Agenci paranormalni. "Ghosted" – recenzja 1. odcinka nowego serialu komediowego
Mateusz Piesowicz
2 października 2017, 19:37
"Ghosted" (Fot. FOX)
Niedobrany duet bohaterów, zjawiska paranormalne i atmosfera wielkiej tajemnicy podane w komediowej formie. "Ghosted" miało potencjał przed premierą, a co z tego wyszło?
Niedobrany duet bohaterów, zjawiska paranormalne i atmosfera wielkiej tajemnicy podane w komediowej formie. "Ghosted" miało potencjał przed premierą, a co z tego wyszło?
Dwie rzeczy było wiadomo na temat "Ghosted" po zobaczeniu zapowiedzi. Po pierwsze, że serial będzie swego rodzaju "Z Archiwum X" na wesoło i po drugie, że chemia pomiędzy grającymi główne role Craigiem Robinsonem i Adamem Scottem będzie motorem napędowym produkcji. Po obejrzeniu pilotowego odcinka można to potwierdzić, ale jednocześnie trudno wysnuć na temat nowej komedii FOX-a daleko idące wnioski.
Pierwsze 20 minut serialu oferuje bowiem zaledwie wstęp, w szybkim tempie wprowadzając nas do opowieści i ustanawiając jej fundamenty. Tymi podstawowymi są Max Jennifer (Adam Scott) i Leroy Wright (Craig Robinson), życiowi wykolejeńcy, którzy otrzymali szansę zmiany swojego losu. Pierwszy był astrofizykiem na Stanford, ale stracił pracę ze względu na głoszenie kontrowersyjnych teorii (wiara w to, że jego żonę porwali kosmici, też nie pomagała), drugi natomiast wyleciał z policji po tym, jak jego błąd miał tragiczne konsekwencje. Obydwaj spotkali się przypadkiem, gdy zostali siłowo zwerbowani przez "Bureau Underground", sekretną agencję rządowa zajmującą się badaniem zjawisk nadprzyrodzonych.
Czemu zainteresowali się akurat tą dwójką, zostaje nam szybko wyjaśnione i równie błyskawicznie poznajemy pracowników agencji, czyli szefową Avę Lafrey (Ally Walker), naukowca Barry'ego Shawa (Adeel Akhtar) oraz specjalistkę od technologii Annie Carver (Amber Stevens West). Z kolei jeszcze szybciej Max i Leroy zostają partnerami, po czym wyruszają na swoją pierwszą misję. "Ghosted" nie bawi się w przeciągłe introdukcje, bo zarysowanie fabuły zajmuje ledwie kilka minut, a wyjaśnienie pozornie niewytłumaczalnych spraw odbywa się za pomocą paru zdań. Wszystko przypomina pospiesznie przedstawiony koncept, który aż się prosi o rozbudowanie, na które zwyczajnie nie ma czasu. A jednak ogląda się to nieźle, bo Scott i Robinson są niczym parasol ochronny rozłożony nad naprędce rozwijaną historią.
Obsadzenie tych dwóch w rolach komediowych odpowiedników Muldera i Scully to strzał w dziesiątkę. Wystarczy spojrzeć na Adama Scotta, by zobaczyć w nim człowieka entuzjastycznie nastawionego do rzeczy, których nie da się do końca logicznie wyjaśnić. Kierowanego przez wrodzoną ciekawość i intuicję, ale też mającego osobiste powody, by wierzyć w niestworzone historie, co czyni z niego swego rodzaju romantyka. Robinson to z kolei idealny sceptyk. Facet twardo stąpający po ziemi, który wierzy w dobrze wykonaną robotę i preferuje praktyczne podejście. A przy tym nosi w sobie poczucie winy i odpowiedzialność, by nie popełnić dawnych błędów.
Uzupełniają się zatem panowie świetnie, a resztę robi wyczuwalna pomiędzy nimi chemia oraz komediowy talent. To właśnie one pozwalają zamienić serialowe klisze w coś autentycznego i zabawnego, nawet jeśli widzieliśmy to już setki razy, jak choćby w przypadku początkowej niechęci pomiędzy nowymi partnerami. Widać na ekranie, że Scott i Robinson po prostu dobrze czują się w swoim towarzystwie, a w takim przypadku nieźle wypaść mogą nawet banały tego stopnia, co żarty oparte na fizycznych przeciwieństwach.
Oczywistością jest jednak, że całego serialu na ich barkach utrzymać się nie da. Mamy fundament, teraz potrzeba solidnej nadbudowy, by całość nie skończyła jako zbiór mniej i bardziej udanych dowcipów. Pilot "Ghosted" nie wskazał jednak bez wątpienia kierunku, w jakim zamierza podążać dalej serial. Ten może się bowiem równie dobrze okazać pomysłową komedią z rozbudowaną fabułą, a nawet jakiegoś rodzaju mitologią, co prostym sitcomem fundującym widzom co tydzień parę okazji do uśmiechu, a potem szybko wyrzucanym z pamięci. Przesłanki, by wierzyć w tę pierwszą opcję są, więc na razie jestem dobrej myśli.
A wierzcie mi, naprawdę chciałbym, by z "Ghosted" narodziło się coś fajnego, bo te kilkanaście minut spędzone z premierowym odcinkiem upłynęły mi całkiem przyjemnie. Gdy się bowiem oswoi z pędzącą na złamanie karku fabułą, w absurdalnym tempie przedstawiającą nam swoje kolejne elementy, można dostrzec, że jest w niej coś więcej. Mianowicie klimat pewnego rodzaju bezpretensjonalnej przygody. Może naiwnej i głupkowatej, ale w pozytywnym znaczeniu.
Max i Leroy są tu bowiem jak dzieciaki wplątujące się w wielką aferę, choć zdrowy rozsądek każe im się wycofać. Było coś szalenie wiarygodnego w tym pierwszym krzyczącym: "Mają bronie z nabojami, a my jesteśmy bardzo, bardzo przerażeni!" i pomimo faktu, że brakuje tu fabularnej głębi, a całość może wyglądać na niedopracowaną, jest to najzwyczajniej w świecie sympatyczne. A to pierwszy krok, by stać się czymś więcej.
Przy tym wszystkim trzeba sobie jednak powiedzieć wprost, że na razie "Ghosted" nie wyszło poza fazę "serialu z potencjałem". Chemia między bohaterami to już sporo, ale gdy Scottowi i Robinsonowi oprócz zjawisk paranormalnych przyjdzie również na dłuższą metę stawiać czoła infantylności i przewidywalności scenariusza, to obawiam się, że nawet taki duet jak oni, może tę bitwę przegrać. Oby to nie był ten przypadek, bo udanych i pomysłowych komedii trzeba nam jak najwięcej.