Perfekcyjnie niedoskonali. "This Is Us" – recenzja premiery 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
28 września 2017, 20:01
"This Is Us" (Fot. NBC)
Chusteczki przygotowane? Przydadzą się, bo w nowym sezonie "This Is Us" wyciska z widzów łzy równie skutecznie, jak wcześniej. Na uroku oczywiście też serial nic nie stracił. Spoilery!
Chusteczki przygotowane? Przydadzą się, bo w nowym sezonie "This Is Us" wyciska z widzów łzy równie skutecznie, jak wcześniej. Na uroku oczywiście też serial nic nie stracił. Spoilery!
Pamiętacie premierę sprzed roku? Głupie pytanie, oczywiście, że pamiętacie, w końcu była tak fantastyczna, że pewnie nigdy jej nie zapomnimy. Może jednak umknął Wam taki szczegół, że świętowaliśmy w niej 36. urodziny serialowej wielkiej trójki. Nie wiem, czy twórcy zamierzają uczynić z tego stały motyw każdego sezonu, ale nie miałbym nic przeciwko, bo kolejny jubileusz w gładki sposób wprowadził nas do dalszej części opowieści, przypominając zarazem, za co tak bardzo polubiliśmy "This Is Us" poprzednim razem.
My i Amerykanie, bo ci rzucili się na 2. sezon jeszcze chętniej, niż do tej pory (12,94 mln widzów premiery to nowy rekord oglądalności serialu), udowadniając, że entuzjazm wobec produkcji NBC nie był jednorazowym wyskokiem. Wręcz przeciwnie, "This Is Us" trzyma się bardzo mocno w dzisiejszym telewizyjnym krajobrazie i nie traci absolutnie niczego ze swojej wysokiej jakości, a w pewnych aspektach nawet zyskuje. Choć w zestawieniu z zeszłorocznym debiutem odcinek "A Father's Advice" nie może robić aż takiego wrażenia, widać po nim, że serial i jego twórcy dojrzewają wraz z bohaterami.
Ci natomiast, jak już zostało powiedziane, kończą właśnie 37 lat i choć są w relatywnie dobrym miejscu w swoim życiu, nie mogą narzekać na brak problemów. I tak, Randall (Sterling K. Brown) jest opromieniony decyzją o adopcji, ale ta nie spotyka się z równym entuzjazmem ze strony Beth (Susan Kelechi Watson); Kate (Chrissy Metz) nadal brakuje pewności siebie w karierze muzycznej, a na dodatek trafia w sam środek sporu między Tobym (Chris Sullivan), a Kevinem (Justin Hartley); ten natomiast rozwija się zawodowo, ale cierpi na tym jego związek z Sophie (Alexandra Breckenridge). Nie możemy oczywiście zapomnieć o Jacku (Milo Ventimiglia) i Rebecce (Mandy Moore), którzy zmagają się właśnie z największym kryzysem w swoim małżeństwie.
Sporo tego, ale "This Is Us" niezmiennie znakomicie radzi sobie z godzeniem wszystkich wątków oraz układaniem z nich logicznej i przejrzystej całości, dokładając do tego rzecz jasna idealnie dopasowaną warstwę emocjonalną. Powiedziałbym wręcz, że twórcy nabrali w swoim stylu jeszcze większej pewności, obok dwóch linii czasowych serwując nam również mniejsze wstawki z przeszłości (jak rozmowa Beth z Williamem, która odbyła się przed jego ostatnią podróżą do Memphis). Ta z kolei nadal odgrywa pierwszorzędną rolę i nie mam na myśli tylko perypetii Jacka i Rebeki.
Przeszłość ma tu bowiem istotny wpływ na teraźniejszość przede wszystkim w sposobie, w jaki twórcy budują poszczególne postaci. Zwróćcie uwagę na konstrukcję tego odcinka – nic w nim nie działo się przypadkowo czy w nieodpowiednim momencie. Fabułę napędzała relacja pomiędzy dorosłymi dziećmi Pearsonów, a ich rodzicami, choć oczywiście nie robiła tego w bezpośredni sposób, bo zbudowano ją niemal w całości na odpowiednim montażu. Pomimo tego udało się uzyskać perfekcyjną równowagę i stworzyć jasne odniesienia pomiędzy oddalonymi o lata bohaterami.
Najlepiej widać to na przykładzie Rebeki i Randalla, którzy wprawdzie spotkali się w cztery oczy (to jedyna scena w odcinku bezpośrednio łącząca obydwie linie czasowe), ale znacznie ważniejsze było, jak ich historie pięknie się do siebie dopasowały. Zafiksowany na punkcie adopcji bohater oraz jego żona zostali tu zestawieni z parą Jack/Rebecca, a my dodatkowo mogliśmy zobaczyć, dlaczego Randalla łączą tak wyjątkowe stosunki z matką. Nieprzypadkowo przecież ujrzeliśmy, jak przed laty podsłuchał pewien konkretny fragment kłótni rodziców. Stanął wtedy po stronie Rebeki (w przeciwieństwie do rodzeństwa) i dziś, gdy znalazł się w trudnej sytuacji z Beth, porada od matki była dla niego naturalnym rozwiązaniem.
