Które seriale warto oglądać? Oceniamy wrześniowe nowości
Redakcja
2 października 2017, 22:03
"The Deuce" (Fot. HBO)
Zanim przejdziemy do październikowych nowości, zapraszamy na podsumowanie września. Było kilka ciekawych premier z Wielkiej Brytanii, kilka mniej interesujących z USA, a poza tym wystartował nowy serial Davida Simona, twórcy "The Wire".
Zanim przejdziemy do październikowych nowości, zapraszamy na podsumowanie września. Było kilka ciekawych premier z Wielkiej Brytanii, kilka mniej interesujących z USA, a poza tym wystartował nowy serial Davida Simona, twórcy "The Wire".
"Gwiazda szeryfa"
Trochę kryminał, trochę sensacyjna historia o zemście, a trochę groteskowa opowieść w stylu Tarantino (oczywiście zachowując proporcje). "Gwiazda szeryfa" żongluje gatunkami i tonacjami, potrafiąc w jednej chwili gwałtownie zmienić nastrój i wprowadzić nas w konfuzję – to na serio, czy jednak ktoś sobie z nas kpi? Odpowiedź leży gdzieś pośrodku, a my, uzbrojeni w odpowiednie nastawienie, możemy czerpać z serialu sporo przyjemności.
Ważne jednak, by nie traktować "Gwiazdy szeryfa" zbyt poważnie. To bardziej krwawe guilty pleasure niż poważny dramat, choć czasem może na taki pozować. Punktem zapalnym jest wszak tragedia, do jakiej dochodzi w małym kanadyjskim miasteczku Little Big Bear niedługo po tym, jak w okolicy powstała wielka rafineria, a wraz z nią nadciągnęli przyjezdni pracownicy. Zmieniło to życie miejscowego komendanta policji, Jima Wortha (Tim Roth), który przybył wraz z rodziną na prowincję, by uciec od mrocznej, londyńskiej przeszłości. Ta jednak wkrótce go dopadnie, a wraz z nią powrócą demony, także te ukryte na dnie butelki.
Dodajmy jeszcze do tego tłum przerysowanych, ale barwnych postaci, płynną, choć czasem zwyczajnie niedorzeczną fabułę i kompletny brak subtelności, a wyjdzie produkcja, którą równie dobrze można uznać za jedną z najgorszych premier września, jak i pochłonąć całą w dwa wieczory. Jeśli lubicie Tima Rotha, scenariusze, przy których nie trzeba się wiele namyślać, i szybko upływający przed ekranem czas, to "Gwiazda szeryfa" jest dla Was. Jeśli nie, to lepiej sobie odpuśćcie i to nawet pomimo obecności Christiny Hendricks. [Mateusz Piesowicz]
"Kroniki Times Square"
Nowy serial HBO, stworzony przez Davida Simona i George'a Pelecanosa, to barwna opowieść o początkach branży porno w Nowym Jorku w latach 70. Duet, który wcześniej dał nam "The Wire" i "Treme", w swoim stylu, z dokumentalną niemal precyzją portretuje różne grupy ludzi, mające bliższe i dalsze związki z rozkwitającym w okolicach Times Square biznesem.
Jak bardzo szybko się przekonacie, ówczesny Times Square nie miał nic wspólnego z dzisiejszym, a tytułowa 42. Ulica, zwana potocznie The Deuce (czyli Dwójką), stanowiła prawdziwy przedsionek piekła i zarazem raj dla miłośników zakazanych rozrywek. To miejsce, gdzie można było iść do jednego z grindhouse'owych kin, kupić narkotyki, spędzić noc z prostytutką, a na koniec stracić portfel albo i życie. Miejsce mroczne, brudne, wyjęte spod prawa i mające mnóstwo specyficznego uroku.
Poznajemy je przez pryzmat tamtejszych bywalców i ludzi, którzy rządzili tym miejscem. Simon i Pelecanos przedstawiają nam pełną gamę prostytutek, alfonsów, mafiozów, skorumpowanych policjantów itp., itd. Jest też barman, do którego knajpy prędzej czy później trafi każdy z bohaterów, a gra go James Franco we własnej osobie (podobnie zresztą jak jego zawadiackiego brata bliźniaka, ciągle wpadającego w jakieś tarapaty). W znakomitej obsadzie prym wiedzie Maggie Gyllenhaal, wcielająca się w najbardziej interesującą prostytutkę, jaka kiedykolwiek przechadzała się po naszych ekranach. Pojawiają się także Dominique Fishback, Margarita Levieva, Emily Meade, Andy Bauer i mnóstwo innych aktorów, których możecie znać chociażby z "The Wire".
