Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
1 października 2017, 22:02
"This Is Us" (Fot. NBC)
Serialowa jesień wystartowała na dobre. Wreszcie jest co oglądać i nad czym się znęcać, a przede wszystkim – jest co doceniać. W tym tygodniu hity idą m.in. do "The Good Place", "The Deuce" i "This Is Us".
Serialowa jesień wystartowała na dobre. Wreszcie jest co oglądać i nad czym się znęcać, a przede wszystkim – jest co doceniać. W tym tygodniu hity idą m.in. do "The Good Place", "The Deuce" i "This Is Us".
HIT TYGODNIA: Knajpa, do której prowadzą wszystkie drogi w "The Deuce"
W serialowych światach, które tworzy David Simon, zawsze są charakterystyczne miejsca, gdzie spotykają się niemal wszyscy bohaterowie, niekoniecznie przy tym będąc dobrymi znajomymi. Po prostu prędzej czy później wpadają na siebie, bo nie da się tego uniknąć. W "The Deuce" te miejsca są na razie dwa: czynna całą dobę jadłodajnia, która o każdej porze podaje śniadania, i nowo otwarta knajpa Vincenta Martino (James Franco), gdzie przesiaduje także jego brat, Frankie (również James Franco).
Choć knajpa sama w sobie może wydawać się rzeczą trywialną, nie sposób nie docenić tego, jak pod koniec odcinka zdołała połączyć ze sobą różne wątki i skrzyżować drogi osób, które w inny sposób prawdopodobnie by się nie spotkały. To miejsce, gdzie zgodnie piją obok siebie gangsterzy, prostytutki, alfonsi i policjanci. Można tutaj zawrzeć interesującą znajomość, zaliczyć spotkanie z czyjąś pięścią albo poczytać dobrą prozę i powymieniać się cytatami z Dickensa, bo gdzie miałaby skończyć zbuntowana studentka literatury, jeśli nie u Vincenta.
Reporterska szczegółowość i pieczołowitość, z jaką David Simon buduje ten specyficzny ekosystem, jest imponująca. W 3. odcinku wydarzyło się tysiąc rzeczy, na pierwszy rzut oka niepowiązanych ze sobą. Abby zaczęła szukać pracy i okazało się, że do pewnych rzeczy nie jest po prostu stworzona. Candy zaliczyła pouczające spotkanie z reżyserem (i kiszką). Bobby wylądował w szpitalu. Lori pokłóciła się z klientem nie o 10 dolarów, tylko o zasadę, po czym usłyszała ważną życiową lekcję od CC. Zaliczyliśmy kilka przygód z braćmi Martino i dostaliśmy dobitny dowód na to, jak głęboko sięga korupcja w policji.
Kilka różnych światów spotkało się, starło ze sobą i połączyło w jeden w ciągu zaledwie jednej nocy, na koniec zaś wszyscy rozeszli się w swoich kierunkach. Wschód słońca, plecy Jamesa Franco i góry śmieci na ulicach – to dobre zakończenie tego cudnego odcinka, w którym zanurzyliśmy się po same uszy w świecie "The Deuce". [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Donna i Cameron na zakręcie w "Halt and Catch Fire"
Zapewne Was nie zaskoczy wyznanie, że w "Halt and Catch Fire" zawsze najbardziej lubiłam Donnę i Cameron, w wersji kiedy pracują razem i razem dokonują cudów. Nieśmiało bym obstawiała, że wątki obu pań do tego właśnie z powrotem zmierzają, a na razie, w 6. odcinku, zatytułowanym "A Connection is Made", zobaczyliśmy je obie na życiowym zakręcie, tuż przed podjęciem decyzji co dalej.
O ile z wątku Cameron zapamiętam głównie ten moment, kiedy odkryła stronę poświęconą swojej twórczości, wspaniale sfilmowane spotkanie w knajpie i końcówkę odcinka z internetem w roli głównej, o tyle Donna znalazła się w koszmarnym punkcie. Świat najbardziej władczej z serialowych bohaterek runął w jednej chwili, udało jej się zaliczyć aresztowanie za jazdę po pijaku, przemyśleć parę spraw, schować dumę do kieszeni i zapukać do drzwi Cameron. Ta zaś przyjęła ją w zaskakujący sposób.