Problem w tym, że przeszłość, choć piękna, nie może zostać przeniesiona do teraźniejszości w skali jeden do jednego. Jack i Rebecca byli parą niemal perfekcyjną, bo potrafili rozwiązać swoje problemy, ale Randall i Beth są inni. Nie mogą więc powtarzać ich schematu, czyli napierania na partnera, by przekonać go do właściwej decyzji. Mogą natomiast wyciągać z niego wnioski i obrać własną drogę, którą jest konsensus. Nie brzmi to jak filmowe rozwiązanie sporu, ale idealnie pasuje do tej dwójki. Pary, którą Randall określa jako "perfekcyjnie niedoskonałą" – nie zawsze popierającą się w stu procentach, ale zawsze gotową, by znaleźć idealne rozwiązanie. Adopcja starszego dziecka wydaje się dokładnie takim.
Wychodząc więc od przeszłości i sposobu, w jaki mały Randall trafił do domu Pearsonów, udało się twórcom stworzyć coś nowego, pokazując, że wcale nie chodzi o powtarzalność pewnych wzorców, nawet tych dobrych, lecz o ich pomysłowe dopasowanie do nowych okoliczności. Podobnie rzecz wyglądała w sposobie poprowadzenia wątku Jacka i Rebeki. Kilka scen rozłąki pokazało dobitnie, że osobno żadne z nich nie jest sobą, a jeszcze krzywdzą w ten sposób dzieciaki – wiadomym było więc, że tych dwoje musi jakoś do siebie dotrzeć. Pytanie tylko jak?
Twórcy odpowiadają: zamieniając się rolami! Tym razem to ona zdobyła się na wielki gest i wyszła na tę, która jest gotowa walczyć o miłość mimo wszelkich przeszkód, a on zrobił coś, czego kompletnie się nie spodziewałem. Przyznał się, że ma problem, który go przerasta. Jack Pearson, człowiek, który potrafi naprawić absolutnie wszystko, został realistą stwierdzającym, że nie zasługuje na swoją rodzinę. Gest zamknięcia jej drzwi przed nosem (za którym poszło niepotrzebne wygaszenie ekranu – niby drobiazg, ale tani chwyt trzeba odnotować) był więcej niż wymowny.
Oczywiście nie mogło się tak skończyć. Zwłaszcza że, jak stwierdziła Rebecca, "To nie my" ("That's not us", czyli zgrabne zagranie z tytułem), stanowczo zabierając Jacka ze sobą. Coś się przypomina? Jasne, przecież wcześniej w odcinku wspominała, jak to on usilnie przekonywał ją do podjęcia decyzji, której nie była pewna – teraz sytuacja się odwróciła. Perfekcyjnie niedoskonałych par jest zatem w "This Is Us" więcej, ale można było tego nie zauważyć, przeżywając to, co nastąpiło chwilę potem.
Oto bowiem twórcy dali nam częściową odpowiedź na najbardziej dręczące pytanie serialu, czyli jak zginął Jack. Nie wiem jak Wy, ale ja już żałuję, że w ogóle je zadawaliśmy, ale nie dlatego, że odpowiedź mi się nie podoba. W gruncie rzeczy przecież nadal jej nie znamy – wiemy tylko, że był pożar i że stało się to jakiś, raczej niedługi czas po powrocie Jacka do domu. Żałuję, bo skoro świadomość nieuchronności wydarzeń sprawiła, że tak emocjonalne było usłyszenie Rebeki mówiącej: "Za kilka miesięcy wszystko wróci do normy", to jak zareagujemy, znając pozostałe okoliczności?
Z pewnością twórcy szykują prawdziwą emocjonalną bombę, którą fragmentami będą zrzucać na nas w kolejnych tygodniach. Na razie jesteśmy tylko przygotowywani, bo trudno nazwać zakończenie premierowego odcinka twistem. Raczej ostrzeżeniem – wypatrujcie małych szczegółów, bo rozwiązanie zbliża się wielkimi krokami i bez dwóch zdań mocno je przeżyjecie. Uff. Jeśli myśleliście, że w 2. sezonie będzie lżej, to lepiej od razu o tym zapomnijcie.
Zostawmy jednak na razie Jacka i przejdźmy jeszcze na moment do czegoś o mniejszym ładunku emocjonalnym. Nie bez powodu praktycznie w ogóle nie wspomniałem do tej pory o Kate i Kevinie, bo choć spędziliśmy z nimi sporo czasu, ich wątki wyraźnie odstawały jakościowo od reszty odcinka. Nie znaczy to, że wypadły źle – raczej znacznie bardziej stereotypowo. Konflikt Kevina z Tobym był mocno oklepany, jego rozwiązanie z wtrącającą się w to wszystko Kate również, choć tu przynajmniej nie zabrakło satysfakcji z postępowania bohaterki.
Podobnie zresztą jak w przypadku jej przesłuchania. Odrzucenie ze względu na umiejętności, a nie wygląd, jest znaczące, bo może sugerować, że twórcy wyciągają wnioski. Wszak skupienie się na wadze Kate czyniło z niej w 1. sezonie niepotrzebnie jednowymiarową postać. Najwyższa pora to zmienić, w końcu w tej kobiecie jest znacznie więcej i ona sama wreszcie zaczyna to rozumieć. A Kevin? A Kevin nadal jest sympatyczny, lecz na konkrety musimy jeszcze poczekać.
Wierzę, że wkrótce je dostaniemy, bo tym razem nie mam żadnych problemów z zaufaniem wobec twórców "This Is Us". Tyle razy udowadniali już, że ich serial to coś więcej, niż wyciskacz łez, że biorę w ciemno, cokolwiek nam przyszykują. Nawet jeśli w teorii to nie może zadziałać. No sami przyznajcie, czy rodzinne scenki z rozbrzmiewającą w tle sentymentalną poezją nie wyglądają tandetnie? I to jak! A jednak wszystko to sprawdza się wprost fantastycznie. I po co komu skomplikowana telewizja?