Ponieważ The Deuce w takim kształcie jak kiedyś już nie istnieje, ekipa serialu musiała zbudować całą ulicę od zera. I wyszło świetnie – klimat wylewa się z ekranu, kostiumy i scenografia wyglądają niesamowicie, a przede wszystkim serial pulsuje szaloną energią. Bohaterowie "Kronik Times Square" to nie żadne papierowe postacie z dramatu kostiumowego, to ludzie z krwi i kości, którzy wyciskają jak najwięcej z tego, co życie im oferuje.
Serial jest praktycznie pozbawiony nostalgii, stawia raczej na brutalny realizm, ale robi ze znaną choćby z "The Wire" nutką lekkości i humoru. Serialowa 42. Ulica to z jednej strony specyficzny ekosystem, egzystujący w dużej mierze poza prawem, a z drugiej, miejsce, w które aż chce się zanurzyć po same uszy. Wszystko to składa się najlepszą premierę nie tylko września czy jesieni, ale też roku. [Marta Wawrzyn]
"The Orville"
To prawdopodobnie najdziwniejsza, najbardziej osobliwa premiera nie tylko września, ale w ogóle ostatnich kilkunastu miesięcy. Seth McFarlane i stacja Fox zabierają nas w kosmiczną podróż, która była reklamowana jako komedia hołdująca stylistyce "Star Treka", a okazała się zupełnie nieśmiesznym miszmaszem dowcipów, kina przygodowego i… obyczajowego dramatu. Pierwsze odcinki biły rekordy oglądalności, ale ziemia powoli wraca już do równowagi i wygląda to na sporą wtopę.
Rozgrywający się 400 lat w przyszłości serial "The Orville" przedstawia nam kosmiczne perypetie załogi tytułowego statku, którego kapitanem jest Ed Mercer (McFarlane). Wraz z byłą żoną Kelly (Adrianne Palicki) i resztą (bez)barwnej ferajny, muszą znaleźć wspólny język i stawić czoła wyzwaniom, jakie rzuca im los. Na początek trzeba dopilnować, żeby zaawansowana technologia nie trafiła w niepowołane ręce, innym razem bohaterowie muszą uciec zaś z międzyplanetarnego zoo.
Dziwaczną naturę serialu najlepiej widać jednak w 3. odcinku. Oto bowiem dostajemy historię narodzin dziewczynki rasy obcych, w której występują jedynie mężczyźni. Defekt trzeba więc natychmiast naprawić i tak operacja zmiany płci na niemowlęciu staje się zarzewiem międzygalaktycznego konfliktu. Brzmi zabawnie? Serial próbuje przemycić kilka (nieudanych) żartów, ale przez większość czasu z filozoficznym zacięciem skupia się na dyskusji o moralności i etyce takiego rozwiązania.
Oglądając, czułem się z lekka skołowany. Ani się śmiać, ani płakać. Serial potrafi właśnie wprawić w osłupienie, najczęściej rozumiane wprost negatywnie. Jest też jednak na tyle oderwany od rzeczywistości, że w końcu sam zaangażowałem się emocjonalnie i byłem szczerze rozczarowany losami dziewczynki. McFaralne i spółka zreinterpretowali przesłanie "Star Treka" po swojemu i wyszła im aberracja – zawieszona między gatunkami tragikomedia, która w sitcomowym opakowaniu próbuje sprzedawać ważkie treści. Oglądajcie na własną odpowiedzialność. [Piotr Wosik]
"Rellik"
Jedna z dwóch nowości od braci Williamsów ("The Missing"), którzy we wrześniu poszli zdecydowanie w ilość, ale nie mam do końca przekonania, czy stoi za nią jakość. Choć na pewno nie można im odmówić pomysłowości i prób stworzenia czegoś oryginalnego, bo "Rellik" wyróżnia się na tle kryminalnej konkurencji samym konceptem.
