Kosmiczne nieporozumienie. "Marvel's Inhumans" – recenzja premierowych odcinków
Mateusz Piesowicz
1 października 2017, 19:02
"Marvel's Inhumans" (Fot. ABC)
Schować przed światem i udawać, że nie istnieje – tak powinno się postąpić z nowym serialem Marvela. Zamiast tego dostaliśmy jednak drugą premierę w ciągu miesiąca i nie, nie stał się cud. Spoilery.
Schować przed światem i udawać, że nie istnieje – tak powinno się postąpić z nowym serialem Marvela. Zamiast tego dostaliśmy jednak drugą premierę w ciągu miesiąca i nie, nie stał się cud. Spoilery.
Na dużym ekranie źle, na małym jeszcze gorzej? Tego nie wiem, bo nie zaznałem wątpliwej przyjemności oglądania "Inhumans" w kinie IMAX. Wyrazy współczucia dla tych, którzy mają to za sobą, bo wyobrażam sobie, że akurat w tym przypadku gigantyczny ekran nie pomagał w zwiększaniu doznań odbiorczych, a raczej bezlitośnie punktował wszelkie niedoróbki produkcji. A tych i bez niego jest od groma.
Trudno jednak by było inaczej, skoro od samego początku absolutnie nic nie przemawiało za tym, że "Inhumans" będzie udanym projektem. Grono trzecioligowych komiksowych bohaterów, dla których Marvel od kilku dobrych lat usilnie próbował znaleźć miejsce w ramach swojego filmowo-telewizyjnego uniwersum, skutecznie się temu opierało, by ostatecznie zamiast podbijać kina, wylądować na małym ekranie. A raczej gdzieś pomiędzy, bo w imię marketingowej strategii ze złego serialu uczyniono potworka, który ośmiesza markę na jeszcze większą skalę.
A to wszystko w ramach planu zakładającego, że serial ma być zrobiony tanio i szybko. Inaczej po prostu nie potrafię sobie wytłumaczyć celu zatrudnienia w roli showrunnera Scotta Bucka, który po zmasakrowaniu "Iron Fista" powinien mieć dożywotni zakaz zbliżania się do jakichkolwiek produkcji Marvela. Oddawanie mu pieczy nad kolejną samo w sobie brzmiało wystarczająco niedorzecznie, a dodanie do towarzystwa niejakiego Roela Reiné (reżysera, który pojęcie "tanio i szybko" dopracował do perfekcji, bo w jego filmografii rządzą tytuły typu "Król Skorpion 3: Odkupienie"), to już czysta groteska. I jak tu się dziwić, że efekt pracy tego duetu to pod każdym względem nieoglądalny koszmar?
Tym bardziej że nie dostali w swoje ręce samograja, lecz historię, którą znacznie łatwiej zamienić w stuprocentowy kicz, niż nadać jej wyróżniający charakter. To nie tak, że opowieść o rasie obdarzonych niezwykłymi mocami obcych ukrywających się na Księżycu była od początku skazana na porażkę. We właściwych rękach, z klarowną wizją artystyczną i dopracowanym scenariuszem mogło się z tego narodzić bezpretensjonalne, rozrywkowe widowisko. Jednak przerzucanie pomiędzy kinem a telewizją zakończone postawieniem na najtańszą opcję wymusiło pośpiech, który z kolei odbił się na całej reszcie.
Począwszy od scenariusza (zakładam, że jednak istnieje) skupiającego się na losach rodziny królewskiej tytułowej rasy i nie zaskakującego absolutnie niczym. Trafiamy zatem do Attilan, miasta o rygorystycznym podziale społecznym. Elity stanowią tu ci obdarzeni supermocami, natomiast reszta, która miała nieco mniej szczęścia w procesie terrigenezy (swego rodzaju mutacji ujawniającej, czy osobnik posiada moce), żyje i pracuje w kopalniach pod miastem. Mamy więc od razu fundament pod solidny dramat ze społecznym tłem, ale jakoś wątpię, by twórcy skorzystali z niego w satysfakcjonujący sposób.
Ważniejsze jest bowiem to, co dzieje się na szczytach Attilan, a tam swoje pretensje do tronu zgłasza Maximus (Iwan Rheon), brat króla Black Bolta (Anson Mount), który w ekspresowym tempie przeprowadza rewolucję. Mniejsza o jej szczegóły, i tak nie warto ich wspominać. W każdym razie efektem jego działań jest ucieczka większości członków rodziny królewskiej na Ziemię. A konkretnie na hawajską wyspę O'ahu, w której różne części trafiają Black Bolt, jego żona Medusa (Serinda Swan), doradca Karnak (Ken Leung) oraz dowódca straży Gorgon (Eme Ikwuakor). Reszta to jeszcze większy schemat, więc pozwólcie, że na tym zakończę opisy.
Skupmy się na wykonaniu, bo to stanowi istną wielowątkową tragedię. Scenariusz wrzuca nas w sam środek intrygi i tak, wiem, że wątek Inhumans pojawił się już w "Agentach T.AR.C.Z.Y.", ale litości – umieszczenie na Księżycu gromady superludzi żyjących w monarszym państwie błaga o jakikolwiek kontekst, by nie popaść w śmieszność. Nie dając go, twórcy wystawiają swój serial na ostrzał już od pierwszych minut, a potem robi się tylko gorzej. Bo oto okazuje się, że całą tę kiczowatą otoczkę podano tu w tonacji całkiem serio, bez choćby odrobiny autoironii.
