywką do kotleta, niekoniecznie spożywanego po jarmarku. Ale chyba nie tylko ja, słysząc hasło "młody lekarz z autyzmem" i widząc Freddie'ego Highmore'a w obsadzie, liczyłam na trochę więcej niż traktujący widzów jak idiotów serial, który ma szansę zostać co najwyżej średniakiem, i to tylko przy dobrych wiatrach.