Historię opowiada się tu bowiem od końca, zaczynając od schwytania seryjnego mordercy, a potem cofając się coraz bardziej w przeszłość, odkrywając jego motywacje i szczegóły sprawy, które doprowadziły do jej zamknięcia. Po drodze pojawiają się zaś kolejne wątpliwości, które kierują wzrok głównego bohatera, detektywa Gabriela Markhama (Richard Dormer), w inną stronę i każą mu zadać sobie pytanie, czy aby na pewno schwytał właściwego człowieka.
Czyli w gruncie rzeczy cały ten pomysłowy koncept z zaburzoną chronologią służy typowej historii kryminalnej i muszę przyznać, że odkrycie tego faktu nieco mnie rozczarowało. Ot, sztuczka, czasem efektowna (ładnie wyglądają sekwencje "przewijania"), a czasem niepotrzebnie utrudniająca odbiór, ale nade wszystko zbędna z fabularnego punktu widzenia. Nie zmienia to jednak faktu, że jest "Rellik" bardzo solidnym kryminałem, który fanów gatunku powinien zadowolić. Tajemnica, zwroty akcji, charyzmatyczny bohater – wszystkie niezbędne elementy są na swoim miejscu, a że miało być coś jeszcze? Nie tym razem. [Mateusz Piesowicz]
"Kłamstwa"
Drugi z seriali braci Williamsów wypada moim zdaniem lepiej niż "Rellik", choć w obu przypadkach ostateczna ocena będzie zależała od tego, dokąd nas to wszystko zaprowadzi. Na pewno "Kłamstwa" to historia skromniejsza, bardziej kameralna i mniej skupiona na twistach, a bardziej na psychice swoich bohaterów.
Punkt wyjścia jest zupełnie zwyczajny, to znaczy mamy małe brytyjskie miasteczko i dwójkę samotnych ludzi, która umawia się na kolację. Ona, Laura (Joanne Froggatt), uczy w lokalnej szkole i właśnie rozstała się ze swoim długoletnim chłopakiem, tym razem naprawdę. On, Andrew (Ioan Gruffudd), jest wdowcem i do tego superprzystojnym lekarzem, wychowującym samotnie nastoletniego syna, którego Laura zresztą uczy. Randka wygląda niemal idealnie, nie brakuje wina w trakcie, na koniec oboje lądują w jej mieszkaniu.
Rano Laura budzi się sama, przerażona i mówi, że została zgwałcona. Kiedy Andrew dowiaduje się o tym, wygląda na zszokowanego, bo jego zdaniem, owszem, doszło do seksu, ale za obopólną zgodą. Jej słowo kontra jego słowo – jak z tego wybrnąć? Komu wierzyć? Kobiecie, która momentami wydaje się niestabilna? Facetowi, który wygląda na taki ideał, że aż coś z nim musi być nie tak?
"Kłamstwa" dotykają spraw trudnych, bolesnych i delikatnych – i tak naprawdę dopiero okaże się, jak bracia Williamsowie sobie z tym poradzili. W całej historii nie brak tajemnic, twistów i zaskakujących powiązań pomiędzy bohaterami, co niekoniecznie świadczy na korzyść serialu. Ale też dobrze udało się odwzorować koszmarną atmosferę, która towarzyszy każdej sprawie o gwałt. Po jednej stronie mamy wstyd, poniżenie i bezbronność, po drugiej, człowieka, którego nie można skazać, dopóki nie udowodni mu się winy. Zwłaszcza że równie dobrze może być niewinny.
Niezależnie od tego, czy koniec końców "Kłamstwa" okażą się raczej pełnym twistów thrillerem czy porządnym dramatem psychologicznym, to z pewnością jedna z najciekawszych premier września. Warto zobaczyć chociażby po to, by jeszcze raz się przekonać, że Joanne Froggatt i Ioan Gruffudd to dwójka świetnych aktorów, którzy potrafią zagrać wszelkie emocje. [Marta Wawrzyn]
"American Vandal"
Te bardziej niszowe i komediowe premiery Netfliksa przypominają ostatnio loterię. "Atypical" okazał się mocno typowy, a "Disjointed" zupełnie niezdatne do zajarania. Z tym większą radością można więc oznajmić, że "American Vandal" trafi do kategorii udanych pomysłów. To trochę mockument, a trochę satyra na gatunek true crime. Zrealizowana z penis…, znaczy się pazurem, świetnie balansująca na granicy realizmu i deadpanu, czyli ironicznie poważnego humoru, który kontruje absurd podejmowanego tematu.