"Inhumans" brną więc od samego początku w ślepą uliczkę. Za mało tu luzu, by wziąć całą historię w nawias ("Strażnicy Galaktyki" są najlepszym przykładem takiego podejścia, ale przecież nawet tandeta takiej skali jak "Legends of Tomorrow" potrafi z siebie kpić), a jak poważnie traktować serial, którego każdy kadr wygląda jak kpina z widza w żywe oczy? Coraz więcej słychać ostatnio narzekań na superbohaterskie produkcje, którym brakuje dystansu do siebie. "Inhumans" jest świetnym przykładem na to, że dopiero brak dystansu połączony z brakiem środków i twórczych umiejętności jest problemem nie do przeskoczenia.
Spójrzmy choćby na kreacje głównych bohaterów. Jedna bardziej groteskowa od drugiej, ale wynika to nie ze słabości materiału źródłowego, lecz ze sposobu, w jaki potraktowali go twórcy. Większość postaci wymaga, by poświęcić choć chwilę ich przedstawieniu, tymczasem tutaj sprowadza się je do ich atrybutów, co prowadzi do niezamierzonego komizmu. Głos Black Bolta jest tak potężny, że nie może się odzywać, więc Anson Mount milczy, patrzy wilkiem i mam wrażenie, że stara się jak może, by nie ryknąć śmiechem w jakimś dramatycznym momencie. Widzowie tego ograniczenia nie mają, więc sądzę, że niektórym sporo radości sprawiła scena retrospekcji z "rozpryskiwaniem" rodziców na ścianie. Tak, właśnie w ten sposób chciano nam pokazać, jakie to król ma ciężkie życie. Delikatnie mówiąc, nie wyszło.
W porządku, przyznaję, że nie wypowiadający ani słowa Black Bolt to trudny przypadek, ale co z resztą? Na kim tu w ogóle skupić uwagę? Na Medusie, która po utracie włosów (kiepskie, ale nadal mają więcej charyzmy od właścicielki) nie ma już absolutnie niczego ciekawego do zaoferowania? Jej siostrze Crystal (Isabelle Cornish), gorszej połówce duetu z wielkim buldogiem Lockjawem? Karnaku, którego mocy serial nie potrafił nawet sensownie wyjaśnić? Bo ochroniarza z kopytami, który prawie został surferem, odrzucam od razu, miejmy dla siebie choć trochę szacunku.
Ostatnia nadzieja zatem w Maximusie, z którego Iwan Rheon bardzo stara się nie zrobić Ramsaya Boltona dla ubogich, ale musi polec w nierównej walce ze scenariuszem. Ten bowiem za nic ma wspomniane już wcześniej i wręcz narzucające się nierówności społeczne, których twarzą mógłby zostać Maximus, co z kolei sprowadziłoby go na pole moralnej szarości. Ale po co? Łatwiej pozostać w czarno-białym świecie, gdzie on jest zły, bo jest zły, a jego brat jest dobry, bo tak i już, i proszę nie mieszać twórcom w ich misternej konstrukcji!
No to nie mieszam, sami zrobili już dość, bo po obejrzeniu dwóch odcinków nie udało mi się znaleźć ani kawałka intrygującej postaci czy wątku, za to całe mnóstwo logicznych dziur i rozwiązań, od których zgrzytają zęby. A nie musiało tak być, wystarczyło tylko trochę pokombinować ze scenariuszem i już całość oglądałoby się inaczej. Zamiast tego dostajemy jednak Maximusa wygłaszającego nadęte mowy, by na koniec okazać się czarnym charakterem, jakich wielu (słyszałem porównania do Lokiego, zbędę je milczeniem) i jego przeciwników, którym teoretycznie powinniśmy kibicować, ale jakoś nie mamy ochoty. Do tego jakaś bijatyka, jakaś ucieczka, nieudolne próby budowania napięcia – wszystko z polotem godnym wnętrz Attilan i strojów jego mieszkańców.
Na temat tego, jak "Inhumans" się prezentują, powiedziano już wszystko i wiele dodać nie mogę. Jest fatalnie, a jeden poprawnie wykonany element, czyli Lockjaw, nie może tłumaczyć zaniedbań na pozostałych polach. Tym bardziej że twórcy już usunęli go z pola widzenia, tnąc tym samym koszty do absolutnego minimum. Można się sprzeczać, czy gorzej wypada suknia Medusy, czy plastikowy pałac w Attilan, ale w gruncie rzeczy wszystko się sprowadza do jednego – gdyby ta historia miała jakikolwiek potencjał, a w bohaterach była odrobina życia, na cały ten jarmarczny urok można by przymknąć oko.
Niczego takiego jednak w "Inhumans" nie znajdziecie, bo serial to pozbawiony lekkości, wdzięku, a jeśli wywołujący jakieś emocje, to tylko złego rodzaju. Będący sporym krokiem w tył dla pieczołowicie rozbudowywanego marvelowskiego uniwersum i robiący antyreklamę wszystkim komiksowym produkcjom. Najpierw sprawiający wrażenie świadomego swoich wad (bo przecież to nie może być na serio, prawda?), ale z każdą, boleśnie długą minutą dający do zrozumienia, że to dzieje się naprawdę i ktoś po prostu stroi sobie z nas żarty. Niestety, w bardzo kiepskim guście.