Nienawiść gdzieś zniknęła, zostały dwie kobiety, którym wiele w życiu nie wyszło, mimo że obie są błyskotliwe jak diabli i jeszcze bardziej pracowite. Nie widziałam jeszcze 7. odcinka, ale wydaje mi się, że nie popełniam strasznej pomyłki, zakładając, iż wspólne dokonywanie cudów jest przeznaczeniem tych dwóch pań. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Dzień świstaka w "The Good Place"
To dopiero trzecia odsłona nowego sezonu "The Good Place", a mi już powoli zaczyna brakować słów na właściwe opisanie szeregu błyskotliwych pomysłów, jakimi raczy nas twórca serialu, Mike Schur. Wątpliwości co do tego, czy zachowa on kontrolę nad historią po wywracającym ją do góry nogami twiście, pozbyłem się już przy okazji premiery, teraz został mi zatem tylko czysty zachwyt.
W pełni uzasadniony, bo "Dance Dance Resolution" to kolejna kapitalna zabawa nie tylko formą. "The Good Place" zamieniło się tu w kilkunastominutową wersję "Dnia świstaka", serwując nam mnóstwo małych restartów, za którymi kryło się całe morze atrakcji. Każda kolejna odsłona Złego Miejsca dla Eleanor i reszty miała w sobie coś wyjątkowego, nawet jeśli oglądaliśmy tylko ich zajawki (Eleanor i Tahani bratnimi duszami!). Wszystko to było wprost niesamowicie pomysłowe, bardzo zabawne, a przy tym piekielnie inteligentne z punktu widzenia odbiorcy. Schur po raz kolejny udowodnił bowiem, że nie w głowie mu schematy, a proste rozwiązania (jak właśnie reset) są tylko drogą do celu.
Jakiego? Nie mam bladego pojęcia i nie śmiem zgadywać, ale bardzo podoba mi się postawienie Michaela w centrum uwagi. Ted Danson jest absolutnie genialny w tej roli, pokazując coraz to nowe oblicza swojego bohatera (załamany Michael wzbudza autentyczny żal, większy tylko błagająca o litość Janet) i wprost nie mogę się doczekać, by zobaczyć, jak wypadnie w kooperacji z resztą, odkrywając przed nimi więcej kart.
A byli jeszcze przecież Eleanor i Chidi, Mindy St. Claire (Maribeth Monroe), Jason odkrywający prawdę (TEN Jason) i tyle małych cudowności, że nie sposób je wszystkie zliczyć. Właściwie to nie mam bladego pojęcia, jak to wszystko zmieściło się w 20 minutach i nie pękło w szwach. Cuda, proszę państwa. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: "Marvel's Inhumans", czyli kicz z księżyca
Nie warto było oglądać "Marvel's Inhumans" na ekranach kin i – co za szok – nie warto też oglądać na telewizorach czy laptopach. Premiera na małym ekranie wzbogacona była co prawda o kilka minut dodatkowego materiału, ale ten nijak nie był w stanie zmienić odbioru całości. Co ciekawe, serial poradził sobie nieco lepiej niż ostatnie odsłony Marvela emitowane na antenie ABC, ale to może być chwilowy i przewrotny efekt miażdżąco złych opinii.
Nie musicie jednak sami tego sprawdzać. Uwierzcie, jestem zdeklarowanym fanem Marvela oraz wszelkich adaptacji komiksowych i z czystym sercem muszę powiedzieć, że premierowe odcinki są fatalne. Fabuła jest przewidywalna i mało angażująca, miejscami wprost bezczelna. Żeby pozbyć się kłopotu realizacyjnego, Medusa zostaje ogolona (to akurat wiemy już ze zwiastunów), teleportujący się pies Lockjaw uśpiony, a jeszcze inny delikwent uderza się w głowę i traci swoje zdolności. Cóż za wirtuozeria!
Jeszcze gorsze jest tu więc samo wykonanie. Serial reklamowany był wielkim budżetem i rozmachem, a wygląda jak koszmarek sprzed co najmniej kilkunastu lat – zrobiony tanio, po łebkach i totalnie tandetnie. Całość jest komicznie wręcz zła, do tego stopnia, że na scenach w zamyśle dramatycznych (rodzice rozpaćkani na ścianie…), trudno jest powstrzymać śmiech. Absolutnie niezrozumiały jest więc fakt, jak ktoś mógł zaakceptować taki twór. Szkoda zaangażowania kin IMAX i zaprzepaszczonego potencjału na projekt, który miał zaoferować nam zupełnie nowe doświadczenie. [Piotr Wosik]
KIT TYGODNIA: Patriotyczny niewypał, czyli tchórzliwe "The Brave"
Amerykanie słyną z uwielbienia i szacunku, jakim darzą swoje służby wojskowe. I to im się chwali. Gorzej, kiedy to patriotyczne uczucie próbują przełożyć na język serialu i nie mają poza tym nic więcej do powiedzenia. "The Brave" odważne jest bowiem tylko z nazwy. Szybko okazuje się, że twórcy nie mają ochoty, jaj albo talentu na wprowadzanie czegoś nowego i rozwijanie konceptu.