W jednym z amerykańskich liceów ktoś wysprejował 27 męskich genitaliów na autach kadry pedagogicznej. Podejrzenie pada od razu na szkolnego osiłka Dylana (w tej roli Jimmy Tatro, aktor i popularny youtuber) i tym samym rusza wadliwa machina systemu sprawiedliwości, w której uprzedzenia ścierają się z faktami, a na światło dzienne wychodzą dziesiątki innych brudnych sekretów. Ramię w ramię z Peterem Maldonado (Tyler Alvarez) i Samem Ecklundem (Griffin Gluck), próbujemy rozwikłać tajemnicę zaskakująco kosztownej zbrodni, a montowany przez nich dokument zaczyna żyć własnym życiem.
Pierwsza połowa sezonu (całość ma 8 odcinków po nieco ponad 30 minut) może się ciut dłużyć, ale potem serial nabiera tempa i bardzo łatwo jest się wciągnąć. Nudy nie ma, a choć historia jest mocno zaplątana, to całość idzie jak po sznurku. To też rozrywka paradoksalnie niegłupia, zadająca pod koniec trudne pytania o kreowanie własnej tożsamości. Po drodze trafnie ośmiesza też schematy kryminału, przywary stereotypowego myślenia czy choćby szkolne środowisko i panujące w nim społeczne relacje.
Jeśli jeszcze serialu nie widzieliście, to spokojnie, raczej nie musicie traktować go w kategorii "koniecznie już". Ale wiedzcie, że to pozycja zdecydowanie warta do nadrobienia i jedna z lepszych premier września. Werdykt końcowy brzmi bowiem jednogłośnie: "American Vandal" jest świeży, pomysłowy i niemal bezbłędnie wykonany. [Piotr Wosik]
"Philip K. Dick's Electric Dreams"
Brytyjska antologia science fiction, która zapowiadała się świetnie z dwóch powodów. Po pierwsze, pomysły na scenariusze zostały zaczerpnięte z opowiadań klasyka gatunku, samego Philipa K. Dicka. Po drugie, serial mógł się pochwalić wprost nieziemską obsadą, bo na ekranie pojawić się mieli m.in. Richard Madden, Anna Paquin, Terrence Howard, Bryan Cranston, Vera Farmiga, Maura Tierney i wielu innych. Jak wyszło?
Po dwóch odcinkach można powiedzieć, że nieźle, ale z pewnością bez szału, jaki towarzyszy chociażby "Black Mirror". "Electric Dreams" to science fiction ładnie się prezentujące i całkiem intrygujące, ale pozbawione elementu wyjątkowości. Historie, które śledzi się z uwagą, ale bez większych emocji i o których zapomina się zaraz po obejrzeniu. Czasem uginające się pod ciężarem wątków, które próbują poruszyć twórcy (w premierowym "The Hood Maker" przedstawiono dystopijną wizję przyszłości, a w niej takie tematy jak m.in. kontrola, demokracja, prawa człowieka), by potem potraktować je po łebkach.
Na pewno wrażenie robi wykonanie, bo czy to ponura przyszłość, czy kosmiczne podróże (odcinek "Impossible Planet"), "Electric Dreams" prezentuje się bardzo ładnie. Z opowiadaniem historii też nie jest najgorzej, w czym pomaga fakt, że nawet najdrobniejsze pomysły Philipa K. Dicka wypadają lepiej, niż większość współczesnej fantastyki naukowej na małym ekranie. Nie jest więc źle, ale na pewno liczyliśmy na coś więcej. Może w kolejnych odcinkach? [Mateusz Piesowicz]
"Star Trek: Discovery"
Sporo było obaw wobec nowej odsłony legendarnej serii science-fiction, która wróciła do telewizji po 12-letniej przerwie, i choć pierwsze odcinki "Discovery" nie rozwiewają ich w całości (a wśród zatwardziałych fanów nowy serial nie zrobi tego pewnie nigdy), trzeba przyznać, że powrót wypadł naprawdę nieźle. Dostaliśmy produkcję zarazem nowoczesną i naprawdę widowiskową, jak i wierną duchowi starego "Star Treka".
