Konsekwencje braku zgody na selfie i inne przypadki. "Rick i Morty" – recenzja finału 3. sezonu
Andrzej Mandel
4 października 2017, 17:32
"Rick i Morty" (Fot. Adult Swim)
Finał sezonu "Ricka i Morty'ego" był wypakowany akcją, emocjami i wszystkim tym, za co lubimy ten serial. A jego końcówka może być zapowiedzią gwiazdkowej niespodzianki. Uwaga na spoilery.
Finał sezonu "Ricka i Morty'ego" był wypakowany akcją, emocjami i wszystkim tym, za co lubimy ten serial. A jego końcówka może być zapowiedzią gwiazdkowej niespodzianki. Uwaga na spoilery.
Kiedy zaczyna się kolejny odcinek "Ricka i Morty'ego", jedno jest pewne – to będzie szalona jazda. Nie inaczej było w finale 3. sezonu, który jedne wątki podsumował, inne zaś olał dokładnie w stylu Ricka Sancheza. Wśród pozostawionych bez wieści wątków mamy choćby ten związany z wyborami w Cytadeli Ricków, które wygrał przecież Zły Morty. W zamian jednak dostaliśmy rywalizację Ricka z (nieco) niespodziewanym przeciwnikiem. A już na pewno mało kto spodziewał się, że ktoś stanie przeciw niemu do walki niemal jak równy z równym i nie będzie to on sam z innego wymiaru.
Cała rywalizacja i całkiem pokaźne grono trupów to efekt tego, że Rick koniecznie chciał namówić Prezydenta (dla wygody nazwijmy go w ten sposób) na selfie z Mortym. Co prawda Morty, widząc do czego zmierza rozwój sytuacji, uznał, że gra nie warta jest świeczki, ale czy to kiedykolwiek przeszkodziło jego dziadkowi w zrobieniu kompletnej rozpierduchy?
A wszystko zaczęło się od wezwania do obcego zwierzęcia w Sekstunelu Kennedy'ego. Sytuacja jednak eskalowała błyskawicznie (a sprawę nieszczęsnego zwierzaka zamknięto jeszcze szybciej), również wskutek stosunku Ricka i Morty'ego do Prezydenta. Po drodze dostaliśmy Prezydenta wymachującego narządem przed królową miniaturowej inteligentnej rasy i dużo iskrzących dowcipem słownych potyczek między nim a Rickiem. Zanim panowie przeszli do zabawnego mordobicia, nie było nudno. Do tego jeszcze doszła przeróbka Minecrafta dzieła Ricka – miodzio!
Czego my, Smithowie tego świata, nauczyliśmy się z tej bitki? Ano tego, że choćby Rick uważał, że jest nietykalny, to mając odpowiednie zasoby niektórzy z nas są w stanie nawiązać z nim walkę. Tak jak to zrobił Prezydent. Trzeba mieć tylko porównywalne do Sancheza ego…
W tle tej całej widowiskowej bójki toczyło się coś znacznie ważniejszego. Beth wpadła bowiem w pętlę rozważań, czy jest, czy nie jest swoim klonem ("No chance to go blade runner"). Jedyną osobą, która mogła potwierdzić jej realność, okazał się jej mąż. Cóż… mam tylko nadzieję, że wszystko to, co przysłużyło się tym postaciom w 3. sezonie, czyli cała sprawa z rozwodem nie zostanie zaprzepaszczona. Co prawda mniej było Jerry'ego, ale postać Beth dostała solidnego kopa, szczególnie w poprzednim odcinku. Notabene, byłem przekonany, że jednak kwestia tego, czy jest ona czy nie jest swoim klonem, będzie zostawiona otwarta na długo.
"The Rickchurian Mortydate" był świetnym podsumowaniem 3. sezonu. Nie tak depresyjny, jak finał drugiego, wciąż fascynujący i zostawiający sporo na kolejny sezon lub sezony (choć wcale bym się nie zdziwił, jakby twórcy odcięli się od wszystkiego i zaczęli w kolejnym wymiarze, bo czemu nie?). Mogliśmy z przyjemnością obserwować powolną ewolucję wszystkich bohaterów, a i wszechświat robił się coraz bogatszy. Przy tym nadal konsekwentnie "Rick i Morty" celnie punktował gryzące nas problemy.
Są już teorie, że stwierdzenie z końcówki na temat brody jak u św. Mikołaja było aluzją, że "Rick i Morty" wrócą troszkę wcześniej z jakąś świąteczną niespodzianką. Mam gorącą nadzieję, że te spekulacje okażą się prawdą.
A tymczasem uważajcie, komu odmawiacie zgody na wspólne selfie.