Serial jest więc strzelającym ślepakami pozorantem, podążającym na dodatek po linii najmniejszego oporu. Chyba najbardziej bolesny jest jednak fakt, że w premierze scenarzyści całkiem pokpili zarysowanie charakterów. Zwyczajnie olali osobisty kontekst bohaterów i narysowali ich w myśl powiedzenia "za mundurem panny sznurem". W tym przypadku oczarowani mieli być widzowie i dziennikarze, ale niestety dla NBC, nikt się dziś na to nie nabierze. Całość jest absurdalnie wręcz uogólniona i jeśli wrodzone zamiłowanie dla wojska cudownie nie podtrzyma oglądalności, to powinniśmy się doczekać szybkiej egzekucji.
My już teraz możemy odwrócić wzrok. O ile jeszcze działania żołnierzy zrealizowane są sprawnie i da się je bezrefleksyjnie obserwować, to już obecność analityków jest zupełnie zbyteczna. A choćby tutaj krył się potencjał na pokazanie czegoś ciekawszego. Taki spin-off "Homeland" z Maxem w roli głównej. O życiu i pracy szeregowych analityków, a nie niezwykłych Carrie tego świata. Do tego potrzeba jednak pomysłu i umiejętności. Łatwiej jest robić historyjki, o tym, jak to jedni dramatycznie szepczą w słuchawkę, a drudzy z zaciętą miną pociągają za spust. [Piotr Wosik]
KIT TYGODNIA: Koszmarny początek nowego "Will & Grace"
Powroty seriali po latach bardzo rzadko spełniają oczekiwania i niestety "Will & Grace" póki co nie jest wyjątkiem od tej reguły. Chociaż jak czytam recenzje amerykańskich krytyków, to mam wrażenie, że tego właśnie potrzebowali – żeby kultowy sitcom, który kilkanaście lat temu był rzeczywiście świetny i przełomowy, zamienił się w kiepską satyrę skierowaną przeciwko Donaldowi Trumpowi. Dla nich jest to jak najbardziej OK.
Dla mnie to jest dziwne i niezrozumiałe, że oto wraca po ponad dekadzie serial, którego bohaterowie w finale rozeszli się w różnych kierunkach, i zamiast poświęcić sto procent czasu ich relacjom, robi nagle głównego bohatera z prezydenta USA, i to na dodatek w tak toporny sposób. To największy problem, jaki mam z premierowym odcinkiem 9. sezonu. Ale nowy "Will & Grace" ma na sumieniu więcej grzeszków – przede wszystkim wydaje się strasznie archaiczny, jak gdyby od finału ostatniej serii minęło kilka miesięcy, a nie 10 lat. Ktoś tu chyba nie zauważył, że telewizja przez te lata nie stała w miejscu.
Dużo rzeczy wciąż działa, przede wszystkim fantastyczna chemia w obsadzie. Ale słuchanie sucharów o Trumpie i patrzenie na bohaterów, którzy utkwili w czasie, nie było dla mnie przyjemnością. Może dalej będzie lepiej? [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Obiecująca premiera "Star Trek: Discovery"
Powrót Star Treka na mały ekran po ponad dekadzie nieobecności (ostatni odcinek "Star Trek: Enteprise" został wyemitowany w maju 2005 roku) musiał wywołać wiele emocji. Zwłaszcza że wśród najbardziej oddanych fanów nowe filmy kinowe, które wypełniły niejako lukę między "Enterprise" a "Star Trek: Discovery" nie miały nic wspólnego z "duchem" Treka. Emocje podgrzewała skomplikowana produkcja i fakt, że showrunner Bryan Fuller rozstał się z projektem przed jego emisją. Ale ostateczny rezultat to pozytywne zaskoczenie.