Akcja jest osadzona około 10 lat przed wydarzeniami klasycznej serii. W centrum uwagi mamy tym razem nie kapitana, lecz pierwszego oficera, Michael Burnham (Sonequa Martin-Green), która przypadkiem znajduje się w samym środku rodzącego się na nowo konfliktu między Federacją a Imperium Klingońskim. Czyli wojna? Na pewno będzie tu istotnym tematem, ale nacisk położony na zderzenie cywilizacji i kompletnie różne nastawienie do obcych kultur sugeruje, że prosta i efektowna rozwałka nie będzie tu celem samym w sobie.
Ten poznamy dopiero w dalszej części sezonu, ale już teraz widać, że twórcy poświęcają równie dużo uwagi kreowaniu niepewnej, właśnie się zmieniającej rzeczywistości, jak i wykładaniu fundamentów pod intrygującą historię z ciekawymi bohaterami w rolach głównych. Jeśli uda się połączyć obydwa te aspekty, dodać do nich inteligentne aluzje do rzeczywistości, trochę polityki i fantastyki naukowej w pełnym tego słowa znaczeniu, to możemy dostać "Star Treka" na miarę XXI wieku. [Mateusz Piesowicz]
"Young Sheldon"
W zeszłym tygodniu wróciła "Teoria wielkiego podrywu", a zaraz po niej CBS zaprezentował małego Sheldona. I okazało się, że wygrywa on z dużym pod każdym względem. Nie ma irytującego śmiechu z puszki, jest za to sporo nostalgii, trochę problemów emocjonalnych i całkiem porządna dawka egzystencjalnego smutku, którym całość wydaje się być podszyta. Fani "Cudownych lat" rozpoznają tu znajome elementy, a i dla widzów "Teorii wielkiego podrywu" coś się znajdzie.
Iain Armitage jako mały Sheldon dobrze imituje mimikę, ton głosu i różne tiki swojej dorosłej wersji, a poza tym jest po prostu przeuroczy. Jego zdolności aktorskich, jak i inteligencji emocjonalnej nie sposób przecenić – genialny 9-latek, który właśnie idzie do szkoły średniej, to w jego wydaniu szalenie skomplikowany dzieciak, nierozumiany właściwie przez nikogo. Bezwarunkowo kocha Sheldona tylko mama (znów świetny casting, bo gra ją Zoe Perry, prywatnie córka Laurie Metcalf, która wciela się w starszą wersję tej samej postaci w "Teorii wielkiego podrywu"), która może i nie zawsze rozumie swojego syna, ale tak czy inaczej walczy o jego dobro do ostatniej kropli krwi.
Pilot "Young Sheldon" nie jest co prawda dziełem wybitnym, ale to zdecydowanie serial, któremu należy się szansa, zarówno ze względu na bardzo dobrą obsadę, jak i nietypowe podejście twórców. Zamiast parady powtarzalnych żartów w spin-offie "Teorii wielkiego podrywu" dostajemy szereg scen z życia małego outsidera, które zadziwiają zarówno swoją pomysłowością, jak i słodko-gorzkim tonem, w jakim są utrzymane. [Marta Wawrzyn]
"The Good Doctor"
David Shore, spec od seriali o ekscentrycznych, genialnych lekarzach, którzy rozwiązują zagadki medyczne niczym Sherlock Holmes, prezentuje następcę "House'a". W "The Good Doctor" znów wszystko kręci się wokół jednego człowieka – Shauna Murphy'ego (Freddie Highmore), młodziutkiego chirurga, który zaczyna pracę w renomowanym szpitalu w San Jose. W jego kompetencje łatwo zwątpić na pierwszy rzut oka, bo nie dość że wygląda jak dzieciak, to jeszcze wydaje się dziwny i aspołeczny. To kolejny serialowy bohater z zaburzeniami ze spektrum autyzmu, do których tutaj dochodzi syndrom sawanta. Innymi słowy, Shaun potrafi być trudnym człowiekiem, za to ma niesamowity umysł, który właśnie otworzył mu drzwi do prestiżowej pracy.
Pomysł nie najgorszy, postać całkiem intrygująca, a Freddie Highmore niewątpliwie jest aktorem, który ma w sobie dość wrażliwości i charyzmy, by udźwignąć taką rolę. A jednak to nie wystarczy. "The Good Doctor" z jednej strony chciałby być czymś niezwykłym i wyjątkowym, a z drugiej, powiela schematy, które widzieliśmy już wiele razy.