"Star Trek: Discovery" to jednocześnie twórcze rozwinięcie tego, co w "dawnym" Star Treku było istotne, w nowej, dostosowanej do współczesnych realiów formie. Nie mogło być powrotu do przeszłości pod tym ostatnim względem – trudno wyobrazić sobie, by kosztujący dziesiątki milionów dolarów serial z 2017 roku wyglądał jak jego poprzednicy z XX wieku, a zwłaszcza "The Original Series" z lat 60. Ten efemeryczny "duch" Star Treka jest jednak wyczuwalny mimo supernowoczesnej powłoki. W pierwszych dwóch odcinkach zarysowano wiele pytań tak charakterystycznych dla serialu, jak zderzenie ludzkości nastawionej na pokojową eksplorację z przeciwnikami mającymi te wartości za nic.
Oczywiście początek nie jest idealny. Ale Michael Burnham (Sonequa Martin-Green) kreuje postać, która jednocześnie przypomina innych przywódców z poprzednich Star Treków, dodając też swoje nowe podejście. To tylko jeden z powodów, dla których mimo wielu wątpliwości powrót Star Treka można uznać za udany. Tak samo jak ciekawy skład uzupełniający załogi, która – podobnie jak Picard, Sisko, Kirk i inni – śmiało podąża tam, gdzie nikt jeszcze nie dotarł.
Oczywiście, zarzuty o niezgodność z "kanonem" są i będą się pojawiać, ale wyszukiwanie sprzeczności z poprzednikami nie powinno przesłonić faktu, że pod względem klimatu "Star Trek: Discovery" przypomina klasykę dużo bardziej, niż poprzedni serial w tym uniwersum. I o wiele bardziej, niż filmy Abramsa. [Michał Kolanko]
HIT TYGODNIA: "Rick i Morty" – jaki ojciec, taka córka
Od dawna prosiło się o to, by poznać lepiej Beth. O matce Morty'ego i córce Ricka wiedzieliśmy bowiem relatywnie niewiele, choć sporo pozwalało się domyślać, że jest nieodrodną córką swojego ojca. Nawet jeżeli ten konkretny Rick niekoniecznie jest ojcem tej konkretnej Beth w związku z licznymi zmianami rzeczywistości, jakie Rick przeszedł.
"Rick i Morty" od dawna pod przykrywką opowieści o szalonym naukowcu i jego wiernym pomocniku (motyw stary, jak wszelkie eksperymenty), opowiada nam o stanie współczesnego społeczeństwa (ten truizm Rick zapewne skwitowałby solidnym beknięciem i jakąś celną uwagą) i nie inaczej było w odcinku o Beth. Ale faktem jest, że jeżeli zastanawiacie się, ile z rodziców jest w Was samych, to w tym tygodniu mogliście w krzywym zwierciadle zobaczyć, że zawsze więcej niż sądzicie. Beth uświadomiła to sobie w brutalny sposób, nie w momencie, w którym Rick powiedział jej, że stworzył Froopyland, by uchronić sąsiedztwo przed jej socjopatyczną naturą odziedziczoną po ojcu, ale w momencie, w którym wolała raczej zabijać niż przeprosić za swoje czyny.
Choć mnie i tak najbardziej podobała się Summer, komentująca traumę Beth stwierdzeniem, że "moje pokolenie doświadcza traumy na śniadanie". Bardzo prawdziwe. Z kolei razem z pobocznym wątkiem Jerry'ego dostaliśmy odpowiednią cotygodniową dawkę absurdu, przemocy i głęboko depresyjnych przemyśleń.
I tylko zastanawiam się, czy Beth skorzystała z oferty Ricka… Może tak, może nie. Nic nie zostało dopowiedziane. Już za moment finał sezonu. Nie mogę się doczekać. [Andrzej Mandel]
HIT TYGODNIA: Nietypowa pierwsza randka w "Better Things"
Sam Fox częściej widujemy z córkami niż z facetami na randkach, ale za to każda z jej randek zapada w pamięć. Ta była mocno nietypowa. Zaczęło się od rozmowy w barze, podczas której błyskawicznie zawiązała się fajna więź między główną bohaterką "Better Things" a pewnym mężczyzną (Henry Thomas). Potem zobaczyliśmy jak Sam rzuca wszystko, by wybrać się na weekend za miasto z pięknym nieznajomym i, co ciekawe, wszystko idzie świetnie. To, co się między nimi dzieje, to dosłownie definicja idealnego początku – do czasu.