Faktu, że to jeszcze jeden procedural medyczny, już nawet nie komentuję, bo problemy są znacznie głębsze. Jeśli pominąć Shauna i jego mentora Aarona Glassmana (Richard Schiff), nie ma tu ani jednej interesującej postaci. Zestaw bohaterów, którzy pałętają się w tle, nie wychodzi poza standard, i nieważne, że trafiają się tam nieźli aktorzy, jak Antonia Thomas. Serial bardzo często traktuje widzów, jak idiotów, powtarzając po raz enty te same informacje, a do tego w tandetny sposób próbuje manipulować naszymi emocjami (mam na myśli przede wszystkim retrospekcje).
Dziesięć lat temu być może miałoby to rację bytu. Dziś to tylko kolejny byle jaki procedural, w którym marnuje się bardzo dobry aktor. [Marta Wawrzyn]
"Me, Myself & I"
Nowy sitcom CBS, podobnie jak "Young Sheldon, pozbawiony śmiechu z puszki i oparty na niezłym, ambitnym koncepcie. "Me, Myself & I" to opowiadana jednocześnie na trzech płaszczyznach czasowych historia tego samego faceta. W 1991 roku Alex Riley ma 14 lat i gra go Jack Dylan Grazer, w 2017 roku ma 40 lat i wciela się w niego Bobby Moynihan, a do tego jeszcze zapuszczamy się w przyszłość, do 2042 roku, by spotkać 65-letnią wersję tego bohatera, graną przez Johna Larroquette'a.
Całość jest zgrabnie skonstruowana, to znaczy opowieść o nastoletnim chłopcu, który przeprowadza się z mamą do Los Angeles, gładko przeplata się z historią 40-latka, przechodzącego kilka kryzysów naraz, i 65-latka, który właśnie przeszedł zawał i postanowił coś w życiu zmienić. W praktyce oglądamy więc tego człowieka w trzech różnych fazach życia, które łączy to samo: akurat dochodzi do ważnych zmian. Pilot jest nieźle napisany, ma naprawdę fajną strukturę i pewnie mógłby być komediowym "This Is Us", gdyby nie jeden problem.
Ten problem nazywa się: brak interesującej treści. Główny bohater "Me, Myself & I" jest nie tylko zwyczajnym człowiekiem, ale też banalną postacią. Jego perypetie nie wywołują większych emocji, nawet kiedy są na to obliczone, jak w przypadku zaskakującego spotkania po latach z końcówki odcinka. Całość zapomina się właściwie zaraz po obejrzeniu, co nie wróży dobrze na przyszłość. Trochę szkoda, bo prawdopodobnie zaprzepaszczono tutaj szansę, żeby w ramach telewizji ogólnodostępnej pokazać mniej standardową komedię, która by coś wnosiła do naszego doświadczenia serialowego. [Marta Wawrzyn]
"The Brave"
Powoli rozkręca się jesienny sezon pilotów, więc będziemy próbować wyłowić premierowe perełki od Wielkiej Czwórki. Jeśli chodzi o podgatunek seriali militarnych, to wygląda na to, że będzie w czym wybierać. Na pierwszy ogień idzie "The Brave", propozycja od NBC, która – co tu dużo mówić – szybko powinna zostać odstrzelona. Nie miejcie żadnych wątpliwości – to serial mizerny, nudny, niepotrafiący zahaczyć nawet o przeciętność.
Opowiada on o dwóch grupach, strzegących bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych. Analitykach, którzy wirtualnie koordynują wszelkie wojskowe operacje, oraz oddziale specjalnym, który owe operacje musi fizycznie wykonać. Oglądamy więc w pilocie, jak Adam Dalton (Mike Vogel) i jego sztampowa ekipa, we współpracy z Patricią Campbell (Anne Heche), zmuszeni są odbić wziętą na zakładnika panią doktor i przy okazji zabić niezwykle groźnego i poszukiwanego terrorystę.
Nie zepsuję Wam zabawy, zdradzając, że całość idzie po myśli bohaterów, nawet jeśli swoje plany wdrażają czasem w ekwilibrystyczny sposób. Trudno tu powiedzieć cokolwiek pozytywnego, bo całość jest przewidywalna, nieangażująca i totalnie oklepana. Sceny akcji wyglądają całkiem nieźle, więc może chociaż to kogoś przekona? Odcinek kończy się wielkim "bum", ale zachęcam Was, żebyście podobnie jak ja zrobili sobie przysługę i uznali, że w eksplozji wszyscy zginęli. Więcej nie trzeba tego oglądać. [Piotr Wosik]
"Law & Order True Crime: The Menendez Murders"
Jeszcze jedna antologia true crime, ale w przeciwieństwie choćby do "American Crime Story" czy "Manhunt", polecić ją można tylko zagorzałym fanom gatunku. I to takim, którym nie przeszkadza stylistyczny powrót do lat 90., wszechobecna wtórność i łopatologiczny scenariusz.