"Robin" to odcinek, który raz po raz zaskakuje. Najpierw tym, że oto Sam spotkała mężczyznę i po raz pierwszy odkąd ją znamy, wszystko wydaje się naprawdę super. Potem tym, jak łatwo dochodzi między nimi do nieporozumienia, bo on założył, że będą spać razem, a ona chciała mieć wybór. Następnie zaś tym, że on potrafi przyznać się do błędu i wyciągnąć do niej rękę w momencie kiedy wydaje się, iż skończy się jak zawsze. Ale czy to wystarczy? Mina Sam w ostatniej scenie sugeruje, że chyba jednak nie.
Sytuacja jest o tyle ciekawa, że mamy do czynienia z bohaterką, która nie lubi tracić czasu na gierki i podchody, bo po prostu nie ma go zbyt wiele. Dlatego bezpośrednio mówi ludziom, czego chce, a czego nie chce. Robin tymczasem miał w głowie romantyczną wizję weekendu, podczas którego wszystko idzie tak, jak zaplanował. Trochę czasu mu zajęło dojście do ładu ze swoimi emocjami i uświadomienie sobie, że wcale nie musi być tak, jak sobie wyobraził, żeby było całkiem dobrze. Tyle tylko, że Sam zdecydowanie jest osobą, której "całkiem dobrze" może nie wystarczyć.
Nie mam pojęcia, jakie są dalsze plany Pameli Adlon co do Robina, ale na pewno udało się stworzyć interesujący punkt wyjścia do relacji damsko-męskiej. Albo – co niestety wydaje mi się dużo bardziej prawdopodobne – zakończyć ją, zanim się zaczęła. Tak czy siak "Better Things" zaliczyło właśnie kolejny bardzo udany odcinek, w którym ograny temat został zaserwowany w niebanalny sposób. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Prosto, pomysłowo i emocjonalnie – "This Is Us" wraca w dobrej formie
Jeśli sądziliście, że znajomość bohaterów oraz ich życiowych problemów ograbi "This Is Us" z efektu zaskoczenia i większych emocji, premierowy odcinek 2. sezonu musiał wyprowadzić Was z błędu. Największa sensacja zeszłego sezonu powróciła w równie wysokiej formie, co poprzednio, a to oznacza, że lepiej było mieć chusteczki pod ręką.
Jednak sprowadzanie "This Is Us" do roli skutecznego wyciskacza łez byłoby bardzo niesprawiedliwe, bo to serial potrafiący o wiele więcej, którego twórcy w dodatku wyciągają wnioski i nie stoją w miejscu. "A Father's Advice" mogło wszak być powtórką z rozrywki – dostaliśmy kolejne, 37. urodziny wielkiej trójki, historię z przeszłości i mocne uderzenie na koniec – ale zamiast tego zobaczyliśmy logiczną kontynuację ze świetnie skonstruowanym scenariuszem i bohaterami, którzy ciągle się rozwijają.
Najlepiej widać to było na przykładzie Randalla i Beth, których adopcyjne wątpliwości tak sprytnie zestawiono z przeżywającymi małżeński kryzys Jackiem i Rebeką, że linie łączące obydwie historie były niemal niewidoczne. A jednak całkiem oczywiste, bo wątki dwóch "perfekcyjnie niedoskonałych" par przenikały się przez cały odcinek, dając nam obraz związków różnych i niepozbawionych wad, ale na swój sposób idealnych. Takie samo jest "This Is Us", które wzrusza, bawi i emocjonuje (ta końcówka!), nie uciekając się przy tym do szczególnie wyszukanych środków. Dobrze mieć ten serial z powrotem. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Iain Armitage, czyli mały Sheldon lepszy od dużego
Nie, "Young Sheldon" nie jest komedią szczególnie oryginalną. Właściwie to nawet bawi dość nieśmiało, nie wywołując salw śmiechu, a raczej lekkie uśmiechy. Czyli co, można odtrąbić klęskę, jaką od początku nieuchronnie wydawał się prequel "The Big Bang Theory" o młodości jego najbardziej charakterystycznego bohatera? Nie do końca.
Wszystko za sprawą Iana Armitage'a (lepiej znanego jako Ziggy z "Wielkich kłamstewek"), który ma w sobie tyle niewymuszonego uroku, że skruszy serca nawet tych niechętnie nastawionych do produkcji z jego udziałem. Młody aktor sprawia, że przerysowana postać 9-letniego geniusza ożywa na ekranie, będąc nie tylko małą wersją "tego" Sheldona, ale pełnoprawnym bohaterem, którego dziecięca naiwność i ufność muszą się zmierzyć z twardą rzeczywistością.
Dostajemy zatem w jego wykonaniu swego rodzaju uroczego outsidera, nieprzystającego do świata, w jakim musi funkcjonować. Otoczony z każdej strony przez brak zrozumienia chłopak to bohater, którego łatwo polubić, a jeszcze łatwiej mu współczuć. Czy cały serial pójdzie w takim słodko-gorzkim kierunku, dopiero zobaczymy, bo premierowy odcinek był raczej rozbudowaną zapowiedzią, ale przesłanki na coś więcej niż kolejna identyczna komedia jak najbardziej są. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: "The Good Doctor", czyli jeszcze jeden Sherlock ze szpitala
W nowym serialu Davida Shore'a najbardziej boli to, że jest powtórką z rozrywki. Czyli znów dostajemy genialnego lekarza, mającego problemy ze zwykłymi kontaktami międzyludzkimi i wrzuconego do szpitala, gdzie co tydzień będzie udowadniał nam i kolegom z pracy, jaki to jest niezastąpiony. Zmieniły się co prawda szczegóły – Freddie Highmore wciela się w bardzo młodego chirurga, na dodatek z zaburzeniami ze spektrum autyzmu – ale wszystko inne pozostaje na swoim miejscu.
Podobnie jak "House", "The Good Doctor" jest wariacją na temat Sherlocka Holmesa, w błyskotliwy sposób rozwiązującego kolejne zagadki, tyle że z dziedziny medycyny. I niestety nie ma nic ciekawego ani w tym, ani w całej reszcie. Schemat goni schemat i nieważne, że serial ma świetnego aktora w roli głównej, to po prostu nie wystarczy. Zwłaszcza że na drugim planie póki co nie ma na kim zawiesić oka.
Źle wróży też to, że serial już w pilocie traktował widzów jak idiotów, tłumacząc wszystko po kilka razy, bawiąc się w toporne retrospekcje, mające pewnie wywołać potoki łez, i podkreślając wielokrotnie, że mamy tutaj bohatera z autyzmem. Nie przeczę, że z "The Good Doctor" może z czasem wykluć się przyzwoity procedural medyczny, ale na razie nie widzę powodu, aby to dalej oglądać. Freddie Highmore zasługuje na więcej. [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: True crime w proceduralnym wydaniu w "Law & Order True Crime: The Menendez Murders"
True crime robić może każdy? Na to wskazywałaby liczba powstających ostatnio produkcji z tego gatunku, ale twórcy kolejnej z nich pokazują, że od tej zasady powinny być wyjątki. Zwłaszcza takie obejmujące specjalistów w tworzeniu przedpotopowych procedurali, którym zamarzyło się podpięcie starej marki pod popularny trend.
W ten właśnie sposób do życia powołane zostało "Law & Order True Crime", czyli najnowsza odsłona słynnej serii, tym razem przyjmująca postać kryminalnej antologii opowiadającej o prawdziwych sprawach, które wstrząsnęły amerykańską opinią publiczną. Na pierwszy ogień poszło brutalne morderstwo Jose i Kitty Menendezów, o które oskarżeni zostali ich synowie – Lyle i Erik. Serial ma opowiedzieć o detalach sprawy, a także przedstawić ich proces i jego kulisy.
Ma, bo na razie bawimy się w bezsensowny procedural, którego rozwiązanie znamy, więc możemy się tylko dziwić nieudolności śledczych niedostrzegających oczywistych rzeczy. Dodajmy jeszcze do tego jednostronne przedstawienie braci Menendezów, fatalne dialogi łopatologicznie wyjaśniające szereg fabularnych oczywistości oraz wykonanie rodem z lat 90. Owszem, obsada robi wrażenie (peruki Josha Charlesa i Edie Falco już nie), ale scenariusz po pierwsze nie daje im pola do popisu, a po drugie nie uzasadnia ich obecności, bo większość przyda się dopiero przy okazji procesu. Do tego jednak daleka droga, a na razie nie znalazłem żadnego powodu, by warto było ją przebyć. [Mateusz Piesowicz]