Nie brzmi to najlepiej, ale jestem przekonany, że serial swoich fanów znajdzie – po coś wszak podpięto go pod znaną markę, a taką bez wątpienia jest "Prawo i porządek". Odejście od proceduralnej formy również jest tylko pozorne, bo w "The Menendez Murders" oglądamy tak naprawdę typowe policyjne śledztwo, jedyną różnicą jest to, że potem dostaniemy też proces. No i fakt, że wszystko działo się naprawdę, na przełomie lat 80. i 90. zeszłego wieku.
Zaczynamy w sierpniu 1989 roku, kiedy to w swojej rezydencji w Beverly Hills w brutalny sposób zamordowani zostali Jose i Kitty Menedez. Podejrzanymi od razu stali się ich dwaj synowie, Erik (Gus Halper) i Lyle (Miles Gaston Villanueva), ale zanim miejscowi detektywi zdołają dodać dwa do dwóch, minie trochę czasu. Zdołamy więc dobrze poznać braci, a także tłum innych ludzi, którzy odegrają w tej historii znaczące role.
Emocji wielkich tu nie ma, napięcia, nietuzinkowych bohaterów czy jakichkolwiek innych wyróżników też nie. Są za to Edie Falco (prawniczka braci Leslie Abramson) i Josh Charles (terapeuta Jerome Oziel) w dziwnych perukach oraz kryminalna historia podana w temperaturze pokojowej, która jakieś 20 lat pewnie byłaby całkiem oryginalna. [Mateusz Piesowicz]
"Absentia"
Historia trochę w stylu "zabili go i uciekł", tyle, że nie go, a ją i nie uciekła, a ją wypuścili. Poza tym mniej więcej się zgadza, bo w produkcji AXN-u pełno twistów, fabularnych zmyłek i ślepych uliczek oraz sporo akcji, a zaznaczam, że piszę to po obejrzeniu zaledwie jednego odcinka. Jest też trochę psychologii, ale takiej niezbyt wymagającej – ot, na tyle, by widza zaintrygować, ale broń Boże nie przemęczyć.
Bo "Absentia", produkcja AXN-u ze Staną Katic ("Castle") w roli głównej, to jeden z tych kryminałów, które śledzi się raczej beznamiętnie, ale też nie zauważa, gdzie znikają kolejne minuty przy nich spędzone. Historia jest intrygująca, bo mamy tu seryjnego mordercę, tropiącą go agentkę FBI Emily Byrne i niewyjaśnioną tajemnicę. Musicie bowiem wiedzieć, że podczas wspomnianego śledztwa Emily zniknęła bez śladu i została uznana za zmarłą. Serial zaczyna się w momencie, gdy po 6 latach okazuje się, że jednak żyje, ale nie pamięta, co dokładnie się z nią w tym czasie działo.
Musi się więc skonfrontować z mrocznymi wspomnieniami, tajemniczym przestępcą i rzeczywistością, w której syn jej nie pamięta, a mąż ma nową żonę. To wszystko dopiero początek, bo kolejne elementy układanki pojawiają się jak grzyby po deszczu, przez co całość wygląda na nieco przekombinowaną i trudno przewidzieć, czy twórcy zdołają z tego wszystkiego rozsądnie wybrnąć. O tym się dopiero przekonamy, a na razie wystarcza mi fakt, że ogląda się "Absentię" nieźle, nawet jeśli to tylko kryminał klasy B. [Mateusz Piesowicz]
"SEAL Team"
Szeregowiec od CBS. Poziom wyższy od "The Brave", bo sprawniej wertujący wojskowe schematy i niegubiący przy tym pierwiastka ludzkiego. Sufit produkcji to jednak tylko poziom średni, a więc telewizyjne okopy. Jeśli lubicie takie klimaty, to może akurat przyda Wam się jako amunicja do zabijania czasu. W innym przypadku trudno zrozumieć zasadność tak skonstruowanej opowieści.
Wszystko wskazuje na to, że "SEAL Team" będzie typowym proceduralem z misjami tygodnia. W ich trakcie poznamy życie elitarnych członków Navy SEALs – ich treningi, przygotowania, niebezpieczne operacje, a także konsekwencje jakie niesie to dla ich życia rodzinnego. Fabuła pierwszego odcinka polega na – nigdy nie zgadniecie – uratowaniu zakładnika i likwidacji terrorysty. Próżno szukać tu oryginalności, choć samo zakończenie ma jakieś tam elementy skłaniające do dyskusji.
Trudno jednak zajmować się takimi detalami, jeśli całość jest dla widza obojętna. Emocji lepiej szukać wśród wykreowanych postaci. Serial zebrał dość ciekawą obsadę: David Boreanaz, Max Thieriot, Jessica Paré, Neil Brown Jr., Toni Trucks czy gościnnie występujący Michael Rooker. Może to oni pokażą nam po raz kolejny, że życie wojaka to nie tylko karabin i materiały wybuchowe, ale też życiowe pole minowe. Stres pourazowy, poczucie winy, cierpiąca rodzina – można coś z tego rzeźbić, choć w erze po "Homeland" wydaje się to już passé. To wszystko już przecież było. I to lepiej zrobione.
Oczywiście mówimy tylko o jednym odcinku, serial wciąż może rozwinąć się, pokazać coś więcej. Choćby "The Sinner" przypomniał ostatnio, żeby nie wyrokować zbyt wcześnie. Przykra prawda jest jednak taka, że drogę od hitu do kitu przebywa sporo seriali, a w odwrotną stronę nie udał się prawie nikt. Zanosi się więc na to, że w "SEAL Team" nie warto inwestować czasu, a lepiej od razu mu zasalutować i wziąć na celownik coś innego. [Piotr Wosik]
"Marvel's Inhumans"
Będzie przełom. Telewizja ABC, studio Marvel i kina IMAX zawiązują współpracę, której efektem ma być pierwszy serial debiutujący na wielkich ekranach. Z filmowymi efektami specjalnymi, niewidzianym dotąd rozmachem i oryginalną historią. Pojawia się pierwsze zdjęcie promocyjne, potem zwiastun. Wychodzi złom.
To w zasadzie wszystko, co potrzebujecie wiedzieć o "Marvel's Inhumans". Komiksowa adaptacja opowiada o losach królewskiej rodziny Inhumans – obdarzonej nadprzyrodzonymi mocami rasy nieludzi, którą poznaliśmy wcześniej w "Agentach T.A.R.C.Z.Y.". Po zamachu stanu przeprowadzonym przez Maximusa (Iwan Rheon), jego brat a jednocześnie król Black Bolt (Anson Mount), królowa Medusa (Serinda Swan) i ich najbliżsi muszą uciekać na Hawaje, gdzie zmuszeni zostaną do odnalezienia siebie (fizycznie i mentalnie) oraz uratowania świata.
Za produkcję odpowiada Scott Buck, który kiedyś zarąbał "Dextera", a ostatnio skopał "Iron Fista". Jest źle, bardzo źle, a o turbulencjach związanych z powstaniem serialu można by napisać kompleksowe wypracowanie. Ponoć ABC szczędziło pieniędzy i pokłóciło się z Disneyem, IMAX ratował co mógł, jednocześnie zmiatając projekt pod dywan, a szefowie Marvela próbowali odwracać kota ogonem. Efekt? Dotkliwa klapa komercyjna i artystyczna. Prosta i przewidywalna historia, która zrealizowana została w tandetny sposób.
Jeśli zdarzyło Wam się być w kinie, to wiecie, że tego prawie nie da się oglądać. Jeśli nie byliście, to nic nie straciliście i telewizyjną premierę też powinniście omijać szerokim łukiem. "Marvel's Inhumans" można polecić tylko i wyłącznie masochistom (czyt. dziennikarski obowiązek) i zagorzałym fanom Marvela. Tym, którzy tak jak ja oglądają wszystko, co wychodzi spod szyldu Domu Pomysłów i rzekomo (bo kto się do tego przyzna…) w ramach spójnego Kinowego Uniwersum Marvela. Sezon będzie liczył jedynie 8 odcinków, więc jakoś damy radę. Najwyżej razem umrzemy na tej górce. Bo jest tu ktoś poza mną, nie? [Piotr Wosik]